Ãëàâíàÿ ñòðàíèöà Ñëó÷àéíàÿ ñòðàíèöà ÊÀÒÅÃÎÐÈÈ: ÀâòîìîáèëèÀñòðîíîìèÿÁèîëîãèÿÃåîãðàôèÿÄîì è ñàäÄðóãèå ÿçûêèÄðóãîåÈíôîðìàòèêàÈñòîðèÿÊóëüòóðàËèòåðàòóðàËîãèêàÌàòåìàòèêàÌåäèöèíàÌåòàëëóðãèÿÌåõàíèêàÎáðàçîâàíèåÎõðàíà òðóäàÏåäàãîãèêàÏîëèòèêàÏðàâîÏñèõîëîãèÿÐåëèãèÿÐèòîðèêàÑîöèîëîãèÿÑïîðòÑòðîèòåëüñòâîÒåõíîëîãèÿÒóðèçìÔèçèêàÔèëîñîôèÿÔèíàíñûÕèìèÿ×åð÷åíèåÝêîëîãèÿÝêîíîìèêàÝëåêòðîíèêà |
Janko Muzykant
Przyszł o to na ś wiat wą tł e, sł abe. Kumy, co się był y zebrał y przy tapczanie poł oż nicy, krę cił y gł owami i nad matką, i nad dzieckiem. Kowalka Szymonowa, któ ra był a najmą drzejsza, poczę ł a chorą pocieszać: – Dajta – powiada – to zapalę nad wami gromnicę, już e z was nic nie bę dzie, moja kumo; już wam na tamten ś wiat się wybierać i po dobrodzieja by posł ać, ż eby wam grzechy wasze odpuś cił. – Ba! – powiada druga – a chł opaka to zara trza ochrzcić; on i dobrodzieja nie doczeka, a – powiada bł ogo bę dzie, co choć i strzygą się nie ostanie. Tak mó wią c zapalił a gromnicę, a potem wzią wszy dziecko pokropił a je wodą, aż poczę ł o oczki mruż yć, i rzekł a jeszcze: – Ja ciebie „krzcę ” w Imię Ojca i Syna, i Ducha Ś wię tego i daję ci na przezwisko Jan, a terazż e, duszo „krześ cijań ska”, idź, ską deś przyszł a. Amen! Ale dusza chrześ cijań ska nie miał a wcale ochoty iś ć, ską d przyszł a, i opuszczać chuderlawego ciał a, owszem, poczę ł a wierzgać nogami tego ciał a, jako mogł a, i pł akać, chociaż tak sł abo i ż ał oś nie, ż e, jak mó wił y kumy: „Myś lał by kto, kocię nie kocię, albo co! ” Posł ano po księ dza; przyjechał, zrobił swoje, odjechał; chorej zrobił o się lepiej. W tydzień wyszł a baba do roboty. Chł opak ledwo „zipał ”, ale zipał; aż w czwartym roku okukał a kukuł ka na wiosnę chorobę, wię c się poprawił i w jakim takim zdrowiu doszedł do dziesią tego roku ż ycia. Chudy był zawsze i opalony, z brzuchem wydę tym, a zapadł ymi policzkami; czuprynę miał konopną, biał ą prawie i spadają cą na jasne, wytrzeszczone oczy, patrzą ce na ś wiat, jakby w jaką ś niezmierną dalekoś ć wpatrzone. W zimie siadywał za piecem i popł akiwał cicho z zimna, a czasem z gł odu, gdy matula nie miał a co wł oż yć ani do pieca, ani do garnka; latem chodził w koszulinie przepasanej krajką i w sł omianym „kapalusie”, spod któ rego obdartej kani spoglą dał zadzierają c jak ptak gł owę do gó ry. Matka, biedna komornica, ż yją ca z dnia na dzień niby jaskó ł ka pod cudzą strzechą, moż e go tam i kochał a po swojemu, ale bił a doś ć czę sto i zwykle nazywał a „odmień cem”. W ó smym roku chodził już jako potrzó dka za bydł em lub, gdy w chał upie nie był o co jeś ć, za bedł kami do boru. Ż e go tam kiedy wilk nie zjadł, zmił owanie Boż e. Był to chł opak nierozgarnię ty bardzo i jak wiejskie dzieciaki przy rozmowie z ludź mi palec do gę by wkł adają cy. Nie obiecywali sobie nawet ludzie, ż e się wychowa, a jeszcze mniej, ż eby matka mogł a doczekać się z niego pociechy, bo i do roboty był ladaco. Nie wiadomo ską d się takie ulę gł o, ale na jedną rzecz był tylko ł apczywy, to jest na granie. Wszę dzie też je sł yszał, a jak tylko trochę podró sł, tak już o niczym innym nie myś lał. Pó jdzie, by wał o, do boru za bydł em albo z dwojakami na jagody, to się wró ci bez jagó d i mó wi szeplenią c: – Matulu! tak ci coś w boru „grlał o”. Oj! Oj! A matka na to: – Zagram ci ja, zagram! nie bó j się! Jakoż czasem sprawiał a mu warzą chwią muzykę. Chł opak krzyczał, obiecywał, ż e już nie bę dzie, a taki myś lał, ż e tam coś w boru grał o... Co? Albo on wiedział?... Sosny, buki, brzezina, wilgi, wszystko grał o: cał y bó r, i basta! Echo też... W polu grał a mu bylica, w sadku pod chał upą ć wierkotał y wró ble, aż się wiś nie trzę sł y! Wieczorami sł uchiwał wszystkich gł osó w, jakie są na wsi, i pewno myś lał sobie, ż e cał a wieś gra. Jak posł ali go do roboty, ż eby gnó j rozrzucał, to mu nawet wiatr grał w widł ach. Zobaczył go tak raz karbowy stoją cego z rozrzuconą czupryną i sł uchają cego wiatru w drewnianych widł ach... zobaczył i odpasawszy rzemyka, dał mu dobrą pamią tkę. Ale na co się to zdał o! Nazywali go ludzie „Janko Muzykant”!... Wiosną uciekał z domu krę cić fujarki wedle strugi. Nocami, gdy ż aby zaczynał y rzechotać, derkacze na ł ą kach derkotać, bą ki po rosie burczyć; gdy koguty piał y po zapł ociach, to on spać nie mó gł, tylko sł uchał i Bó g go jeden wie, jakie on i w tym nawet sł yszał granie... Do koś cioł a matka nie mogł a go brać, bo jak, bywał o, zahuczą organy lub zaś piewają sł odkim gł osem, to dziecku oczy taką mgł ą zachodzą, jakby już nie z tego ś wiata patrzył y... Stó jka, co chodził nocą po wsi i aby nie zasną ć liczył gwiazdy na niebie lub rozmawiał po cichu z psami, widział nieraz biał ą koszulę Janka, przemykają cą się w ciemnoś ci ku karczmie. Ale przecież chł opak nie do karczmy chodził, tylko pod karczmę. Tam przyczaiwszy się pod murem, sł uchał. Ludzie tań cowali obertasa, czasem jaki parobek pokrzykiwał: „U-ha! ” Sł ychać był o tupanie butó w, to znó w gł osy dziewczyn: „Czegó ż? ” Skrzypki ś piewał y cicho: „Bę dziem jedli, bę dziem pili, bę dziewa się weselili”, a basetla grubym gł osem wtó rował a z powagą: „Jak Bó g dał! jak Bó g dał! ” Okna jarzył y się ś wiatł em, a każ da belka w karczmie zdawał a się drgać, ś piewać i grać takż e, a Janko sł uchał. Co by on za to dał, gdyby mó gł mieć takie skrzypki grają ce cienko: „Bę dziem jedli, bę dziem pili, bę dziewa się weselili.” Takie deszczuł ki ś piewają ce. Ba! ale ską d ich dostać? Gdzie takie robią? Ż eby mu przynajmniej pozwolili choć raz w rę kę wzią ć coś takiego!... Gdzie tam! Wolno mu tylko był o sł uchać, toteż i sł uchał zwykle dopó ty, dopó ki gł os stó jki nie ozwał się za nim z ciemnoś ci: – Nie pó jdzieszż e ty do domu, utrapień cze? Wię c wó wczas zmykał na swoich bosych nogach do domu, a za nim biegł w ciemnoś ciach gł os skrzypiec: „Bę dziem jedli, bę dziem pili, bę dziewa się weselili”, i po waż ny gł os basetli: „Jak Bó g dał! Jak Bó g dał! Jak Bó g dał! ” Gdy tylko mó gł sł yszeć skrzypki, czy to na doż ynkach, czy na weselu. jakim, to już dla niego był o wielkie ś wię to. Wł aził potem za piec i nic nie mó wił po cał ych dniach, spoglą dają c jak kot bł yszczą cymi oczyma w ciemnoś ci. Potem zrobił sobie sam skrzypki z gonta i wł osienia koń skiego, ale nie chciał y grać tak pię knie jak tamte w karczmie: brzę czał y cicho, bardzo cichutko, wł aś nie jak muszki jakie albo komary. Grał jednak na nich od rana do wieczora, choć tyle za to odbierał szturchań có w, ż e w koń cu wyglą dał jak obite jabł ko niedojrzał e. Ale taka to już był a jego natura. Dzieciaczyna chudł coraz bardziej, brzuch tylko zawsze miał duż y, czuprynę coraz gę stszą i oczy coraz szerzej otwarte, choć najczę ś ciej ł zami zalane, ale policzki i piersi wpadał y mu coraz gł ę biej i gł ę biej... Wcale nie był jak inne dzieci, był raczej jak jego skrzypki z gonta, któ re zaledwie brzę czał y. Na przednó wku przy tym przymierał gł odem, bo ż ył najczę ś ciej surową marchwią i takż e chę cią posiadania skrzypek. Ale ta chę ć nie wyszł a mu na dobre. We dworze miał skrzypce lokaj i grywał czasem na nich szarą godziną, aby się podobać pannie sł uż ą cej. Janko czasem podczoł giwał się mię dzy ł opuchami aż pod otwarte drzwi kredensu, ż eby im się przypatrzeć. Wisiał y wł aś nie na ś cianie naprzeciw drzwi. Wię c tam chł opak duszę swoją cał ą wysył ał ku nim przez oczy, bo mu się zdawał o, ż e to niedostę pna jakaś dla niego ś wię toś ć, któ rej nie godzien tkną ć, ż e to jakieś jego najdroż sze ukochanie. A jednak poż ą dał ich. Chciał by przynajmniej raz mieć je w rę ku, przynajmniej przypatrzeć się im bliż ej... Biedne, mał e chł opskie serce drż ał o na tę myś l ze szczę ś cia. Pewnej nocy nikogo nie był o w kredensie. Pań stwo od dawna siedzieli za granicą, dom stał pustkami, wię c lokaj przesiadywał na drugiej stronie u panny pokojowej. Janko, przyczajony w ł opuchach, patrzył już od dawna przez otwarte szerokie drzwi na cel wszystkich swych poż ą dań. Księ ż yc wł aś nie na niebie był peł ny i wchodził ukoś nie przez okno do kredensu, odbijają c je w kształ cie wielkiego jasnego kwadratu na przeciwległ ej ś cianie. Ale ten kwadrat zbliż ał się powoli do skrzypiec i w koń cu oś wietlił je zupeł nie. Wó wczas w ciemnej gł ę bi wydawał o się, jakby od nich bił a ś wiatł oś ć srebrna; szczegó lniej wypukł e zgię cia oś wiecone był y tak mocno, ż e Janek ledwie mó gł patrzeć na nie. W onym blasku widać był o wszystko doskonale: wcię te boki, struny i zagię tą rą czkę. Koł eczki przy niej ś wiecił y jak robaczki ś wię tojań skie, a wzdł uż zwieszał się smyczek na kształ t srebrnego prę ta... Ach! wszystko był o ś liczne i prawie czarodziejskie; Janek też patrzył coraz chciwiej. Przykucnię ty w ł opuchach, z ł okciami opartymi o chude kolana, z otwartymi ustami patrzył i patrzył. To strach zatrzymywał go na miejscu, to jakaś nieprzezwycię ż ona chę ć pchał a go na przó d. Czy czary jakie, czy co?... Ale te skrzypce w jasnoś ci czasem zdawał y się przybliż ać, jakoby pł yną c ku dziecku... Chwilami przygasał y, aby znowu rozpromienić się jeszcze bardziej. Czary, wyraź ne czary! Tymczasem wiatr powiał; zaszumiał y cicho drzewa, zał opotał y ł opuchy, a Janek jakoby wyraź nie usł yszał: – Idź, Janku! w kredensie nie ma nikogo... idź, Janku!... Noc był a widna, jasna. W ogrodzie dworskim nad stawem sł owik zaczą ł ś piewać i pogwizdywać cicho, to gł oś niej: „Idź! pó jdź! weź! ” Lelek poczciwym cichym lotem zakrę cił się koł o gł owy dziecka i zawoł ał: „Janku, nie! nie! ” Ale lelek odleciał, a sł owik został i ł opuchy coraz wyraź niej mruczał y: „Tam nie ma nikogo! ” Skrzypce rozpromienił y się znowu... Biedny, mał y, skulony kształ t z wolna i ostroż nie posuną ł się na przó d, a tymczasem sł owik cichuteń ko pogwizdywał: „Idź! pó jdź! weź! ” Biał a koszula migotał a coraz bliż ej drzwi kredensowych. Już nie okrywają jej czarne ł opuchy. Na progu kredensowym sł ychać szybki oddech chorych piersi dziecka. Chwila