Ãëàâíàÿ ñòðàíèöà Ñëó÷àéíàÿ ñòðàíèöà ÊÀÒÅÃÎÐÈÈ: ÀâòîìîáèëèÀñòðîíîìèÿÁèîëîãèÿÃåîãðàôèÿÄîì è ñàäÄðóãèå ÿçûêèÄðóãîåÈíôîðìàòèêàÈñòîðèÿÊóëüòóðàËèòåðàòóðàËîãèêàÌàòåìàòèêàÌåäèöèíàÌåòàëëóðãèÿÌåõàíèêàÎáðàçîâàíèåÎõðàíà òðóäàÏåäàãîãèêàÏîëèòèêàÏðàâîÏñèõîëîãèÿÐåëèãèÿÐèòîðèêàÑîöèîëîãèÿÑïîðòÑòðîèòåëüñòâîÒåõíîëîãèÿÒóðèçìÔèçèêàÔèëîñîôèÿÔèíàíñûÕèìèÿ×åð÷åíèåÝêîëîãèÿÝêîíîìèêàÝëåêòðîíèêà |
ISBN 83-7169-513-6 ⇐ ÏðåäûäóùàÿÑòð 8 èç 8
Kowal z Podlesia Wię kszego Dzieł a tolkienowskie w Wydawnictwie AMBER Kowal z Podlesia Wię kszego Przygody Toma Bombadiia Rudy Dź il i jego pies Silmarillion Zagadki tolkienowskie w przygotowaniu Pan Gawen i Zielony Rycerz Pierś cień Tolkiena TOLKIEN Przekł ad Maria Skibniewska
Tytuł oryginał u SMITH OF WOOTTON MAJOR Projekt graficzny okł adki DARIUSZ WIŚ NIEWSKI Redakcja merytoryczna MIROSŁ AW GRABOWSKI Korekta HANNA RYBAK Skł ad WYDAWNICTWO AMBER Copyright © George Allen & Unwin Hyman Ltd. 1967 This edition published by arrangements with Harper Collins Publishers Ltd, London Copyright 1990 Frank Richard Williamson and Christopher Reuel Tolkien, executors ofthe Estate ofthe ł atę John Ronald Reuel Tolkien For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1997 For the Polish text © Copyright by Rafa) Skibiń ski ISBN 83-7169-513-6 Kiedyś - niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych dł ugą pamię cią i niezbyt daleko dla tych, któ rzy mają dł ugie nogi -był a wieś, nie bardzo duż a, lecz nazywana Podlesie Wię ksze, ponieważ w odległ oś ci kilku mil od niej krył o się w kę pie drzew Podlesie Mniejsze. Wieś był a w swoim czasie zamoż na i mieszkał o tam sporo ludzi dobrych, sporo zł ych i sporo ś rednich, jak wszę dzie. Wieś ta był a na swó j sposó b niezwykł a, sł ynę ł a bowiem w cał ej okolicy z biegł ych w zawodzie rzemieś lnikó w, a szczegó lnie ze znakomitej kuchni. Miał a ogromną Kuchnię, należ ą cą do rady gromadzkiej, a urzę dują cy tam Kuchmistrz cieszył się ogó lnym poważ aniem. Kuchnia oraz dom Kuchmistrza przytykał y do ś wietlicy gromadzkiej, najwię kszego i najpię kniejszego budynku we wsi. Zbudowano go z solidnego kamienia i solidnego dę bu i utrzymywano starannie, chociaż już go nie malowano i nie zdobiono zł oceniami jak niegdyś; w ś wietlicy odbywał y się zebrania, narady, publiczne bankiety i rodzinne uroczystoś ci. Kuchmistrz miał peł ne rę ce roboty, bo przy każ dej takiej okazji musiał przyrzą dzać odpowiednie dania. Uczty wyprawiano czę sto i w ró ż nych porach roku, a za „odpowiednie” uważ ano dania liczne, obfite i tł uste. Ze szczegó lnym upragnieniem czekali wszakż e wszyscy na pewien festyn, jedyny w cią gu zimy, trwają cy przez cał y tydzień i koń czą cy się o zachodzie sł oń ca ostatniego dnia zabawą zwaną „Biesiadą grzecznych dzieci”. Zapraszano na nią tylko nielicznych goś ci. Niewą tpliwie pomijano niektó rych godnych tego zaszczytu”, a znowu innych, wcał e na to nie zasł ugują cych, zapraszano przez pomył kę, tak to już jest na ś wiecie, nawet gdy organizatorzy bardzo się starają robić wszystko jak najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie rozstrzygał a gł ó wnie data narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywał a się raz na dwadzieś cia cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech goś ci. Okazja ta wymagał a od Kuchmistrza specjalnego wysił ku i musiał pró cz mnó stwa innych przysmakó w podawać na deser Wielki Tort. Od tego, czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale, zależ ał a sł awa Kuchmistrza, bo prawie ż aden z nich nie peł nił swoich funkcji tak dł ugo, by mieć sposobnoś ć popisania się tym arcydzieł em wię cej niż raz w ż yciu. Kiedyś jednak urzę dują cy Kuchmistrz zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem coś, co się jeszcze nigdy przedtem nie zdarzył o: oznajmił, ż e potrzebuje urlopu, i wyruszył w drogę nie wiadomo doką d, a po kilku miesią cach wró cił bardzo zmieniony. Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważ ne i mał o mó wił. Teraz poweselał, czę sto ż artował lub rozś mieszał ludzi figlami, a podczas uczt ś piewał wraz z biesiadnikami wesoł e piosenki, co wcale nie należ ał o do obowią zkó w Kuchmistrza. Ku wielkiemu zdumieniu mieszkań có w wsi przyprowadził też z sobą terminatora. Nikogo nie dziwił o, ż e chciał mieć ucznia. To był o zgodne ze zwyczajami. Każ dy Kuchmistrz we wł aś ciwym czasie wybierał sobie terminatora i uczył go wszystkiego, co sam umiał. W miarę jak im obu przybywał o lat, uczeń przejmował coraz bardziej odpowiedzialne zadania, tak ż e gdy mistrz odchodził na emeryturę lub na tamten ś wiat, mó gł go zastą pić i odziedziczyć jego godnoś ć. Ale ten Kuchmistrz nie okazywał ochoty, ż eby przyją ć kogoś na naukę. „Nic pilnego” -mawiał. Albo: „Oczy mam otwarte, rozglą dam się, jak znajdę kogoś odpowiedniego, to go wezmę do terminu”. Teraz niespodziewanie przyprowadził z sobą obcego spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze. Chł opiec był zwinniejszy i bystrzejszy niż wię kszoś ć jego miejscowych ró wieś nikó w i bardzo grzeczny, a gł os miał dź wię czny i przyjemny, lecz wydawał się niedorzecznie mł ody, nie dorosł y jeszcze do takiej pracy: wyglą dał na niewiele wię cej niż dziesię ć lat. Jednakż e wybó r terminatora należ ał do Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrą cać się w jego sprawy, chł opiec wię c został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza, dopó ki nie doró sł do wieku, gdy mó gł sobie poszukać samodzielnego mieszkania. Ludzie przywykli do jego obecnoś ci, a kilku ró wieś nikó w nawet się z nim zaprzyjaź nił o. Przyjaciele i Kucharz mó wili mu po imieniu: Alf - inni nazywali go po prostu Terminatorem. W trzy lata pó ź niej Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej nową niespodziankę. Pewnego wiosennego ranka zdją ł z gł owy wysoką biał ą czapkę, zł oż ył porzą dnie ś nież ny fartuch, powiesił na koł ku biał ą bluzę, i odszedł zabierają c tylko tę gi jesionowy kij i mał y worek. Poż egnał się z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie był ś wiadkiem jego odejś cia. - Do widzenia, Alfie - powiedział. -Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz najlepiej, a wiem, ż e potrafisz doskonale. Mam nadzieję, ż e wszystko pó jdzie gł adko. Jeś li się kiedyś spotkamy, opowiesz mi, co się tu dział o po moim odejś ciu. Zawiadom
