Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 8 страница
Zerkną ł na zegarek - patek philippe skradziony Nadwornemu Koniuszemu. Miał jeszcze czas na filiż ankę kawy, któ ra powinna wpł yną ć koją co na jego rozedrgany ż oł ą dek. Skierował się do hotelowego baru. Kiedy już popijał kawę, do pomieszczenia weszł a olś niewają co pię kna kobieta - doskonał a blondynka w podkreś lają cej smukł ą talię kremowej sukience z jedwabiu w duż e, pomarań czowe i czerwone kropki. Z pewnoś cią przekroczył a już trzydziestkę, czyli był a o dziesię ć lat starsza od Harry'ego, ale mimo to uś miechną ł się, kiedy pochwycił jej spojrzenie. Usiadł a przy są siednim stoliku bokiem do Harry'ego, on zaś pochł aniał wzrokiem jej uda okryte cienkim, przylegają cym do ciał a materiał em. Miał a kremowe pantofle, sł omkowy kapelusz i mał ą torebkę, któ rą poł oż ył a na stoliku. Po pewnym czasie przył ą czył się do niej mę ż czyzna w rozpinanym swetrze. Sł uchają c ich rozmowy - Harry dowiedział się, ż e ona jest Angielką, on zaś Amerykaninem. Przysł uchiwał się im uważ nie, szczegó lną uwagę zwracają c na akcent mę ż czyzny. Kobieta miał a na imię Diana, mę ż czyzna - Mark; dotkną ł jej ramienia, a ona natychmiast przysunę ł a się bliż ej. Byli w sobie zakochani po uszy i nie dostrzegali nikogo opró cz siebie. Dla nich w barze ró wnie dobrze mogł o być zupeł nie pusto. Harry poczuł ukł ucie zazdroś ci. Odwró cił wzrok. W dalszym cią gu był niespokojny. Już wkró tce czekał go lot nad Atlantykiem. To dł uga podró ż, szczegó lnie jeś li wzią ć pod uwagę, ż e po drodze nie ma ż adnego lą du. Poza tym, nigdy nie udał o mu się do koń ca zrozumieć zasad aerodynamiki; przecież ś migł a krę cą się w kó ł ko, dzię ki czemu wię c samolot wznosi się w gó rę? Podsł uchują c rozmowę Marka i Diany ć wiczył jednocześ nie nonszalanckie zachowanie. Nie chciał, by pozostali pasaż erowie Clippera domyś lili się, ż e jest zdenerwowany. Nazywam się Harry Vandenpost - powtarzał w myś li. - Jestem zamoż nym mł odym Amerykaninem powracają cym do kraju z powodu wojny w Europie. Nie mam jeszcze ż adnego zaję cia, ale przypuszczam, ż e wkró tce na coś się zdecyduję. Mó j ojciec prowadzi rozległ e interesy. Moja matka, Panie ś wieć nad jej duszą, był a Angielką, i posł ał a mnie do szkoł y w swojej ojczyź nie. Nie poszedł em na uniwersytet, bo nigdy nie przepadał em za wkuwaniem. (Czy Amerykanie uż ywają sł owa „wkuwać ”? Nie miał poję cia.) Spę dził em w Anglii tyle czasu, ż e czę ś ciowo nabrał em miejscowego akcentu. Oczywiś cie latał em już parę razy, ale to mó j pierwszy przeskok nad Atlantykiem. Doprawdy, nie mogę się tego doczekać! Kiedy skoń czył kawę, już prawie wcale się nie bał.
* * * Eddie Deakin odł oż ył sł uchawkę i rozejrzał się dokoł a; hol był pusty. Nikt nie
podsł uchiwał rozmowy. Utkwił peł ne nienawiś ci spojrzenie w telefonie, któ ry przynió sł mu przeraż ają cą wiadomoś ć, jakby miał nadzieję, ż e niszczą c aparat uwolni się spod dział ania koszmaru, po czym odwró cił się powoli. Kim są ci ludzie? Doką d zabrali Carol-Ann? Dlaczego ją porwali? Czego mogli od niego chcieć? Pytania tł ukł y mu się po gł owie jak muchy zamknię te w sł oju. Usił ował się zastanowić. Z najwyż szym wysił kiem zmusił się, by rozpatrywać jedno po drugim. Kim są? Szaleń