jeszcze, biał a koszulka znikł a, już tylko jedna bosa nó ż ka wystaje za progiem. Na pró ż no, lelku, przelatujesz jeszcze raz i woł asz: „Nie! nie! ” Janek już w kredensie. Zarzechotał y zaraz ogromnie ż aby w stawie ogrodowym, jak gdyby przestraszone, ale potem ucichł y. Sł owik przestał pogwizdywać, ł opuchy szemrać. Tymczasem Janek czoł gał się cicho i ostroż nie, ale zaraz go strach ogarną ł. W ł opuchach czuł się jakby u siebie, jak dzikie zwierzą tko w zaroś lach, a teraz był jak dzikie zwierzą tko w puł apce. Ruchy jego stał y się nagł e, oddech kró tki i ś wiszczą cy, przy tym ogarnę ł a go ciemnoś ć. Cicha letnia bł yskawica, przeleciawszy mię dzy wschodem i zachodem, oś wiecił a raz jeszcze wnę trze kredensu i Janka na czworakach przed skrzypcami z gł ową zadartą do gó ry. Ale bł yskawica zgasł a, księ ż yc przesł onił a chmurka i nic już nie był o widać ani sł ychać. Po chwili dopiero z ciemnoś ci wyszedł dź wię k cichutki i pł aczliwy, jakby ktoś nieostroż nie strun dotkną ł – i nagle... Gruby jakiś, zaspany gł os, wychodzą cy z ką ta kredensu, spytał gniewliwie: – Kto tam? Janek zataił dech w piersiach, ale gruby gł os spytał powtó rnie: – Kto tam? Zapał ka zaczę ł a migotać po ś cianie, zrobił o się widno, a potem... Eh! Boż e! Sł ychać klą twy, uderzenia, pł acz dziecka, woł anie: „O! dla Boga! ”, szczekanie psó w, bieganie ś wiateł po szybach, hał as w cał ym dworze... Na drugi dzień biedny Janek stał już przed są dem u wó jta. Mieliż go tam są dzić jako zł odzieja?... Pewno. Popatrzyli na niego wó jt i ł awnicy, jak stał przed nimi z palcem w gę bie, z wytrzeszczonymi, zalę kł ymi oczyma, mał y, chudy, zamorusany, obity, nie wiedzą cy gdzie jest i czego od niego chcą? Jakż e tu są dzić taką biedę, co ma lat dziesię ć i ledwo na nogach stoi? Do wię zienia ją po sł ać czy jak?... Trzebaż przy tym mieć trochę mił osierdzia nad dzieć mi. Niech go tam weź mie stó jka, niech mu da ró zgą, ż eby na drugi raz nie kradł, i cał a rzecz. – Bo pewno! Zawoł ali Stacha, co był stó jką: - Weź go ta i daj mu na pamią tkę. Stach kiwną ł swoją gł upowatą, zwierzę cą gł ową, wzią ł Janka pod pachę, jakby jakiego kociaka, i wynió sł ku stodó ł ce. Dziecko czy nie rozumiał o, o co chodzi, czy się zalę kł o, doś ć, ż e nie ozwał o się ni sł owem, patrzył o tylko, jakby patrzył ptak. Albo on wie, co z nim zrobią? Dopiero jak go Stach w stodole wzią ł garś cią; rozcią gną ł na ziemi i podgią wszy koszulinę, machną ł od ucha, dopieroż Janek krzykną ł: – Matulu! – i co go stó jka ró zgą, to on: – Matulu! matulu!! – ale coraz ciszej, sł abiej, aż za któ rymś razem ucichł o dziecko i nie woł ał o już matuli... Biedne, potrzaskane skrzypki!... – Ej, gł upi, zł y Stachu! któ ż tak dzieci bije? Toż to mał e i sł abe i zawsze był o ledwie ż ywe. Przyszł a matka, zabrał a chł opaka, ale musiał a go zanieś ć do domu... Na drugi dzień nie wstał Janek, a trzeciego wieczorem konał już sobie spokojnie na tapczanie pod zgrzebnym kilimkiem. Jaskó ł ki ś wiegotał y w czereś ni, co rosł a pod przyzbą, promień sł oń ca wchodził przez szybę i oblewał jasnoś cią zł otą, rozczochraną gł ó wkę dziecka i twarz, w któ rej nie został o kropli krwi. Ó w promień był niby goś ciń cem, po któ rym mał a duszyczka chł opczyka miał a odejś ć. Dobrze, ż e choć w chwilę ś mierci odchodził a szeroką, sł oneczną drogą, bo za ż ycia szł a po prawdzie ciernistą. Tymczasem wychudł e piersi poruszał y się jeszcze oddechem, a twarz dziecka był a jakby zasł uchana w te odgł osy wiejskie, któ re wchodził y przez otwarte okno. Był to wieczó r, wię c dziewczę ta, wracają ce od siana, ś piewał y: „Oj, na zielonej, na runi! ”, a od strugi dochodził o granie fujarek. Janek wsł uchiwał się ostatni raz, jak wieś gra... Na kilimku przy nim leż ał y jego skrzypki z gonta. Nagle twarz umierają cego dziecka rozjaś nił a się a z bieleją cych warg wyszedł szept: – Matulu?... – Co, synku? – ozwał a się matka, któ rą dusił y ł zy... – Matulu, Pan Bó g mi da w niebie prawdziwe skrzypki? – Da ci, synku, da! – odrzekł a matka; ale nie mogł a dł uż ej mó wić, bo nagle z jej twardej piersi buchnę ł a wzbierają ca ż ał oś ć, wię c ję kną wszy tylko: „O, Jezu! Jezu! ”, padł a twarzą na skrzynię i zaczę ł a ryczeć, jakby stracił a rozum, albo jak czł owiek, co widzi, ż e od ś mierci nie wydrze swego kochania... Jakoż nie wydarł a go, bo gdy podnió sł szy się, znowu spojrzał a na dziecko, oczy mał ego grajka był y otwarte wprawdzie, ale nieruchome, twarz zaś poważ na bardzo, mroczna i stę ż ał a. Promień sł oneczny odszedł takż e. - Pokó j ci, Janku! Nazajutrz powró cili pań stwo do dworu z Wł och, wraz z panną i kawalerem, co się o nią starał. Kawaler mó wił: – Quel beau pays que l'Italie. (z francuskiego: jakim pię knym krajem są Wł ochy) – I co to za lud artystó w. On est heureux de chercher lá -bas des talents et de les proé ger... (z francuskiego: szczę ś ciem jest wyszukiwać tam talenty i popierać je) – dodał a panna. Nad Jankiem szumiał y brzozy...