ludzi, ż e wybrał em się znó w na urlop, ale tym razem nie zamierzam wró cić. Wielkie powstał o we wsi poruszenie, gdy Terminator ogł osił tę nowinę ludziom, któ rzy zebrali się w Kuchni. - Kto sł yszał tak postę pować! -wykrzykiwali. - Ani nas nie uprzedził, ani się nie poż egnał! Co teraz zrobimy? Nie zostawił nastę pcy... Wś ró d tych narzekań nikomu do gł owy nie przyszł o, ż eby Terminatora awansować na Kuchmistrza. Chł opak wprawdzie wyró sł, ał e wcią ż wyglą dał bardzo mł odo, a zresztą praktykował zaledwie od trzech lat. W koń cu z braku lepszego kandydata mianowano Kuchmistrzem pewnego czł owieka ze wsi, któ ry umiał jako tako gotować, przynajmniej skromne dania. Za mł odu nieraz pomagał w Wielkiej Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie lubił i nie chciał przyją ć do terminu. Był to solidny mę ż czyzna, miał ż onę i dzieci i dbał o pienią dze. - Ten przynajmniej nie opuś ci nas bez uprzedzenia - mó wiono - a skromna kuchnia bą dź co bą dź lepsza niż ż adna. Do uroczystoś ci Wielkiego Tortu mamy jeszcze siedem lat, przez ten czas Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi. Koł ek - bo tak się ten czł owiek nazywał - bardzo był rad z takiego obrotu sprawy. Od dawna marzył o godnoś ci Kuchmistrza i nie wą tpił, ż e sprosta swoim nowym obowią zkom. Nieraz przedtem, gdy się znalazł sam w Kuchni, przymierzał wysoką biał ą czapkę i przeglą dają c się w polerowanej patelni mruczał do siebie: - Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w tej czapce, a pasuje, jakby ją specjalnie na twoją miarę zrobiono! Mam nadzieję, ż e powiedzie ci się ś wietnie. Wszystko rzeczywiś cie szł o niezgorzej, bo Koł ek na począ tku bardzo się starał i miał terminatora do pomocy: podpatrują c go ukradkiem wiele się od chł opca nauczył, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Czas pł yną ł, zbliż ał a się data Festynu Dwudziestu Czterech i Kuchmistrz musiał pomyś leć o swoim Wielkim Torcie. W skrytoś ci serca niepokoił się, bo wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał już nieź le piec ciasto i ciastka na mniej waż ne okazje, wiedział jednak, ż e Wielki Tort to zupeł nie inna sprawa: wszyscy z ciekawoś cią tego dzieł a oczekują i bę dą je surowo oceniali. Trzeba był o zadowolić nie tylko dzieci, bo wedle zwyczaju, doroś li, któ rzy pomagali w przygotowaniach do uroczystoś ci, dostawali drugi tort, mniejszy, ale zrobiony z tych samych skł adnikó w i w ten sam sposó b. Liczono przy tym, ż e Kuchmistrz nie powtó rzy dzieł a ż adnego ze swoich poprzednikó w, lecz wymyś li coś zupeł nie nowego i niespodziewanego. Koł ek uważ ał, ż e Wielki Tort przede wszystkim powinien być bardzo sł odki i bogaty; postanowił też, ż e cał y bę dzie oblany lukrem (co Terminator umiał robić nadzwyczaj zrę cznie). „W ten sposó b bę dzie wyglą dał ł adnie i czarodziejsko” - myś lał. Nie znał zbyt dobrze gustu dzieci, ale wiedział, ż e lubią sł odycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna wyró sł z upodobania do baś ni, przepadał jednak w dalszym cią gu za sł odyczami. - Tort ma wyglą dać jak zaczarowany... -powiedział. - To mi nasuwa pewną myś l... Przyszł o mu do gł owy, ż eby na szczycie poś rodku tortu ustawić laleczkę w biał ej sukni, dać jej do rę ki miniaturową ró ż dż kę zakoń czoną szychową gwiazdką i otoczyć stopy napisem z ró ż owego lukru: „Kró lowa wró ż ek”. Przygotowują c ingrediencje do swego arcydzieł a stwierdził, ż e ma bardzo mę tne wyobraż enie o tym, co powinno się dodawać do tortu. Zaczą ł wię c szperać w starych księ gach z przepisami kulinarnymi, któ re zostawili dawni kuchmistrze; z trudem zdoł ał odcyfrować ich pismo, a recepty oszoł omił y go, wymieniano w nich bowiem ró ż ne rzeczy, o któ rych nigdy w ż yciu nie sł yszał, inne zaś, o któ rych nie pamię tał i któ rych nie mó gł naprę dce zdobyć. Zdecydował się uż yć paru przypraw korzennych, o któ rych księ gi wspominał y. Skrobią c się w gł owę pomyś lał o starej czarnej szkatuł ce z mnó stwem przegró dek: poprzedni Kuchmistrz w niej przechowywał przyprawy i ró ż ne ozdoby przeznaczone do szczegó lnie wykwintnych ciast. Koł ek, odką d obją ł swó j urzą d, nigdy do tej szkatuł ki nie zaglą dał, lecz teraz po doś ć dł ugim poszukiwaniu odnalazł ją na najwyż szej pó ł ce w spiż arni. Zdją ł ją z pó ł ki, zdmuchną ł kurz z wieczka i otworzył; niestety był y tam tytko resztki przypraw korzennych, w dodatku zeschnię te i spleś niał e. W jednej wszakż e przegró dce, w samym ką ciku, leż ał a maleń ka gwiazdka, nie wię ksza niż sześ ciopensowa moneta, prawdopodobnie ze srebra, lecz sczerniał a ze staroś ci. - A to zabawne! - rzekł podnoszą c gwiazdkę ku ś wiatł u. - Nie! - rozległ się za jego plecami gł os tak nieoczekiwany, ż e Koł ek aż się wzdrygną ł. Terminator nigdy jeszcze nie przemó wił do Mistrza takim tonem; co prawda w ogó le rzadko się do niego odzywał, chyba tylko wtedy, gdy go zwierzchnik o coś pytał. Sł usznie, bo tak przystał o chł opcu, któ ry wprawdzie był zrę czny w zdobieniu ciast lukrem, lecz w innych sprawach powinien - zdaniem Koł ka - milczeć i uczyć się od Mistrza. - Co masz na myś li, mł ody czł owieku? -spytał Kuchmistrz, mocno niezadowolony. -Nie zabawna? Wię c jaka? - Czarodziejska - odparł Terminator. -Pochodzi z Krainy Czaró w. Kuchmistrz wybuchną ł ś miechem. - Niech i tak bę dzie - powiedział. - Na jedno wychodzi, moż esz ją nazywać, jak ci się podoba. Kiedyś doroś niesz i zmą