cami? Nie, byli zbyt dobrze zorganizowani. Nawet szaleń cy mogą dokonać porwania, ale nie udał oby im się ustalić, gdzie w danej chwili bę dzie Eddie, i dotrzeć do niego w odpowiednim momencie. Musieli być racjonalnie myś lą cymi ludź mi, ś wiadomie ł amią cymi prawo - na przykł ad anarchistami, choć Eddie nabierał coraz wyraź niejszego przekonania, ż e ma do czynienia z gangsterami. Doką d zabrali Carol-Ann? Powiedział a, ż e jest w jakimś domu. Mó gł należ eć do jednego z porywaczy, ale znacznie bardziej prawdopodobne był o, ż e zaję li lub wynaję li pusty dom stoją cy w odosobnionym miejscu. Ponieważ porwanie nastą pił o zaledwie kilka godzin temu, dom dzielił a zapewne od Bangor odległ oś ć nie wię ksza niż sto do stu dwudziestu kilometró w. Dlaczego ją porwali? Dlatego, ż e czegoś od niego chcieli, czegoś, czego nie dał by im dobrowolnie ani nie zrobił dla pienię dzy. Czegoś, czego w normalnych warunkach na pewno by im odmó wił. Ale co to mogł o być? Nie miał mają tku, nie znał ż adnych tajemnic, nie miał nad nikim wł adzy. To coś musiał o mieć jakiś zwią zek z Clipperem. Powiedziano mu, ż e szczegó ł owe instrukcje otrzyma na pokł adzie samolotu od czł owieka nazwiskiem Tom Luther. Czy Luther pracuje dla kogoś, komu zależ y na poznaniu szczegó ł ó w konstrukcyjnych Clippera? Na przykł ad dla innej linii lotniczej albo dla obcego kraju? Cał kiem moż liwe. Niemcy lub Japoń czycy mogli chcieć zbudować podobną maszynę i wykorzystać ją w charakterze bombowca. Tyle tylko, ż e istniał y znacznie prostsze sposoby zdobycia planó w samolotu. Takich informacji mogł y dostarczyć setki, jeś li nie tysią ce ludzi: personel Pan American, pracownicy Boeinga, nawet mechanicy Imperial Airways, któ rzy tutaj, u ujś cia Hythe, zajmowali się przeglą dem silnikó w. Porwanie był o cał kowicie zbę dne. Do diabł a, mnó stwo danych technicznych opublikowano w fachowych czasopismach! W takim razie, czy ktoś chciał ukraś ć samolot? Trudno był o to sobie wyobrazić. Wszystko wskazywał o na to, iż porywacze mieli zamiar zmusić Eddiego do przeszmuglowania czegoś lub kogoś do Stanó w Zjednoczonych. Có ż, na razie tylko tyle mó gł się domyś lać. Co powinien zrobić? Był szanują cym prawo obywatelem, ofiarą przestę pstwa, i z cał ej duszy pragną ł zawiadomić policję. Ale był ró wnież ś miertelnie przeraż ony. Jeszcze nigdy w ż yciu nie czuł takiego strachu. Jako mał y chł opiec bał się ojca i szatana, ale potem wł aś ciwie nie miał okazji lę kać się czegokolwiek. Teraz jednak był zupeł nie bezsilny i zdję ty obezwł adniają cym przeraż eniem - do tego stopnia, ż e przez chwilę wrę cz nie mó gł ruszyć się z miejsca. Myś lał o wezwaniu policji. Znajdował się w cholernej Anglii; zawiadamianie miejscowych gliniarzy pedał ują cych flegmatycznie na swoich rowerach nie miał o ż adnego sensu. Mó gł jednak spró bować dodzwonić się do szeryfa okrę gu, w któ rym mieszkał, do policji stanowej albo nawet do FBI i powiedzieć im, ż eby szukali odosobnionego domu wynaję tego niedawno przez czł owieka, któ ry... Nie dzwoń na policję, to i tak nic ci nie da, przypomniał sobie gł os w sł uchawce. Jeś li ich zawiadomisz, zerż nę ją choć by po to, ż eby zrobić ci na zł oś ć. Eddie uwierzył nieznajomemu mę ż czyź nie. W jego gł osie pobrzmiewał a tę skna nuta, jakby tylko czekał na