Joanna Chmielewska WSZYSTKO CZERWONE (îòðûâîê) SPIS OSÓ B ż ywych, martwych i poszkodowanych 1. ALICJA - wstrzą sają co goś cinna pani domu. 2. ZOSIA - przyjació ł ka Alicji, zaproszona do niej na nudny urlop. 3. PAWEŁ - syn Zosi, mł odzieniec po maturze, zaproszony na wakacje. 4. EDEK - dawny wielbiciel Alicji, zaproszony na pó ź niej. 5. LESZEK - przyjaciel Alicji, przybył y bez zaproszenia. 6. ELŻ BIETA - có rka Leszka, samodzielna mł oda dama, bawią ca przejazdem. 7. EWA - pię kna kobieta, zamieszkał a na stał e w Danii, ż ona Duń czyka. 8. ROJ - mą ż Ewy, nadludzko wielbią cy ż onę. 9. ANITA - dziennikarka przystosowana do urozmaiconego ż ycia. 10. HENRYK - duń ski mą ż Anity, czł owiek anielsko spokojny. 11. PAN MULDGAARD - duń ski policjant, mó wią cy po polsku. 12. KAZIO - ofiara uczuć do Elż biety. 13. FACET W CZERWONEJ KOSZULI - postać tajemnicza, plą czą ca się po wydarzeniach. 14. WŁ ODZIO - przyjaciel Alicji, zaproszony ogó lnie. 15. MARIANNE - szwajcarska ż ona Wł odzia, zaproszona z nim razem. 16. AGNIESZKA - antagonistka Elż biety, zaproszona z koniecznoś ci. 17. CIOTKA - duń ska staruszka obdarzona nadmiarem wigoru, wcale nie zapraszana. 18. KANGURZYCA - idiotka z Australii, objawiają ca się tylko telefonicznie w niewł aś ciwych chwilach. 19. GRETA - duń ska kuzynka Alicji, budzą ca kontrowersyjne zdania. 20. BOBUŚ - dawny przyjaciel, pó ź niej wró g Alicji, przybył y z Anglii. 21. BIAŁ A GLISTA - flama Bobusia, przybył a z Polski. 22. PANI HANSEN - sprzą taczka Alicji, niewinna ofiara nazwiska. 23. THORSTEN - siostrzeniec Alicji, mł odzieniec niezwykle sympatyczny. 24. OBCY CZŁ OWIEK, PRZYPADKOWO WIEZIONY NA Ł EBKA. 25. LILIAN - znajoma Alicji, kobieta rzadkiej urody. 26. HERBERT - syn przyjació ł Alicji, zesł any z nagł a przez Opatrznoś ć. 27. ANNE LIZE - ż ona Herberta. 28. AUTORKA - przyjació ł ka Alicji, zaproszona na wcześ niej.
- Allerø d to wcale nie znaczy „wszystko czerwone” - powiedział a z niezadowoleniem Alicja. - Nie wiem, ską d ci taki idiotyczny pomysł przyszedł do gł owy. Był y to niemal pierwsze sł owa, jakimi powitał a mnie, kiedy wysiadał am z pocią gu w Allerø d. Stał yś my przed stacją i czekał yś my na taksó wkę. Gdyby umiał a przewidzieć najbliż szą przyszł oś ć, zapewne zaprotestował aby przeciwko tł umaczeniu znacznie gwał towniej. - Tylko co? - spytał am - „Rø d” to jest czerwony, a „alle” to wszystko. - Moż na wiedzieć w jakim ję zyku? - Poś rednim, mię dzy niemieckim i angielskim. - A, poś rednim... Sł uchaj no, co ty masz w tej walizce?! - Twó j bigos, twoją wó dkę, twoje ksią ż ki, twó j wazonik, twoją kieł basę... - Swojego nic nie masz? - Owszem, maszynę do pisania. „Rø d” to jest czerwony i koniec, postanowił am! - Nic podobnego. „Rø d” to jest takie coś jak porę ba. Taki wyrą bany las. Takie coś w tym rodzaju, takie ż e rosł o, usunę li i nie ma. Nadjechał a taksó wka i przy pomocy kierowcy upchnę ł yś my się w ś rodku razem z moimi bagaż ami na te trzy minuty drogi, któ rej przebycie piechotą potworny cię ż ar walizki cał kowicie wykluczał. Nie przestał am upierać się przy swoim. - „Rø d” to jest czerwony i wszyscy o tym wiedzą, a o porę bie nikt nie sł yszał. Skoro usunę li i nie ma, to nie ma o czym mó wić. Allerø d to jest wszystko czerwone... - Sama jesteś czerwona. Sprawdź sobie w sł owniku i nie mó w bredni - zirytował a się Alicja. Był a w ogó le wś ciekł a i zdenerwowana, co rzucał o się w oczy. Nie zdą ż ył am dowiedzieć się dlaczego, bo cał ą drogę zaję ł o nam wszystko czerwone, potem zaś okazał o się, ż e w domu kł ę bi się tł um ludzi i nie ma ż adnej moż liwoś ci spokojnie porozmawiać, szczegó lnie ż e wszystkim czerwonym w mgnieniu oka zaraził am cał e towarzystwo. Tł umaczenie, ku wzmoż onej furii Alicji, znalazł o powszechne uznanie. - Rozlokuj się, umyj, ró b, co chcesz, tylko nie zawracaj mi teraz gł owy - powiedział a niecierpliwie. - Zaraz przyjdzie reszta goś ci... Bez zbytniego trudu poję ł am, ż e trafił am do Allerø d akurat na zebranie towarzyskie ś rednich rozmiaró w, doś ć dł ugo jednak nie mogł am się zorientować, kto jest goś ciem stał ym, a kto chwilowym. Informacji udzielił mi Paweł, syn Zosi, naszej wspó lnej przyjació ł ki, któ ra stanowczo odmó wił a konwersacji z kimkolwiek, do nieprzytomnoś ci zaabsorbowana przygotowaniem odpowiednio wytwornego posił ku. - Jak myś my przyjechali, to Elż bieta już był a - powiedział. - I jest. Edek przyjechał zaraz po nas, trzy dni temu, a Leszek dzisiaj rano. Z wizytą przychodzą cztery sztuki, Anita z Henrykiem i Ewa z tym, jak mu tam, Rojem. Alicja jest wś ciekł a, matka jest wś ciekł a, a Edek jest pijany. - Bez przerwy? - Zdaje się, ż e tak. - A ta Sodoma i Gomora dzisiaj to z jakiej okazji? - Oblewanie lampy. - Jakiej lampy?! - W ogrodzie. To znaczy na tarasie. Alicja dostał a ją w prezencie imieninowym od Jensa czy kogoś tam innego z rodziny i musiał a zainstalować. Duń skie oblewanie już był o, dzisiaj jest nasze, rodzime... Reszta goś ci