drzejesz. Na razie zabierz się do diylowania rodzynkó w. Jeś li zauważ ysz w nich coś czarodziejskiego, nie omieszkaj mnie zawiadomić. - Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką, Mistrzu? - spytał Terminator. - Wsadzę ją oczywiś cie do tortu - rzekł Kuchmistrz. - Nada się w sam raz, tym bardziej jeż eli jest zaczarowana - dodał z drwią cym uś miechem. - Bywał eś pewnie, i to jeszcze niedawno, na dziecię cych zabawach i pamię tasz, ile jest uciechy, kiedy malcy znajdą ukryte w cieś cie rozmaite cacka, drobne pienią ż ki i tym podobne skarby. W naszej wsi czę sto się to robi dla zabawienia dzieciakó w. - Ale to nie jest zwykł e cacko, Mistrzu, to czarodziejska gwiazdka - odparł Terminator. - Już mi to mó wił eś - warkną ł Kuchmistrz. - Powiem o tym dzieciom, bę dą się ś miał y. - Są dzę, ż e nie wyda im się to wcale ś mieszne - rzekł Terminator. - Ale owszem, to dobry pomysł, nie mam nic przeciw temu. - Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do kogo mó wisz, chł ystku! -oburzył się Koł ek. Wielki tort został we wł aś ciwym czasie przygotowany, upieczony i polukrowany, a prawie wszystko rę kami Terminatora. - Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić figurkę Kró lowej Wró ż ek - powiedział do niego Koł ek. - Dobrze, Mistrzu - odparł Alf. - Wyrę czę was, skoro macie za duż o roboty. Ale to wasz pomysł, nie mó j. Podczas festynu tort kró lował poś rodku dł ugiego stoł u, otoczony wień cem z dwudziestu czterech czerwonych ś wiec. Na jego wierzchu wznosił a się niewielka biał a gó ra, a na zboczach gó ry rosł y miniaturowe drzewka bł yszczą ce jakby od szronu, na szczycie zaś stał a maleń ka figurka z jedną nó ż ką wzniesioną niby tań czą ca Kró lewna Ś nież ka; w rę ku trzymał a maleń ką ró ż dż kę z lukru roziskrzoną w blasku. Dzieci otwierał y szeroko oczy z podziwu, a kilkoro z nich zaczę ł o klaskać woł ają c: Jaka ś liczna czarodziejska gó ra! ” Kuchmistrz bardzo się z tego cieszył, lecz Terminator zdawał się niezadowolony. Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz miał w odpowiednim momencie pokroić tort, a Terminator trzymał wyostrzony nó ż, ż eby go podać w ostatniej chwili swemu zwierzchnikowi. Wreszcie Kuchmistrz wzią ł nó ż i podszedł do stoł u. - Muszę wam powiedzieć, kochane dzieci - przemó wił - ż e pod tą prześ liczną gó rą lukru jest tort zrobiony z mnó stwa pysznych rzeczy do jedzenia, ale zmieszał em z nimi takż e mnó stwo ł adnych drobiazgó w, ś wiecideł ek, pienią ż kó w i innych cacek. Podobno znalezienie czegoś takiego w porcji tortu przynosi szczę ś cie. W torcie są dwadzieś cia cztery cacka, powinno wię c przypaś ć po jednym każ demu z was, jeś li Kró lowa Wró ż ek okaż e się sprawiedliwa. Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo wró ż ki są kapryś ne i lubią pł atać ró ż ne figle. Zapytajcie pana Terminatora, on je zna! Terminator odwró cił gł owę od Kuchmistrza i obserwował wyraz dziecinnych twarzyczek. - Aj, był bym zapomniał! - podją ł znó w Kuchmistrz. - Dziś w torcie jest dwadzieś cia pię ć niespodzianek, bo wł oż ył em takż e do ciasta mał ą srebrną bardzo niezwykł ą, zaczarowaną, jak twierdzi pan Terminator. Uważ ajcie, dzieci, ż eby ktoś na niej nie zł amał przedniego zę ba, bo wtedy nawet zaczarowana gwiazdka nie pomoż e i zą b nie odroś nie. Mimo to jestem pewny, ż e przyniesie szczę ś cie temu, kto ją znajdzie. Tort wszystkim smakował, nikt nie mó gł mu zarzucić nic poza tym, ż e nie był ani trochę wię kszy niż trzeba. Każ dy dostał spory kawał ek, ł ecz nic nie został o na dokł adki. Porcje szybko znikał y, i co chwila ktoś znajdował na swoim talerzyku jakiś drobiazg lub pienią ż ek. Niektó rym dzieciom trafiał o się tylko jedno cacko, niektó rym -dwa, a jeszcze innym nic, bo ze szczę ś ciem zawsze tak bywa, niezależ nie od tego, czy przy jego rozdziale asystuje figurka z ró ż dż ką czy nie. Wreszcie zjedzono cał y tort, lecz nikt nie znalazł zaczarowanej gwiazdki. - Nie do wiary! - dziwił się Koł ek. -Widocznie wbrew pozorom nie był a ze srebra i stopniał a. A moż e pan Terminator miał rację twierdzą c, ż e jest zaczarowana. Zniknę ł a, wró cił a do Krainy Czaró w. Nieł adnie z jej strony, bardzo nieł adnie. -Zerkną ł z gł upawym uś miechem na Terminatora, któ ry odpowiedział bez uś miechu poważ nym spojrzeniem. Srebrna gwiazdka był a naprawdę zaczarowana. Terminator nie mó gł się mylić w takich sprawach. Pewien mał y chł opiec uczestniczą cy w uczcie poł kną ł ją nic nie zauważ ywszy, chociaż nie przegapił tkwią cej w jego porcji tortu mał ej srebrnej monety i oddał ją są siadce, dziewczynce imieniem Nell, któ ra ogromnie się martwił a, ż e w jej kawał ku tortu nie był o ż adnej niespodzianki. Chł opiec czasem zadawał sobie pytanie, gdzie się podział a gwiazdka; nie wiedział, ż e ją nosi w sobie, ukrytą w takim miejscu, ż e jej wcale nie czuł; wszystko to stał o się zgodnie z pewnym planem. Gwiazdka miał a czekać w ukryciu aż do wyznaczonego dnia. Festyn odbył się w poł owie zimy, teraz zaś nadszedł czerwiec, noce był y kró tkie i prawie biał e. Chł opiec wstał przed ś witem, nie chciał o mu się spać: był y to jego dziesią te urodziny. Wyjrzał przez okno. Ś wiat zdawał się cichy, jakby na coś waż nego wyczekiwał. Lekki, rześ ki i pachną cy wietrzyk poruszał gał ę ziami przebudzonych drzew. Potem brzask rozjaś nił niebo, a chł opiec usł yszał, jak gdzieś bardzo daleko ptaki zaczę ł y swoją poranną pieś ń, któ ra przybliż ał a się, wzbierał a, aż w koń cu przeleciał a nad nim wypeł niają c cał ą okolicę i odpł ynę ł a niby fala muzyki na zachó d, kiedy sł oń ce wstał o nad krawę dzią ś wiata. - To mi przypomina Krainę Czaró w - powiedział gł oś no - ale tam ludzie też ś piewają. - I zaczą ł ś piewać gł osem wysokim i czystym dziwne sł owa, któ re jak gdyby nagle odnalazł w pamię ci, a wó wczas gwiazdka wypadł a mu z ust, lecz chwycił ją na otwartą dł oń. Srebro, teraz już czyste, lś nił o w sł oń cu, ale gwiazdka drż ał a i nawet uniosł a się trochę w powietrze, jakby chciał a odfruną ć. Chł opiec odruchowo przycisną ł dł oń do gł owy i gwiazdka przylgnę ł a poś rodku czoł a. Nosił ją odtą d na czole przez wiele lat. Nie był a dla uważ nych oczu niewidzialna, lecz mał o kto spoś ró d V mieszkań có w wsi ją dostrzegał. Stał a się czę ś cią twarzy chł opca i zazwyczaj wcale nie ś wiecił a. Trochę jej blasku udzielił o się jego oczom, a trochę gł osowi, któ ry zresztą od dnia, gdy poł kną ł Gwiazdę, nabierał coraz ł adniejszego brzmienia i pię kniał z każ dym rokiem. Ludzie sł uchali go z przyjemnoś cią, nawet gdy po prostu mó wił komuś „dzień dobry”. Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich są siednich i w cał ej okolicy znano go jako dobrego rzemieś lnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec, lecz prześ cigną ł go w zawodowych umieję tnoś ciach. Dopó ki ż ył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a potem po prostu Kowalem. Wtedy już tak się w swoim fachu wydoskonalił, ż e lepszego kowala pró ż no by szukać od „Wschodniego Skraja aż po Zachodni Las. Wyrabiał w swojej kuź ni rozmaite przedmioty z ż elaza. Oczywiś cie najwię cej zwykł ych, uż ytecznych rzeczy potrzebnych w codziennym ż yciu: narzę dzia rolnicze, stolarskie i kuchenne, rondle i patelnie, sztaby, rygle i zawiasy, uchwyty do gorą cych garnkó w i wilki do kominka, podkowy i tym podobne. Wszystkie te przedmioty był y mocne i trwał e, a w dodatku kształ tne, na swó j sposó b ł adne, wygodne w uż yciu i mił e dla oka. Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemnoś ci przedmioty innego rodzaju, bardzo pię kne, bo umiał formować ż elazo tak kunsztownie, ż e wydawał o się lekkie i delikatne jak gał ą zka obsypana mł odymi liś ć mi i kwieciem, chociaż zachowywał o sił ę wł aś ciwą swojemu tworzywu, a moż e nawet nabierał o wię kszej jeszcze. Prawie każ dy przechodzą c przez bramę lub furtę jego roboty przystawał, aby je podziwiać, ale nikt nie zdoł ał takiej bramy otworzyć, jeś li był a zamknię ta. Pracują c nad takimi pię knymi przedmiotami kowal ś piewał, a kiedy kowal ś piewał, wszyscy ludzie, któ rzy się znajdowali w pobliż u, porzucali swoje zaję cia i spieszyli do kuź ni, ż eby sł uchać. Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osią gną ł doś ć na swoje potrzeby, a w każ dym razie znacznie wię cej niż wię kszoś ć są siadó w i są siadek ze wsi, nawet tych, któ rzy mieli zrę czne rę ce i pracowali pilnie. Ale kowal miał pewien sekret: odwiedzał Krainę Czaró w i niektó re jej zaką tki znał tak dobrze, jak to jest dla ś miertelnego czł owieka moż liwe. Ponieważ wielu ludzi przypominał o usposobieniem Koł ka, kowal nikomu o tym nie mó wił, z wyją tkiem ż ony i dzieci. Ż oną jego był a Nelł - ta sama, któ rej kiedyś przy uczcie oddał srebrny pienią ż ek. Có rka miał a na imię Nań, a syn - Ned, zwany we wsi Kowalczykiem. Choć by chciał, nie mó gł przed najbliż szymi zachować tajemnicy, bo widywali czasem Gwiazdę bł yszczą cą na jego czole, gdy wracał z podró ż y albo z dł ugiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać się samotnie. Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą lub konno, a są siedzi przypuszczali, ż e to interesy zmuszają go do podró ż y, i niekiedy mieli rację, ale nie zawsze. W każ dym razie nie wę drował w poszukiwaniu zamó wień na swoje wyroby ani też po sztaby ż elaza, wę giel i inne potrzebne w kuź ni materiał y, chociaż o te sprawy takż e dbał i nie gardził, jak się to mó wi, uczciwie zarobionym groszem. Ale miał swoje szczegó lne sprawy w Krainie Czaró w i był tam mile widziany, bo Gwiazda jasno ś wiecił a na jego czole, był tam bezpieczny o tyle, o ile moż e być bezpieczny czł owiek ś miertelny w tym groź nym kraju. Mniejsze Zł e Duchy unikał y spotkania z Gwiazdą, a od wię kszych bronił y go przyjazne sił y. Był za to wdzię czny, bo wkró tce nabrał doś wiadczenia i zrozumiał, ż e do cudó w tej Krainy nie moż na się zbliż yć bez naraż enia ż ycia, i ż e z wieki Zł ymi Duchami nie wolno podejmować walki, jeś li nie wł ada się orę ż em bardzo potę ż nym, za cię ż kim, aby go zwykł y ś miertelnik zdoł ał udź wigną ć. Pozostał gł odnym wiedzy wę drowcem i odkrywcą, nigdy nie był wojownikiem. Wprawdzie z czasem, doskonalą c swoje rzemiosł o, umiał by, gdyby chciał, wykuć broń, któ ra w jego wł asnym ś wiecie wzbudził aby wielki podziw i był aby warta kró lewskiej zapł aty, ale wiedział, ż e w Krainie Czaró w nie miał aby wię kszego znaczenia. Mnó stwo rozmaitych przedmiotó w wyszł o z jego kuź ni, nikt jednak nie sł yszał, ż eby kiedykolwiek wykuł miecz lub wł ó cznię czy też grot strzał y. Począ tkowo w Krainie Czaró w przechadzał się tylko spokojnie wś ró d jej najskromniejszych mieszkań có w i najł agodniejszych stworzeń ż yją cych w lasach, na ł ą kach uroczych dolin, nad czystymi wodami, w któ rych zwierciadle nocą przeglą dają się dziwne gwiazdy, a o ś wicie - lś nią ce szczyty dalekich gó r. Gdy przybywał na kró tko, poś wię cał cał y czas wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden kwiat. Pó ź niej, podejmują c dł uż sze wyprawy, widział rzeczy zachwycają ce pię knoś cią i inne, mroż ą ce krew w ż ył ach, ale nie mó gł ich ani dokł adnie zapamię tać, ani opisać, chociaż wiedział, ż e został y gł ę boko wyryte w jego sercu. Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych pamię tał i czę sto wspominał. Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy bez przewodnika, myś lał, ż e poprzez cał ą tę krainę dojdzie do jej odległ ej granicy, ale ł ań cuchy olbrzymich gó r zastą pił y mu drogę i pró bują c je obejś ć wkoł o, znalazł się w koń cu na posę pnym wybrzeż u. Stał nad Morzem Bezwietrznych Burz. Bł ę kitne fale podobne do oś nież onych grzbietó w gó r toczył y się cicho z Bezś wiata i niosł y ku dł ugiemu wybrzeż u biał e okrę ty powracają ce z bitew na Pograniczach Ciemnoś ci, o któ rych ludzie nic nie wiedzą. Widział, jak woda wyniosł a daleko na brzeg wielki okrę t, a potem bezszelestnie opadł a w rozbryzgach piany. Z pokł adu zbiegli ogromni, groź ni ż eglarze - elfy. Miecze ich lś nił y, wł ó cznie iskrzył y się, a z oczu bił y przeszywają ce promienie ś wiatł a. Nagle zaintonowali pieś ń zwycię stwa, Kowal zadrż ał ze strachu i padł na twarz, a wojownicy przeszli nad nim i zniknę li wś ró d rozdzwonionych echem gó r. Nigdy wię cej nie zapuszczał się na to wybrzeż e, przekonany, ż e znajduje się na wyspie osaczonej zewszą d przez morze, i myś li jego zwró cił y się ku gó rom, pragną ł bowiem dotrzeć do serca Kró lestwa. Kiedyś podczas wę dró wki ogarnę ł a go szara mgł a i bł ą kał się, nic wokó ł nie widzą c, dopó ki nie zniknę ł a; wtedy dopiero stwierdził, ż e zaszedł na rozległ ą ró wninę. Przed nim w oddali wznosił a się gó ra cienia, a ten cień był korzeniem Kró lewskiego Drzewa pię trzą cego się aż pod niebo jak kilka wieź ustawionych jedna na drugiej; korona ś wiecił a blaskiem olś niewają cym niczym sł oń ce w samo poł udnie, a na każ dej gał ę zi rosł y jednocześ nie liś cie, kwiaty i niezliczone owoce, każ dy inny, tak ż e nie znalazł byś dwó ch jednakowych. Nigdy już potem nie zobaczył Kró lewskiego Drzewa, chociaż go czę sto szukał. Pewnego razu wspinają c się na Zewnę trzne Gó ry trafił do gł ę bokiej doliny; na jej dnie bł yszczał a tafla jeziora, spokojna, nie zmą cona ani jedną zmarszczką, mimo ż e las dokoł a szumiał od podmuchó w ł agodnego wiatru. Dolinę wypeł niał o czerwone ś wiatł o jakby zachodzą cego sł oń ca, promieniował o jednak nie z nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad wodą niskiego urwiska spojrzał w dó ł i wydał o mu się, ż e przenika wzrokiem w bezdenną gł ę binę. Ujrzał w niej dziwne pł omienne kształ ty powyginane, rozgał ę zione i falują ce niby olbrzymie wodorosty w morskiej rozpadlinie; wś ró d nich uwijał y się jakieś ogniste stwory. Zafascynowany, zszedł na sam brzeg i chciał koń cem stopy dotkną ć wody, okazał o się jednak, ż e to nie woda, lecz tafla twardsza od skał y i bardziej ś liska niż ló d... Chciał na nią wejś ć, lecz natychmiast przewró cił się cię ż ko, aż ł oskot rozległ się nad jeziorem i odbił echem od gó r. Wietrzyk bł yskawicznie przemienił się w huragan ryczą cy niby dzika bestia -porwał Kowala, cisną ł na brzeg, pchną ł na stok obracają c nim i rzucają c jak zeschł ym liś ciem. Kowal obją ł ramionami pień mł odej brzozy i przylgną ł do niej, a wicher mocował się z nimi obojgiem zawzię cie, pró bują c oderwać czł owieka od drzewa. Brzoza od podmuchu zgię ł a się jednak aż do ziemi i nakrył a Kowala namiotem z gał ę zi. Kiedy wreszcie wicher ustą pił i Kowal mó gł się podnieś ć, zobaczył, ż e drzewo jest nagie, odarte aż do ostatniego listka, i pł acze, a ł zy jak deszcz pł yną z jego gał ę zi. Poł oż ył dł oń na biał ej korze mó wią c: - Uratował aś mnie, brzó zko. Co mam uczynić, ż eby cię wynagrodzić i okazać wdzię cznoś ć? Wyczuł rę ką odpowiedź: - Nic! Odejdź stą d. Wiatr cię ś ciga. Nie jesteś tutejszy. Idź i nie wracaj nigdy. Wspinają c się na zbocza otaczają ce dolinę czuł ł zy brzozy na swoim policzku i miał w ustach ich gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał dł ugą drogę do wsi i przez wiele dni potem nie chodził do Krainy Czaró w. Ale nie mó gł się jej wyrzec i w koń cu wró cił, z gorę tszym jeszcze niż przedtem pragnieniem, by dotrzeć w gł ą b tego Kró lestwa. Nareszcie odkrył drogę prowadzą cą przez ł ań cuch Zewnę trznych Gó r i po dł ugim marszu doszedł do ł ań cucha Gó r Wewnę trznych, bardzo wysokich, stromych i niedostę pnych. Po dł ugim poszukiwaniu znalazł wszakż e przeł ę cz, któ rą miał pokonać, i tego pamię tnego dnia, gdy zdobył się na tak niezwykł ą ś miał oś ć, „wyszedł przez wą ską szczelinę na przeciwny stok i spojrzawszy w dó ł zobaczył Dolinę Wiecznego Poranka - ale wtedy jeszcze nie wiedział, ż e tak się ona nazywa. Zieleń w tej dolinie był a o wiele pię kniejsza niż na ł ą kach w zewnę trznej strefie Krainy Czaró w, chociaż z ich pię knoś cią nie mogł a się ró wnać nawet wiosenna trawa naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym powietrzu oczy czł owieka mogł y dostrzec czerwone ję zyczki ptakó w ś piewają cych na drzewach przeciwległ ego zbocza, mimo ż e dolina był a szeroka, a ptaki nie wię ksze od strzyż ykó w. Gó ry po tej stronie opadał y wydł uż onymi stokami wś ró d plusku i szumu wodospadó w, ruszył wię c w dó ł z wielką ochotą. Kiedy jego stopy dotknę ł y trawy Doliny, usł yszał ś piew elfó w, a na usianej liliami ł ą ce nad rzeką zobaczył tań czą ce dziewczę ta. Oczarowany zwinnoś cią, wdzię kiem, ustawiczną zmiennoś cią ich ruchó w, skierował ku nim swe kroki. Nagle taneczny korowó d zatrzymał się i na spotkanie Kowala wybiegł a dziewczyna z rozproszonymi wł osami w zakasanej sukience. Ze ś miechem powiedział a: - Rozzuchwalił eś się, Gwiezdniku! Czy nie obawiasz się, co powie Kró lowa, jeś li się dowie o tym? A moż e dostał eś od niej pozwolenie? Kowal bardzo się zmieszał, bo uś wiadomił sobie wł asne myś li i zrozumiał, ż e dziewczyna je odgaduje; są dził, ż e Gwiazda na czole jest przepustką, upoważ niają cą go do wę drowania, gdzie zechce; teraz już wiedział, ż e to nieprawda. Ale dziewczyna cią gnę ł a dalej z uś miechem: - Chodź, skoro już wtargną ł eś tutaj, musisz ze mną zatań czyć. Wzię ł a go za rę kę i wprowadził a w krą g tancerzy. Tań czył wię c z nią i doznał zupeł nie nowego uczucia zwinnoś ci, sił y i szczę ś cia. Ale trwał o to kró tko. Już po chwili - jak mu się zdawał o - korowó d się zatrzymał, a dziewczyna zerwał a kwiat, któ ry wyró sł u jej stó p, i wpię ł a go Kowalowi we wł osy. - Ż egnaj! - powiedział a. - Moż e się jeszcze kiedyś spotkamy, jeś li taka bę dzie wola Kró lowej. Nie