pretekst, ż eby zrealizować groź bę. Carol-Ann, z lekko zaokrą glonym brzuszkiem i peł nymi piersiami, wyglą dał a bardzo pocią gają co... Zacisną ł pię ś ci, ale mó gł uderzyć jedynie ś cianę. Z rozpaczliwym ję kiem wypadł z budynku przez gł ó wne drzwi i nie patrzą c, któ rę dy idzie, przeszedł na ukos przez trawnik. Dotarł szy do grupy drzew zatrzymał się i oparł czoł o o pobruż dż oną korę dę bu. Eddie był prostym czł owiekiem. Urodził się na farmie kilka mil za Bangor. Jego ojciec był biednym farmerem; miał kilka akró w ziemniakó w, trochę kurczą t, jedną krowę i zagonek z warzywami. Nowa Anglia stanowił a niezbyt przyjemne miejsce dla biedakó w, gdyż zimy był y tu dł ugie i bardzo mroź ne. Ojciec i matka wierzyli, ż e wszystko dział o się za sprawą woli Boga. Nawet kiedy mł odsza siostra Eddiego umarł a na zapalenie pł uc, ojciec powiedział, ż e Bó g na pewno miał w tym jakiś cel: „Zbyt gł ę boko ukryty, byś my mogli go poją ć.” Eddie marzył wtedy o skarbie, któ ry udał oby mu się znaleź ć w lesie. Miał a to być zakopana przez pirató w skrzynia wypeł niona zł otem i drogocennymi klejnotami, taka, o jakich czyta się w przygodowych opowieś ciach. W swoich marzeniach za pienią dze uzyskane ze sprzedaż y jednej zł otej monety kupował wielkie mię kkie ł ó ż ka, cię ż aró wkę drewna na opał, chiń ską porcelanę dla matki, koż uchy dla cał ej rodziny, grube befsztyki, mnó stwo lodó w i ananasy. Rozsypują ca się, nę dzna chał upa przeistaczał a się w wygodny dom peł en ciepł a i szczę ś cia. Nigdy nie udał o mu się znaleź ć zakopanego skarbu, ale zdobył wykształ cenie, pokonują c codziennie na piechotę dziesię ciokilometrową drogę do szkoł y. Lubił szkoł ę, ponieważ był o tam cieplej niż w domu, nauczycielka zaś lubił a go, gdyż zawsze dopytywał się, jak dział ają ró ż ne rzeczy. To wł aś nie ona napisał a kilka lat pó ź niej list do kongresmana, któ ry umoż liwił Eddiemu zdawanie egzaminu wstę pnego do Annapolis. Wydawał o mu się, ż e trafił do raju. Dostał wł asny koc, dobre ubranie i tyle jedzenia, na ile miał ochotę. Do tej pory nawet nie wyobraż ał sobie, ż e moż e istnieć taki luksus. Surowa dyscyplina nie stanowił a dla niego ż adnego problemu; wpajane rekrutom nauki nie był y wcale gł upsze od tych, jakich przez cał e ż ycie wysł uchiwał w wiejskim koś ció ł ku, kary cielesne zaś nie mogł y nawet ró wnać się z tymi, jakie otrzymywał od ojca. Wł aś nie w Akademii Marynarki Wojennej po raz pierwszy uś wiadomił sobie, jakim widzą go inni. Dowiedział się, ż e jest sumienny, wytrwał y, nieugię ty i pracowity. Choć nie wyró ż niał się nadzwyczajną posturą, rzadko stawał się ofiarą osił kó w, gdyż w jego spojrzeniu był o coś, co ich odstraszał o. Ludzie lubili go, ponieważ zawsze dotrzymywał sł owa, ale nikt nigdy nie otworzył przed nim serca. Dziwił się, kiedy chwalono go za pracowitoś ć. Zaró wno ojciec, jak i matka kł adli mu do gł owy, ż e jedynym sposobem, aby dojś ć do czegokolwiek, jest wł aś nie praca i Eddie nawet nie przypuszczał, ż e moż e być inaczej. Mimo to komplementy sprawiał y mu duż ą przyjemnoś ć. Najwię kszą pochwał ą w ustach ojca był o to, ż e ktoś jest „wciurny”; tak w stanie Maine okreś lano cię ż ko pracują cych ludzi. Otrzymał stopień chorą ż ego i został skierowany na kurs obsł ugi ł odzi latają cych. Jeż eli