przybył a i z zaciekawieniem przyjrzał am się Ewie i Anicie, któ rych nie widział am prawie dwa lata. Obie wypię kniał y. Anita był a bardzo opalona, Ewa przeciwnie, zrobiona na blado, tak ż e drobna, szczupł a Anita z wielką szopą czarnych, kę dzierzawych wł osó w robił a przy niej wraż enie Mulatki. Jej mą ż, Henryk, zazwyczaj spokojny i dobroduszny, wydał mi się jakby z lekka zdenerwowany. Roj, mą ż Ewy, wysoki, chudy, bardzo jasny, bł yskał w uś miechu pię knymi zę bami i patrzył na ż onę jeszcze czulej niż przed dwoma laty. Pomyś lał am sobie, ż e widocznie Ewa pię knieje w atmosferze tkliwych uczuć, Anita zaś w atmosferze zdenerwowania i awantur. Uroczystoś ć w peł ni rozkwitu przeniosł a się po kolacji na taras. Obiekt kultu ś wiecił czerwonym blaskiem na wysokoś ci nieco mniej niż metr, oś wietlają c wył ą cznie nogi siedzą cych wokó ł osó b. Wielki, pł aski klosz, z wierzchu czarny, nie przepuszczał najmniejszego promyka, tak ż e gł owy i popiersia tych osó b tonę ł y w gł ę bokim mroku, za ich plecami zaś panował a ciemnoś ć absolutna. Samotne, wyeksponowane, purpurowe nogi, pozbawione swoich wł aś cicieli, wyglą dał y nieco dziwnie, ale nawet doś ć efektownie. Po namyś le doszł am do wniosku, ż e ta osobliwa instalacja miał aby swó j gł ę boki sens, gdyby Alicja bodaj przez chwilę posiedział a pod lampą w gronie goś ci. Nogi miał a najlepsze ze wszystkiego i powinna je pokazywać przy każ dej okazji, któ ż inny bowiem miał to czynić? Zosia, Anita i Elż bieta był y w spodniach. Ewa miał a kieckę prawie do kostek i wysokie lakierowane buty, pozostawał am ja, ale na mnie jedną marnować cał ą lampę to doprawdy zbyteczna rozrzutnoś ć! Alicja stanowczo powinna... Alicja jednak bez chwili przerwy krą ż ył a pomię dzy kuchnią a tarasem, z masochistycznym uporem obsł ugują c towarzystwo. Zł apał am ją w drzwiach. - Usią dź wreszcie, na mił osierdzie pań skie - powiedział am ze zniecierpliwieniem. - Niedobrze mi się robi, jak tak latasz. Wszystko jest, a jak bę dą chcieli jeszcze czegoś, to sami sobie wezmą. Alicja usił ował a wydrzeć mi się z rą k i oddalić w kilku kierunkach ró wnocześ nie. - Sok pomarań czowy jest w lodó wce - pomamrotał a pó ł przytomnie. - Ja przyniosę - zaoferował się Paweł, któ ry nagle zmaterializował się w mroku obok nas. - No widzisz, on przyniesie. Usią dź wreszcie, do wszystkich diabł ó w! - Otworzy lodó wkę i bę dzie się gapił... No dobrze, przynieś, tylko nie zaglą daj do ś rodka! Paweł bł ysną ł w ciemnoś ciach spojrzeniem, któ re miał o jakiś dziwny wyraz, i znikną ł w gł ę bi mieszkania. Opró cz czerwonego krę gu pod lampą ś wiecił o się tylko ś wiatł o w kuchni, za zasł oną, spoza któ rej padał niekiedy blask na pokó j. Reszta tonę ł a w czerni. Zawlokł am Alicję na taras i upchnę ł am w fotelu, zaintrygowana uwagą. - Dlaczego miał by się gapić do lodó wki? - spytał am z zainteresowaniem, siadają c obok. - Masz tam coś takiego...? Alicja z westchnieniem wyraź nej ulgi wycią gnę ł a nogi i się gnę ł a po papierosy. Pomię dzy fotelami stał y rozmaite przedmioty, sł uż ą ce jako podrę czne stoliki. - Nic nie mam - odparł a niecierpliwie. - Ale jej nie wolno otwierać na dł ugo, bo potem zaraz trzeba rozmraż ać. Trzeba się gną ć i wyją ć. A on otworzy i bę dzie się przyglą dał, i bę dzie szukał tego soku... Z mroku wynurzył y się nagle nogi Pawł a, pod lampą zaś pojawił a się jego rę ka z butelką mleka. - Coś ty przynió sł? - powiedział a z niezadowoleniem Zosia. - Paweł, nie wygł upiaj się, czekamy na sok pomarań czowy! - O rany - zmartwił się Paweł. - Nie trafił em. Alicja kazał a nie patrzeć. - Nie, nie patrzeć, tylko spojrzeć i wyją ć - powiedział a Alicja, usił ują c się podnieś ć. - Mó wił am, ż e tak bę dzie! - Mó wił aś, ż e bę dzie odwrotnie. Siedź, do diabł a! - Siedź - poparł a mnie Zosia. - Ja przyniosę. - Nie - zaprotestował Paweł. - Już teraz trafię, tam nie ma duż ego wyboru. - Zostawcie to mleko, Henryk się chę tnie napije! - zawoł ał a Anita. - Jak te twoje klamerki pię knie wyglą dają w tym ś wietle - mó wił a ró wnocześ nie Ewa. - Jak rubiny... W cichym zazwyczaj i spokojnym domu w Allerø d panował o pandemonium. Jedenaś cie osó b miotał o się wokó ł czczonej lampy i w czarnej przestrzeni mię dzy kuchnią i tarasem. Z uwagi na obecnoś ć dwó ch tubylcó w, Roja i Henryka, rozmowy toczył y się w kilku ró ż nych ję zykach jednocześ nie. Nie mogł am poją ć, komu i jakim sposobem udał o się doprowadzić do takiego najazdu, i wykorzystują c panują cy hał as, spró bował am uzyskać od Alicji jakieś informacje. - Upadł aś na gł owę i specjalnie zaprosił aś wszystkich na kupę, czy też to jest jakiś kataklizm? - spytał am pó ł gł osem, nie kryją c dezaprobaty. - Kataklizm! - zdenerwował a się Alicja. - Nie ż aden kataklizm, tylko każ dy uważ a, ż e ma prawo do fanaberii! Ja miał am rozplanowane po kolei, ale im akurat tak był o wygodnie! Teraz jest kolej na Zosię i Pawł a i tylko oni przyjechali we wł aś ciwym czasie. Edka przewidywał