zapamię tał nic z drogi powrotnej, nie wiedział, jakim sposobem znalazł się znó w na goś ciń cu w rodzinnej okolicy... W wioskach, któ re mijał, ludzie spoglą dali na niego ze zdumieniem i odprowadzali go wzrokiem, dopó ki nie znikną ł z pola ich widzenia. Kiedy się zbliż ał do domu, có rka wybiegł a, ż eby go powitać z radoś cią; wró cił wcześ niej, niż się spodziewano, lecz i tak za pó ź no dla tych, któ rzy na niego czekali. - Tatusiu! - wykrzyknę ł a Nań. - Gdzież eś był? Twoja Gwiazda ś wieci tak jasno! Kiedy przekroczył pró g, Gwiazda przygasł a, lecz ż ona uję ł a go za rę kę, poprowadził a do kominka i patrzą c na niego rzekł a: - Mę ż u kochany! Gdzie był eś, co widział eś? Masz kwiat we wł osach. Delikatnie zdję ł a z jego gł owy kwiat i poł oż ył a na swej otwartej dł oni. Mieli wraż enie, ż e widzą ten kwiat z bardzo daleka, chociaż leż ał na dł oni Nell i promieniował takim ś wiatł em, ż e postacie ich rzucał y wielkie cienie na ś cianę izby, mrocznej już, bo wieczó r zapadał. Cień mę ż czyzny gó rował nad innymi, jego duż a gł owa pochylał a się nad gł ową kobiety. - Wyglą dasz jak olbrzym, tatusiu -odezwał się milczą cy dotychczas syn. Kwiat nie zwią dł i nie stracił blasku. Przechowywali go jak skarb i tajemnicę. Kowal zrobił dla niego specjalną szkatuł kę zamykaną na kluczyk. Kwiat przekazywano z pokolenia na pokolenie w rodzie Kowala, a ci, co dziedziczyli klucz, od czasu do czasu otwierali szkatuł kę i wpatrywali się w Ż ywy Kwiat dopó ty, dopó ki wieczko nie spadł o. A dział o się to niezależ nie od woli posiadacza skarbu. Czas nie zatrzymał się dla mieszkań có w wsi. Minę ł o wiele lat. Kowal był niespeł na dziesię cioletnim chł opcem, gdy na festynie Dwudziestu Czterech dostał Gwiazdę. We wł aś ciwym terminie odbył a się nastę pna uroczystoś ć Dwudziestu Czterech i Alf, któ ry nareszcie został Kuchmistrzem, wybrał sobie nowego ucznia, niejakiego Grajka. W dwanaś cie lat pó ź niej Kowal wró cił do domu z kwiatem we wł osach, a teraz nadszedł rok, w któ rym zimą wypadał o znó w urzą dzić festyn dla dzieci. Pewnego dnia tego wł aś nie roku Kowal wracał przez las brzegiem Krainy Czaró w. Był a jesień. Zł ote liś cie lś nił y na gał ę ziach, purpurowe zaś cielał y ziemię. Ktoś szedł za nim, lecz Kowal nie zważ ał na to i nie obejrzał się za siebie, zatopiony w myś lach. Tym razem otrzymał wezwanie i odbył bardzo daleką podró ż, dł uż szą, jak mu się zdawał o, niż wszystkie inne w ż yciu. Dostarczono mu przewodnikó w i straż y, lecz nie pamię tał prawie dró g, któ rymi wę drował, bo czę sto oś lepiał y go mgł y lub ciemnoś ci, aż w koń cu znalazł się nocą na jakiejś wyż ynie, pod niebem bł yszczą cym od niezliczonych gwiazd. Zaprowadzono go przed oblicze samej Kró lowej. Nie miał a korony i nie siedział a na tronie. Stał a w wielkim majestacie i chwale, i otaczał ją tł um wojownikó w w zbrojach lś nią cych i migoczą cych jak gwiazdy na niebie, lecz był a tak wysoka, ż e gó rował a nad ostrzami wł ó czni, a nad jej gł ową unosił się biał y pł omień. Skinę ł a na Kowala, ż eby się zbliż ył, wię c drż ą c podszedł do niej. Rozległ się wysoki, czysty sygnał trą by i nagle został sam na sam z Kró lową. Stał przed nią i nie przyklę kną ł, jak nakazywał ceremoniał dworski, bo w oszoł omieniu pomyś lał, ż e wobec niej ż aden gest istoty tak znikomej jak on nie moż e mieć znaczenia.Wreszcie oś mielił się podnieś ć wzrok i spojrzeć w jej twarz; Kró lowa poważ nymi oczyma patrzył a na niego z gó ry. Zmieszał się i zadziwił, bo w tym momencie poznał pię kną dziewczynę z Zielonej Doliny, tancerkę, spod któ rej stó p kwiaty wyrastał y na ziemi. Uś miechnę ł a się z tych jego wspomnień i podeszł a bliż ej. Rozmawiali dł ugo, prawie bez sł ó w, lecz dowiedział się wielu rzeczy przejmują c jej myś li; niektó re napeł niał y go radoś cią, inne - ogromnym smutkiem. Potem zaczą ł pamię cią wracać po tropach swojego ż ycia w przeszł oś ć aż do dnia, gdy został a mu dana Gwiazda, i nagle stanę ł a mu przed oczyma tań czą ca figurka z ró ż dż ką w rę ku, wię c ze wstydem spuś cił wzrok, olś niony pię knoś cią Kró lowej. Roześ miał a się zupeł nie tak samo jak wtedy, w Dolinie Wiecznego Poranka. - Nie martw się - Gwiezdniku -powiedział a. - Nie wstydź się za swoich wspó ł plemień có w. Z dwojga zł ego mał a laleczka jest lepsza niż cał kowite zapomnienie o Krainie Czaró w. Dla niektó rych ludzi to jedyny przebł ysk, dla innych - przebudzenie. Ty od tamtego dnia pragną ł eś mnie zobaczyć, wię c speł nił am twoje ż yczenie. Ale nic wię cej już ci dać nie mogę. Zanim się teraz poż egnamy, powierzę ci jeszcze waż ną misję. Jeś li spotkasz Kró la, powtó rz mu te sł owa: Już czas. Pozwó l mu dokonać wyboru. - Ależ... - wyją kał. - Nie wiem, gdzie jest Kró l. Pytał em o to wszystkich w Krainie
Czaró w, lecz zawsze sł yszał em to samo: „Nie powiedział tego”. - Skoro Kró l ci tego nie powiedział, nie mogę zdradzić, sekretu - odparł a Kró lowa. - Wiedz, ż e Kró l wiele podró ż uje i moż na go spotkać w nieprawdopodobnych miejscach. A teraz przyklę knij. Uklą kł, a Kró lowa schylił a się i poł oż ył a rę kę na jego gł owie. Ogarnę ł a go wielka cisza i wydawał o mu się, ż e jest jednocześ nie w zwykł ym ludzkim ś wiecie i w Krainie Czaró w, a takż e poza obu tymi dziedzinami i patrzy na nie z zewną trz czują c zarazem smutek, radoś ć i niezmą cony spokó j. Kiedy się po chwili ockną ł, wstał i podnió sł gł owę, brzask rozjaś nił niebo na wschodzie, gwiazdy pobladł y, a Kró lowa zniknę ł a. Gdzieś daleko w gó rach echo powtarzał o sygnał trą by. Kowal był sam na pustej, cichej wyż ynie i wiedział, ż e czeka go już tylko droga do wyrzeczenia. Miejsce, gdzie się spotkał z Kró lową, został o daleko za nim i szedł teraz po ś ció ł ce jesiennych liś ci rozmyś lają c o wszystkim, co widział i czego się dowiedział. Szelest krokó w na ś cież ce przybliż ał się z każ dą chwilą. Wreszcie