w poró wnaniu z domem Annapolis był o rajem, to w Marynarce Wojennej otoczył go prawdziwy zbytek. Mó gł nawet wysł ać rodzicom pienią dze na naprawę dachu i kupno nowego pieca. Sł uż ył już cztery lata, kiedy nagle umarł a matka, a w parę miesię cy pó ź niej takż e ojciec. Ziemia został a przył ą czona do są siedniej farmy, ale Eddiemu udał o się wykupić za bezcen dom i trochę lasu. Wkró tce potem wystą pił z Marynarki i podją ł dobrze pł atną pracę w Pan American Airways. W wolnym czasie mię dzy lotami remontował stary dom, instalują c kanalizację, elektrycznoś ć i podgrzewacz wody. Wszystko robił sam, pł acą c ze swojej pensji inż yniera tylko za materiał y. Zainstalował w sypialniach elektryczne grzejniki, kupił radio, a nawet kazał zał oż yć telefon. Potem spotkał Carol-Ann. Miał nadzieję, ż e wkró tce dom wypeł ni się ś miechem dzieci, co oznaczał o speł nienie dawnych marzeń. Tymczasem marzenie przerodził o się w koszmar. ROZDZIAŁ 4 Pierwsze sł owa, jakie Mark Alder wypowiedział do Diany Lovesey, brzmiał y nastę pują co: - Mó j Boż e, jest pani najpię kniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widział em! Ludzie bardzo czę sto powtarzali jej takie rzeczy. Był a mł oda, tryskają ca energią i uwielbiał a ł adne stroje. Tego wieczoru miał a na sobie dł ugą turkusową suknię z mał ymi wył ogami, marszczeniami przy staniku i kró tkimi, zebranymi przy ł okciach rę kawami. Wiedział a, ż e wyglą da w niej cudownie. W manchesterskim hotelu Midland zjawił a się z okazji uroczystego przyję cia poł ą czonego z zabawą taneczną. Nie był a pewna, czy przyję cie organizował a Izba Handlowa, Zwią zek Wolnych Kobiet czy też Czerwony Krzyż; we wszystkich imprezach tego rodzaju uczestniczyli zawsze ci sami ludzie. Tań czył a gł ó wnie z mę ż czyznami prowadzą cymi wspó lne interesy z jej mę ż em, Mervynem. Wszyscy przyciskali ją zbyt mocno, deptali jej po palcach, ich ż ony zaś obrzucał y ją wś ciekł ymi spojrzeniami. To dziwne, ż e kiedy mę ż czyzna robi z siebie idiotę zalecają c się do ł adnej dziewczyny, jego ż ona zawsze wini ją, nigdy jego, pomyś lał a Diana. Ona nie miał a najskromniejszych nawet planó w wobec ż adnego z tych napuszonych, przesią knię tych whisky samcó w. Udał o jej się jednak zaniepokoić wszystkie ż ony i wprawić w zakł opotanie swego mę ż a, kiedy uczył a zastę pcę burmistrza tań czyć jitterbuga. Potem, pod pretekstem, ż e idzie kupić papierosy, wymknę ł a się do hotelowego baru, by trochę odpoczą ć. Siedział sam nad mał ym koniakiem i spojrzał na Dianę tak, jakby wraz z nią wkroczył do baru blask sł oń ca. Był niezbyt wysokim, schludnie ubranym mę ż czyzną o chł opię cym uś miechu i amerykań skim akcencie. Jego uwaga wydawał a się zupeł nie spontaniczna, a ż e powiedział ją uroczym tonem, Diana obdarzył a go promiennym uś miechem, ale nie odezwał a się ani sł owem. Kupił a papierosy, wypił a szklankę lodowatej wody, po czym wró cił a na parkiet. Zapewne dowiedział się od barmana jej nazwiska i zdobył ską dś adres, gdyż nazajutrz otrzymał a od niego list. Był to wł aś ciwie wiersz napisany na papierze z nadrukiem hotelu Midland. Zaczynał się w ten sposó b: W me serce zapadł o gł ę boko wspomnienie Twego uś miechu, Widzę go niemal bez przerwy oczami duszy mojej, Wymazać nie zdoł a go nigdy ni bó l, ni