am na wrzesień, a ty, nie wymawiają c, miał aś przyjechać w zeszł ym miesią cu! Co jest teraz? - Ś rodek sierpnia. - No wł aś nie! Miał aś przyjechać w koń cu czerwca. - Miał am, ale nie mogł am. Zakochał am się. - A Leszek... Alicja nagle urwał a i spojrzał a na mnie ze zdumieniem widocznym nawet w ciemnoś ciach. - Co zrobił aś?! - spytał a, jakby nie wierzą c wł asnym uszom. - Zakochał am się - wyznał am ze skruchą. - Mał o ci był o...?! Zwariował aś?! - Moż liwe. Co ja ci na to poradzę... - W kim?! - W jednym takim. Nie znasz czł owieka. Zdaje się, ż e to wł aś nie ten blondyn mego ż ycia, któ rego mi wró ż ka przepowiadał a. Bardzo dł uga historia i kiedy indziej ci opowiem. A Leszek i Elż bieta ską d? - A Leszek... Czekaj, a on co? Z wzajemnoś cią się zakochał aś? - Chyba tak, chociaż nie ś miem w to wierzyć. Wiesz, ż e ja mam pecha. A Leszek i Elż bieta? - A Leszek... Czekaj i co? Odkochał aś się i dlatego teraz mogł aś przyjechać? - Przeciwnie. Ugruntował am się w uczuciach i dlatego teraz mogł am przyjechać. A Leszek i Elż bieta? - Kto to taki? - Na litoś ć boską, nie znasz Leszka i Elż biety? Ojciec i có rka, tu siedzą na twoich oczach. Krzyż anowscy się nazywają... - Idiotka. Ten twó j, pytam, kto to taki. Leszek akurat przybył jachtem na kilka dni, a Elż bieta przyjechał a oddzielnie z Holandii. Też tylko na kilka dni, w przyszł ym tygodniu jedzie do Sztokholmu. Moż liwe, ż e popł ynie z ojcem, nie wiem. Ś ciś le biorą c wcale ich nie zapraszał am. Gdybym ich mniej lubił a, trafił by mnie szlag. - A dlaczego Edek przenió sł się z wrześ nia na teraz? Ja przynajmniej mam powó d, a on? - A on podobno ma mi do powiedzenia coś niesł ychanie waż nego i pilnego, z czym nie mó gł poczekać. Od trzech dni nie miał okazji wyjaś nić, o co mu chodzi. - Dlaczego nie miał okazji? - Bo mu się nie udał o wytrzeź wieć... Z mieszanymi uczuciami przyjrzał am się wycią gnię tym nogom Edka. Siedział w fotelu odsunię tym nieco dalej od lampy i w purpurowym ś wietle widoczne był y tylko jego buty i nogawki spodni do kolan. Buty i nogawki trwał y spokojnie i nie robił y wraż enia pijanych, ale wiedział am, ż e w tym wypadku pozory mają wszelkie prawo mylić. Podstawową czynnoś cią Edka przez cał e niemal ż ycie był o naduż ywanie alkoholu i tylko dlatego Alicja zrezygnował a swymi czasy z mł odzień czych uczuć i trwalszego zwią zku, poprzestają c na mił ej przyjaź ni. Być moż e teraz uczucia zaczynał y się odradzać...? - Nadal tak chla? - zaciekawił am się, bo Edek interesował mnie takż e z innych wzglę dó w. - Nie przeszł o mu? - A ską d! Poł owę tego, co przywió zł, zdą ż ył już sam wytrą bić! Od ś mierci Thorkilda minę ł o już tyle czasu, ż e wł aś ciwie Alicja miał a prawo zainteresować się kimś innym. Jeś li jednak te promile Edka zraził y ją przed laty, to niby dlaczego miał yby przestać razić ją teraz? Co prawda, zawsze miał a do niego sł aboś ć... Wszystko jedno zresztą, sł aboś ć i promile to jej prywatna sprawa, ja miał am inny powó d do interesowania się Edkiem. Bardzo mi zależ ał o na tym, ż eby bodaj na chwilę wytrzeź wiał. Usił ował am jeszcze spytać Alicję, czy nie domyś la się, co też takiego waż nego Edek chciał jej powiedzieć, ale to już był o niewykonalne. Zanim zdą ż ył am zaprotestować, opuś cił a fotel koł o mnie i znikł a w mroku. Paweł i Zosia cią gle jakoś nie mogli znaleź ć soku pomarań czowego. Anita poszł a im pomó c w poszukiwaniach, Ewa przypomniał a sobie nagle, ż e wł aś nie dzisiaj kupili kilka puszek ró ż nych sokó w, któ rych nie zdą ż yli wyją ć, i pogonił a Roja do samochodu. Sok pomarań czowy nadlatywał ze wszystkich stron, urastał do rozmiaró w wodospadu Niagara, absorbował wszystkie umysł y i w ogó le wydawał o się, ż e na tym ś wiecie nie ma nic innego, tylko sok pomarań czowy. Zgoł a nie zdziwił abym się, gdyby nagle zaczą ł padać w postaci deszczu. Znalazł a go wreszcie Alicja nie w domu, tylko w skł adziku, gdzie trzymał a zapasy piwa. Z sokiem się trochę uspokoił o, ale za to Elż bieta poczuł a się gł odna, przyniosł a sobie kanapki, bardzo apetyczne, i zaraził a gł odem Pawł a i Leszka. Alicja, zdenerwowana nieco dział alnoś cią Anity w kuchni, znó w porzucił a taras i popę dził a sama dorobić wię cej kanapek. Zosia zaczę ł a szukać nastę pnego sł oika kawy, Ewa zaż ą dał a dla Roja ekstramocnych do spró bowania, bo podobno ktoś przywió zł. Anita przez pomył kę nalał a Henrykowi piwa do mleka... Wieczó r wyraź nie się rozkrę cał. Wszyscy wykazywali przeraż ają cą ruchliwoś ć i rzadko spotykaną gorliwoś ć w donoszeniu rozmaitych przedmiotó w, wszyscy prezentowali niesł ychaną inwencję w wymyś laniu nowych pragnień i potrzeb. Pod czerwoną lampą trwał y nieruchomo tylko trzy pary butó w. Dwie z nich należ ał y do Leszka i Henryka, któ rzy siedzieli obok siebie, konwersowali w dziwnym, niemiecko-angielskim ję zyku o wadach i zaletach ró ż nych typó w jachtó w i zaję ci byli sobą tak, ż e nie zwracali uwagi na resztę towarzystwa, trzecia zaś do