tuż koł o jego uszu odezwał się gł os: - Czy idziesz w tę samą stronę co ja, Gwiezdniku? Kowal, nagle wyrwany z zamyś lenia, wzdrygną ł się i teraz dopiero spojrzał na idą cego obok czł owieka. Zobaczył wysokiego mę ż czyznę, stą pają cego lekko i szybko, ubranego w ciemnozielony pł aszcz z kapturem, któ ry czę ś ciowo zasł aniał jego twarz. Kowal zdziwił się, bo nikt pró cz mieszkań có w Krainy Czaró w nie nazywał go „Gwiezdnikiem”, a nie pamię tał, aby kiedykolwiek w swoich wę dró wkach spotkał tego mę ż czyznę; mimo to miał niejasne wraż enie, ż e go ską dś iś zna. - A doką d ty idziesz? - spytał. - Wracam do twojej wsi i mam nadzieję, ż e ty takż e - odparł tamten. - Tak - przyznał Kowal. - Moż emy wię c iś ć razem. Tylko ż e wł aś nie coś mi się przypomniał o... Za nim wyruszył em w powrotną drogę, pewna wielka pani dał a mi polecenie. Wkró tce przekroczymy granicę Krainy Czaró w i myś lę, ż e nigdy wię cej już jej nie odwiedzę. A ty? - Ja na pewno wró cę. Moż esz mi przekazać swoją misję. - Kazał a mi powtó rzyć kilka sł ó w Kró lowi. Czy wiesz, gdzie go moż na spotkać? - Wiem. A jakie to są sł owa? - Pani kazał a mu powiedzieć tylko to: Już czas. Pozwó l mu dokonać wyboru. - Rozumiem. Nie kł opocz się tym wię cej! Szli ramię w ramię milczą c, sł ychać był o jedynie szelest liś ci pod ich stopami. Dopiero po przebyciu kilku mil, gdy zbliż ali się już do granicy Krainy Czaró w, mę ż czyzna w zielonym pł aszczu zatrzymał się i zwracają c twarz do Kowala odrzucił z gł owy kaptur. Wtedy Kowal go poznał: to był Alf, Terminator, jak go Kowal dotychczas w myś lach nazywał, mają c zawsze w pamię ci dzień, gdy mł ody Alf stał przy stole obok Kuchmistrza trzymają c w rę ku lś nią cy nó ż do dzielenia tortu, a oczy mu się iskrzył y w blasku ś wiec. Musiał już teraz być bardzo stary, bo od wielu lat piastował godnoś ć Kuchmistrza, lecz tutaj, w cieniu lasu na pograniczu Krainy Czaró w wyglą dał tak mł odo jak tamten dawny Terminator, tyle ż e bardziej dostojnie. Nie miał siwych wł osó w ani zmarszczek na twarzy, a oczy mu bł yszczał y, jakby odbijał o się w nich jakieś jasne ś wiatł o. - Chciał bym z tobą porozmawiać, Kowalu Kowalczyku, zanim się znajdziemy znowu w twojej wsi - rzekł. Kowala zaskoczył a ta propozycja, bo wiele razy miał ochotę pogadać z Altem, lecz nigdy mu się to nie udawał o. Alf zawsze pozdrawiał go przyjaź nie i patrzył na niego ż yczliwym wzrokiem, zdawał się jednak unikać rozmowy sam na sam z nim. Teraz też patrzał przyjaź nie, lecz niespodziewanie podnió sł rę kę i dotkną ł Gwiazdy na czole Kowala. Blask znikną ł z jego oczu, a Kowal zrozumiał, ż e przedtem odbijał y one ś wiatł o Gwiazdy, któ ra bardzo jasno ś wiecił a i w tej chwili nagle przygasł a. Zdumiony cofną ł się z gniewem. - Czy nie są dzisz, Mistrzu Kowalu, ż e czas, byś ją oddał? - spytał Alf. - Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego miał bym się wyrzec Gwiazdy? Jest moja. Sama mi wpadł a w rę ce. Czy czł owiek nie ma prawa zachować, choć by na pamią tkę, tego, co w ten sposó b dostał? - Ma prawo zatrzymać niektó re rzeczy, jeś li ktoś mu je podarował na pamią tkę. Ale nie wszystko dostajemy w takiej intencji. Są rzeczy, któ re nie mogą na zawsze pozostać wł asnoś cią jednego czł owieka ani też przechodzić w dziedzictwie z ojca na syna. Są tylko uż yteczne na pewien czas. A nie przyszł o ci nigdy do gł owy, ż e ktoś inny potrzebuje takż e tej Gwiazdy? Otó ż wiedz, ż e tak wł aś nie jest. Już pora, ż ebyś ją oddał. Kowal zmieszał się, był bowiem czł owiekiem wspaniał omyś lnym i z wdzię cznoś cią wspominał, ile szczę ś cia przyniosł a mu Gwiazda. - Có ż wię c powinienem zrobić? - spytał. -Czy mam ją zwró cić jednemu z wielkich mieszkań có w Krainy Czaró w? Moż e samemu Kró lowi? - A gdy to mó wił, serce zabił o mu ż ywiej, bo zrodził a się w nim nadzieja, ż e bę dzie trzeba w tej sprawie raz jeszcze wró cić do Krainy Czaró w. - Mó gł byś ją oddać mnie - powiedział Alf - moż e jednak był oby to dla ciebie zbyt przykre. Pó jdź razem ze mną do spiż arni i wł ó ż gwiazdę z powrotem do tej samej szkatuł ki, w któ rej niegdyś ją schował twó j dziadek. - Mó j dziadek? Nic o tym nie wiedział em. - Nikt nie wiedział opró cz mnie. Tylko ja był em z nim wtedy. - Moż e wiesz takż e, ską d miał Gwiazdę i dlaczego ją wł oż ył do szkatuł ki. - Przynió sł ją z Krainy Czaró w, to wiesz bez pytania - odparł Alf. - Zostawił ją w szkatuł ce z nadzieją, ż e przypadnie kiedyś tobie, jedynemu jego wnukowi. Tak mi powiedział, bo myś lał, ż e bę dę mó gł się postarać o speł nienie jego ż yczenia. Był to ojciec twojej matki. Moż e ci o nim niewiele opowiadał a, bo sama mał o wiedział a. Nazywano go Jeź dź cem, bo lubił podró ż ować, toteż napatrzył się ró ż nych rzeczy i zdobył mnó stwo umieję tnoś ci, zanim osiadł jako Kuchmistrz w waszej wsi. Opuś cił ją, gdy miał eś dwa lata, i nie znaleziono na jego nastę pcę lepszego kandydata niż ten biedny Koł ek. Jednakż e z czasem ja został em Kuchmistrzem, jak sobie planowaliś my z twoim dziadkiem; w tym roku bę dę musiał zrobić znó w Wielki Tort. Za ludzkiej pamię ci ż adnemu Kuchmistrzowi jeszcze się to nie zdarzył o dwa razy w ż yciu, ja jestem jedynym wyją tkiem. Chciał bym Gwiazdę wł oż yć do tortu. - Dobrze, dostaniesz ją - rzekł Kowal. Spojrzał na Alfa przenikliwie, jakby pró bował odgadną ć jego myś li. - Czy wiesz, kto ją znajdzie? - Po co ci to wiedzieć, Mistrzu Kowalu? - Proszę cię, powiedz mi, jeś li wiesz. Bę dzie mi ł atwiej rozstać się z rzeczą bardzo drogą mojemu sercu. Syn mej có rki jest jeszcze za mał y. - Moż e ci bę dzie ł atwiej, a moż e nie. Zobaczymy. Wię cej już z sobą nie rozmawiali. Wkró tce potem przekroczyli granicę Krainy Czaró w i nareszcie wró cili do wsi. Skierowali się wprost do ś wietlicy gromadzkiej. Nad ludzkim ś wiatem sł oń ce wł aś nie zachodził o i okna domó w lś nił y czerwienią. Zł ocone