Edka. Edek ró wnież nie opuszczał swojego miejsca, pod rę ką miał wielkie pudł o, zastawione zapasem napojó w i uż ywał ich bez wyboru i bez ograniczeń. - Alicja! - rykną ł nagle, przekrzykują c panują cy hał as, przy czym w ryku jego dź wię czał a wyraź na nagana. - Alicja!!! Dlaczego ty się naraż asz?!!! Pytanie zabrzmiał o tak dziwnie, a przy tym tak potę ż nie, rozległ o się gdzieś w tych ciemnoś ciach tak nieoczekiwanie, ż e wszyscy nagle zamilkli. Edek, rykną wszy, też zamilkł i zapanował a cisza. Alicja nie udzielał a odpowiedzi z tego prostego powodu, ż e nie był o jej na tarasie. - Znó w się zalał - mruknę ł a niechę tnie Zosia ską dś od strony domu. - Alicja!!! - rykną ł znó w Edek i ł upną ł gł ucho szklanką z piwem w wierzch pudł a, chlapią c wokó ł. - Alicja, do cię ż kiej cholery, dlaczego ty się naraż asz?!!! Nogi zawiadomionej widocznie o wystę pie Edka Alicji pojawił y się nagle w czerwonym ś wietle. Edek usił ował się podnieś ć, ale opadł z powrotem na fotel. - Alicja, dlaczego ty się...??!! - Dobrze, dobrze - powiedział a uspokajają co Alicja. - Edek, nie wygł upiaj się, obudzisz cał e miasto. - Dlaczego ty się naraż asz? - cią gną ł Edek z uporem, tonem peł nym potę pienia, tyle ż e nieco już ciszej. - Dlaczego ty przyjmujesz takie osoby?! Pisał em ci przecież...! Eksplozja dobrego wychowania na nowo napeł nił a hał asem mrok nad czerwonym krę giem. Cał e zgromadzenie, zorientowane w stanie Edka, gwał townie usił ował o go zagł uszyć, nie mają c poję cia, co też on moż e jeszcze powiedzieć, i ze wzglę du na Alicję starają c się tego na wszelki wypadek nie usł yszeć. Wysił ki dziewię ciu osó b uwień czył o powodzenie, gł os Edka zginą ł w ogó lnym wrzasku. Leszek wykrzykiwał do Henryka coś o jakiejś rufie, Anita natrę tnie namawiał a wszystkich do spoż ycia dwó ch ostatnich kanapek, Zosia gł osem Walkirii ż ą dał a, ż eby Paweł otworzył butelkę piwa... Alicja przysiadł a na porę czy fotela Edka. - Przestań się wygł upiać, tu jest Dania, tu się nie krzyczy... - A ja ci pisał em, ż ebyś uważ ał a! No, pisał em ci przecież! - Moż liwe, ale ja nie czytał am. - Alicja, woda się gotuje! - zawoł ał a Elż bieta z ciemnoś ci. - Ja ci to zaraz powiem -upierał się Edek. - Jak nie czytał aś mojego listu, to ja ci to zaraz powiem! Jemu też powiem!... Dlaczego ty nie czytał aś mojego listu?... - Bo mi gdzieś zginą ł. Dobrze, powiesz mi, ale przecież nie teraz! - Owszem, ja powiem teraz! - Dobrze, teraz, niech bę dzie, tylko zaczekaj chwilę, zrobię ci kawy... Sł uchał am tych fragmentó w dialogu nietaktownie i z nadzwyczajnym zainteresowaniem. Alicja poszł a robić kawę. Pomogł am jej z nadzieją, ż e prę dzej wró ci i Edek powie coś wię cej. Potem trzeba był o jeszcze donieś ć ś mietankę, cukier, sł one paluszki, wię cej piwa, wię cej koniaku, szwajcarskie czekoladki i polski sernik, papierosy i owoce. W drzwiach materializował y się i znikał y niewyraź ne sylwetki, pod lampą pojawiał y się i znikał y purpurowe nogi. Edek dostał kawy, uspokoił się i zamilkł, wyczerpany widocznie kró tkim, acz energicznym przedstawieniem. - A w ogó le to jeszcze nie koniec - powiedział a nerwowo Alicja, siadają c koł o mnie. - Jeszcze przyjadą Wł odzio i Marianne. - Dobry Boż e! Też do ciebie?! - Też do mnie. Jeż eli Elż bieta i Leszek wyjadą przedtem, to bę dę ich miał a gdzie poł oż yć, ale jeś li nie, to chyba im wynajmę hotel. Lada dzień zabraknie mi bielizny poś cielowej... Co gorsza, nie wiem, kiedy przyjadą, bo są w podró ż y. - Gdzie są w podró ż y? - spytał am mechanicznie, najazd na Allerø d oszoł omił mnie bowiem gruntownie i już sama nie wiedział am, co mó wię. W gruncie rzeczy był o mi cał kowicie oboję tne, gdzie przebywają Wł odzio i Marianne, przeraż ają ce był o, ż e mają przybyć tu. - Zdaje się, ż e gdzieś w Belgii. - A, to rzeczywiś cie po drodze. Wiadomo, ż e Dania leż y w prostej linii na trasie mię dzy Belgią i Szwajcarią. - Oni nie wracają jeszcze do Szwajcarii, wybierają się do Norwegii. Czy on ś pi? Spojrzał am na czerwone, nieruchome nogi Edka. - Chyba tak. Te pokazy go zmę czył y. Bę dziesz go budzić czy zostawisz tak, jak jest, ż eby tu spał do rana? - Nie mam poję cia. Ciekawe, co on do mnie napisał... - A w ogó le dostał aś od niego jakiś list? - Dostał am. Rzeczywiś cie, nie zdą ż ył am go przeczytać, bo mi gdzieś zginą ł. Ktoś mi przeszkodził akurat, jak przyszł a poczta, i gdzieś go poł oż ył am, nie wiem gdzie. Usił ował am go znaleź ć przed jego przyjazdem, ale mi się nie udał o. Poję cia nie mam, o co mu moż e chodzić. Po pijanemu jest zupeł nie nieobliczalny. Zastanowił am się, czy powinnam jej od razu powiedzieć, jaki interes mam do Edka sama. Moż liwe, ż e to coś, co mnie ciekawi, ma zwią zek z tym czymś, co Edek pró bował wykrzyczeć. Moż liwe, ż e Alicja ró wnież coś wie... Po namyś le postanowił am zaczekać. Cokolwiek bym jej powiedział a w tej chwili, z pewnoś cią niczego nie zapamię ta. Potem i tak bę dę musiał a powtarzać drugi raz. Nie, na