rzeź by na drzwiach ś wietlicy bł yszczał y, spod dachu wychylał y się ró ż nokolorowe dziwaczne twarze gargulcó w. Ś wietlicę niedawno odnowiono i odmalowano, a przedsię wzię cie to wywoł ał o dł ugie debaty w radzie gromadzkiej. Niektó rzy ludzie sprzeciwiali się tym, jak mó wili, nowomodnym zbytkom, lecz inni, lepiej znają cy historię wsi, pamię tali, ż e był to stary zwyczaj, i zgadzali się, ż e warto do niego wró cić. Miał o to kosztować sporo grosza, a ponieważ Kuchmistrz ofiarował się wszystko zapł acić z wł asnej kiesy, pozwolono mu zrobić to wedł ug wł asnej woli i gustu. Kowal nigdy jeszcze nie widział odnowionej ś wietlicy w takim oś wietleniu, staną ł wię c przed nią olś niony, zapominają c na chwilę, po co tu przyszedł. Wreszcie Alf dotkną ł jego ramienia i poprowadził go wokó ł budynku do mał ych bocznych drzwi, otworzył je z klucza i poszli ciemnym korytarzem do spiż arni. Tam Kuchmistrz zapalił ś wiecę, otworzył szafę i z gó rnej pó ł ki zdją ł czarną skrzynkę. Był a teraz wypolerowana i ozdobiona srebrnymi ornamentami. Podnió sł wieczko i pokazał Kowalowi, co jest w ś rodku. Jedna mał a przegró dka pozostał a pusta, we wszystkich innych znajdował y się korzenne przyprawy o tak ś wież ym, ostrym zapachu, ż e oczy Kowalowi zwilgotniał y. Się gną ł rę ką do czoł a. Gwiazda odkleił a się zupeł nie ł atwo, lecz Kowal poczuł nagle przeszywają cy bó l i ł zy pociekł y mu po twarzy. Chociaż Gwiazda ś wiecił a jasno na jego dł oni, widział tylko zamazaną olś niewają cą plamę, jak gdyby bardzo daleką. - Nie widzę wyraź nie - powiedział. -Wyrę cz mnie i sam ją wł ó ż do skrzynki. -Wycią gną ł rę kę do Alfa, któ ry wzią ł Gwiazdę i umieś cił w przegró dce, gdzie natychmiast zgasł a. Kowal bez sł owa odwró cił się i po omacku ruszył ku wyjś ciu. Za progiem stwierdził, ż e znó w dobrze widzi. Był wieczó r, na jasnym firmamencie w pobliż u księ ż yca bł yszczał a Gwiazda wieczorna. Gdy stał podziwiają c jej pię knoś ć, uczuł na ramieniu dotknię cie czyjejś rę ki. Obejrzał się i zobaczył Alfa. - Oddał eś mi ją dobrowolnie - rzekł Alf -Jeż eli wcią ż jeszcze jesteś ciekawy, kto ją dostanie, mogę ci to teraz powiedzieć. - Proszę, powiedz. - Chł opiec, któ rego sam wskaż esz. Kowal zaskoczony nie od razu przemó wił. - Zastanawiam się - zaczą ł wreszcie z wahaniem - czy ci się spodoba mó j wybó r. Nazwisko Koł ka z wielu powodó w nie moż e ci być mił e, ale jego prawnuczek Tim z Townsand, któ ry ma uczestniczyć w biesiadzie Dwudziestu Czterech, nie jest wcale do pradziada podobny. - Owszem, zauważ ył em to - odparł Alf. -Ma rozumną matkę. - Tak, siostrę mojej Nell. Niezależ nie od powinowactwa bardzo lubię mał ego Tima. Co prawda nie jest to kandydat, któ ry by się wszystkim mó gł wydawać bezspornie najlepszy. - Tak samo jak ty w swoim czasie -powiedział uś miechają c się Alf. - Ale zgadzam się, ja takż e wybrał em Tima. - Po co wię c mnie pytał eś o zdanie? - Kró lowa tak sobie ż yczył a. Gdybyś wskazał inne dziecko, nie upierał bym się przy swoim. Kowal dł ugo przyglą dał się Alfowi. Nagle ukł onił mu się nisko. - Nareszcie zrozumiał em! - rzekł. -Bardzo nas zaszczycił eś, najjaś niejszy panie. - Został em za to wynagrodzony - odparł Alf. - Wracaj teraz spokojny do domu. Zbliż ają c się do swojego domu na zachodnim skraju wsi zobaczył syna przed kuź nią; Kowalczyk wł aś nie ją zamkną ł skoń czywszy robotę i spoglą dał na biał ą drogę, któ rą ojciec zazwyczaj wracał z wypraw. Usł yszał kroki i odwró cił się, zdziwiony, ż e tym razem Kowal nadchodzi od strony wsi. Podbiegł na jego spotkanie, obją ł ramionami i przywitał serdecznie. - Od wczoraj już cię wypatruję, tatusiu! -powiedział. Potem spojrzawszy w twarz ojca dodał z niepokojem: - Wydajesz się bardzo zmę czony. Pewno idziesz z daleka? - Z bardzo daleka, synu. Przeszedł em cał ą drogę od ś witu do wieczora. Razem weszli do domu, gdzie ciemną izbę rozjaś niał o tylko migotanie ognia na kominku. Syn zapalił ś wiece i przez dł ugą chwilę siedzieli milczą c, bo Kowala przytł aczał o ogromne zmę czenie i smutek wielkiej straty. W koń cu podnió sł gł owę, rozejrzał się wkoł o jak przebudzony ze snu i spytał: - Nikogo pró cz nas dwó ch nie ma? Syn popatrzył na niego uważ nie. - Nie pamię tasz? Matka poszł a do Podlesia Mniejszego, do Nań. Mał y Tim ś wię ci dzisiaj swoje drugie urodziny. Spodziewali się, ż e weź miesz w nich udział. - Ach, tak. Powinienem wzią ć udział i na pewno bym to zrobił, lecz spó ź nił em się, bo zatrzymał y mnie waż ne sprawy; tak miał em nimi zaprzą tnię tą gł owę, ż e chwilowo nie mogł em myś leć o niczym innym. Ale nie zapomniał em o mał ym Tomciu i jego urodzinach. Przyniosł em dla niego prezent. Stary Koł ek nazwał by to zapewne cackiem, ale to cacko pochodzi z Krainy Czaró w. Wyją ł z sakiewki mał y srebrny przedmiot. Na ł odydze miniaturowej lilii trzy delikatne kwiaty zwisał y niby dzwoneczki. Był y to naprawdę dzwoneczki. Kowal trą cił leciutko ł odygę i kwiatki zadź wię czał y pię kną, czystą melodyjką. Pł omyki ś wiec od tej muzyki zatrzepotał y i na mgnienie oka rozbł ysł y biał ym ś wiatł em. Ź renice Neda rozszerzył y się z podziwu. - Czy mogę przyjrzeć się temu z bliska? -spytał. Ostroż nie wzią ł w palce srebrną lilijkę i zajrzał w kielichy kwiató w. - Cudowna robota! A co najdziwniejsze, te dzwonki pachną, ich zapach przypomina mi... przypomina... coś, o czym zapomniał em. - Tak. Ilekroć dzwonki zagrają, w chwilę potem wydobywa się z nich zapach. Nie bó j się, Nę ci, moż esz tego drobiazgu ś miał o dotykać. Przeznaczony jest do zabawy dla dziecka: nieł atwo go uszkodzić i nie zrobi też szkody maleń stwu. Wł oż ył zabawkę z powrotem do sakiewki i schował do kieszeni. -Jutro zaniosę ten prezent do Podlesia Mniejszego - oznajmił. - Mam nadzieję, ż e Nań, Tom i Nell wybaczą mi spó ź nienie. Zresztą Tom jeszcze nie umie liczyć dni... ani tygodni, miesię cy czy lat. -
|