razie szkoda fatygi... Hasł o do zakoń czenia uroczystoś ci dał a Ewa tuż przed pó ł nocą ku wyraź nemu ż alowi wszystkich goś ci. Alicja zapalił a ś wiatł o po drugiej stronie budynku, nad drzwiami koł o furtki, i wreszcie był o coś widać. Cał a gromada, wyją wszy Edka, wyległ a wś ró d poż egnalnych okrzykó w na ulicę, obok samochodó w Roja i Henryka. Ś pią cy Edek został pod lampą. - No, nareszcie spokó j! - powiedział a zmę czonym gł osem Zosia, kiedy wró ciliś my na taras. - Zostaw, ja posprzą tam. Paweł, bierz się do roboty! I zapal ś wiatł o w pokoju, to tu bę dzie widniej. Alicja, ty to zostaw, ty się zajmij Edkiem. - Edka zostaw sobie raczej na koniec - poradził am, ustawiają c na tacy filiż anki. - Lepiej mu przedtem przygotować legowisko i od razu przekopać na miejsce do snu. - Oddajcie mi Pawł a, pomoż e mi przenieś ć poś ciel - powiedział a Alicja z westchnieniem. - Chwał a Bogu, ż e nie ma nić wię cej do oblewania! Elż bieta pod wpł ywem ojca przystą pił a do zmywania. Posprzą tał yś my na tarasie, Leszek i Paweł wnieś li do pokoju czę ś ć krzeseł i foteli i pomogli Alicji w przemeblowywaniu domu na noc. - Kto ś pi na katafalku? - spytał am pó ł gł osem Zosię, usuwają c wystę pują ce w charakterze stolikó w pudł a. - Edek - odparł a Zosia ró wnież pó ł gł osem, ż eby Alicja nie sł yszał a. - Ale myś lę, ż e chyba lepiej bę dzie poł oż yć go dzisiaj tu, na kanapie. Do katafalku trzeba by go wlec albo po schodach, albo przez trzy pokoje. - Idź to zaproponować Alicji... Katafalk stał na podwyż szeniu w dwupoziomowym atelier Thorkilda, dobudowanym do reszty domu, i nie był prawdziwym katafalkiem, tylko niesł ychanie skomplikowanym ł ó ż kiem dla chorych, nabytym niegdyś z myś lą o goszczeniu osó b dotknię tych niedowł adem. Wysokoś ć tej machiny, na któ rą trzeba się był o wspinać bez mał a jak na gó rne miejsce w slipingu, nasuwał a nieodparcie skojarzenia z gromnicami i wonią kadzidł a. Był o to miejsce do spania raczej mał o przytulne, acz nadspodziewanie wygodne, Alicja czuł a dziwną awersję do nadanej mu przez nas nazwy, unikaliś my zatem okreś lenia przy niej tego legowiska mianem katafalku, co przychodził o nam z doś ć duż ym trudem. - Moż e macie rację - powiedział a teraz niepewnie, patrzą c z daleka na Edka, ś pią cego w jednym z pozostał ych na tarasie foteli z przechyloną w tył gł ową. - Rzeczywiś cie, na kanapę bę dzie proś ciej. - To kto bę dzie spał na katafalku? - zainteresował się Paweł. - Tfu, chciał em powiedzieć na postumencie... - Paweł! - wykrzyknę ł a Zosia z wyrzutem, widzą c bł ysk w oczach Alicji. - No, tego, na tym stole porodowym - poprawił się Paweł pospiesznie. - To znaczy nie, na stole operacyjnym... - Paweł...! - No to ja już nic nie mó wię... - A kto spał przedtem na kanapie? - spytał am gromko, ż eby im przerwać te nietakty. - Elż bieta - odparł a Zosia z ulgą. - Elż bieta się przeniesie na to podium... to znaczy. Chciał am powiedzieć, na to... ł ó ż ko. - Elż bieta! - zawoł ał a Alicja, wyraź nie przygnieciona komplikacjami. - Bę dziesz spał a w trumnie? - Mogę spać - odpowiedział a Elż bieta z kamiennym spokojem, pojawiają c się w wejś ciu do kuchni z talerzem w rę ku. - Gdzie masz trumnę? - W atelier. - Jakiś nowy nabytek? - spytał a Elż bieta z grzecznym i umiarkowanym zaciekawieniem. - Nic takiego nie zauważ ył am. - Katafalk - wyjaś nił a Alicja zgryź liwie. - Skoro oni to uważ ają za katafalk, to ja mogę pó jś ć krok dalej, prawda? - A, katafalk! Proszę bardzo, mogę spać na tym pomniku. Mnie się nigdy nic nie ś ni. Czy mam spać w poś cieli Edka? - Niekoniecznie, chyba ż e chcesz... W dziedzinie opieki nad pijanymi nie mam ż adnego doś wiadczenia i w ogó le zupeł nie się, do tego nie nadaję, a poza tym był am zmę czona po podró ż y i miał am cał kowicie doś ć ż ycia towarzyskiego, nie był o mnie zatem na tarasie, kiedy Alicja, Leszek i Zosia przystą pili do budzenia i transportowania Edka. Wybiegł am z domu dopiero na krzyk Zosi, w drzwiach zderzają c się z Pawł em. W padają cym z pokoju ś wietle widać był o wyraź nie jego ś miertelnie bladą, uniesioną ku gó rze twarz, nieruchomą, bezwł adnie opadł ą rę kę i ró wnież nieruchome, szeroko otwarte, wpatrzone w czarne niebo oczy. Edek był martwy...
ÑÎÄÅÐÆÀÍÈÅ Ââåäåíèå…………………………………………………………………………3 Óðîêè 1-16. ……………………………………………………………………...4 Òåñò………………………………………………………………………………63 Ïðèëîæåíèå 1. Ãðàììàòè÷åñêèå òàáëèöû……………………………………. Ïðèëîæåíèå 2. Òåêñòû äëÿ ÷òåíèÿ…………………………………………….
[1] Ãëàñíûé y – ñðåäíåãî ïîäú¸ìà ïåðåäíåãî ðÿäà íåëàáèàëèçîâàííûé. Àðòèêóëÿöèîííî è àêóñòè÷åñêè îí çàíèìàåò ñðåäíåå ïîëîæåíèå ìåæäó e è i. Ïðè àðòèêóëÿöèè y íèæíÿÿ ãóáà îïóñêàåòñÿ íèæå, ÷åì ïðè àðòèêóëÿöèè i. Ïðîèçíîñÿ ïî î÷åðåäè e – y, íå íàäî ìåíÿòü ïîëîæåíèå íèæíåé ãóáû. Îòëè÷èå îò ðóññêîãî «û» ñîñòîèò â òîì, ÷òî ðóññêîå «û» – ãëàñíûé âåðõíåãî ïîäú¸ìà çàäíåãî ðÿäà.
1 Ñëîâà òèïà poeta, artista, dozorca â åä. ÷èñëå ñêëoíÿþòñÿ êàê ñóùåñòâèòåëüíûå æ. ðîäà, à âî ìí. ÷èñëå – êàê ñóùåñòâèòåëüíûå ìóæ. ðîäà
|