przeczucie grzechu... Popł akał a się ze wzruszenia. Pł akał a, gdyż w tym wierszu był o zawarte wszystko, czego pragnę ł a, a czego nigdy nie udał o jej się osią gną ć. Pł akał a, ponieważ ż ył a w ponurym przemysł owym mieś cie u boku mę ż a, któ ry nie znosił urlopó w. Pł akał a, bo ten wiersz był przyczyną jedynego wspaniał ego, romantycznego przeż ycia, jakiego zaznał a w cią gu ostatnich pię ciu lat. Pł akał a też dlatego, ż e już nie kochał a Mervyna. Potem sprawy potoczył y się bardzo szybko. Nazajutrz był a niedziela, w poniedział ek zaś Diana wybrał a się do miasta. Zwykle najpierw odwiedzał a bibliotekę, by oddać ksią ż kę i wypoż yczyć nastę pną, potem szł a do kina Paramount na Oxford Street, nastę pnie zaś wę drował a po domach towarowych Lewisa i Finnigana kupują c wstą ż ki, serwetki lub prezenty dla swoich siostrzenic. Czasem zaglą dał a ró wnież do któ regoś z mał ych sklepikó w spoż ywczych, gdzie wybierał a jakiś egzotyczny gatunek sera albo specjalny rodzaj szynki dla Mervyna, po czym wracał a pocią giem do Altrincham, przedmieś cia Manchesteru, gdzie był ich dom. Tym razem wypił a kawę w barze hotelu Midland, zeszł a na lunch do mieszczą cej się w podziemiach hotelu niemieckiej restauracji i zamó wił a popoł udniową herbatę przy stoliku w gł ó wnym holu, ale nigdzie nie dostrzegł a czarują cego mę ż czyzny mó wią cego z amerykań skim akcentem. Wracają c do domu czuł a się wrę cz fatalnie. To idiotyczne - powtarzał a sobie niemal bez przerwy. Widział a go nie wię cej niż minutę i nie zamienił a z nim nawet jednego sł owa, a mimo to stał się dla niej symbolem tego, czego był a pozbawiona w swoim dotychczasowym ż yciu. Jednak gdyby spotkał a go ponownie, na pewno przekonał aby się, ż e jest nudny, gburowaty, niechlujny lub wrę cz nienormalny albo wszystko naraz. Wysiadł a z pocią gu i ruszył a powoli w stronę domu ulicą, zabudowaną po obu stronach duż ymi podmiejskimi willami. Nagle, nie wierzą c wł asnym oczom, ujrzał a go, jak zbliż a się z przeciwnej strony. Przyglą dał się z udawaną oboję tnoś cią jej domowi. Serce Diany natychmiast zaczę ł o uderzać w przyś pieszonym rytmie, na policzkach zaś wykwitł intensywny rumieniec. On ró wnież był zaskoczony; przystaną ł, ona jednak szł a dalej. Mijają c go szepnę ł a: - Jutro rano w Bibliotece Centralnej! Nie oczekiwał a odpowiedzi, lecz - jak przekonał a się pó ź niej - Mark miał bystry umysł i dobry refleks. - W jakim dziale? - zapytał natychmiast. Biblioteka był a duż a, ale nie aż tak bardzo, by rozminę ł y się tam dwie czekają ce na siebie osoby. Mimo to wymienił a pierwszą nazwę, jaka przyszł a jej do gł owy. - Biologii. Roześ miał się. Weszł a do domu mają c wcią ż w uszach ten ś miech - ciepł y, rozluź niony, zadowolony ś miech czł owieka, któ ry kocha ż ycie i jest z siebie cał kowicie zadowolony. Dom był pusty. Zajmują ca się sprzą taniem i praniem pani Rollins już wyszł a, Mervyn zaś jeszcze nie wró cił z pracy. Diana usiadł a w nowocześ nie urzą dzonej, higienicznej kuchni i pogrą ż ył a się w staroś wieckich, niehigienicznych myś lach o pewnym wesoł ym amerykań skim poecie. Nazajutrz ujrzał a go w bibliotece siedzą cego przy stoliku pod tabliczką z napisem: „cisza”. Powiedział a: „Dzień dobry”, a on przył oż ył palec do ust, wskazał jej są siednie krzesł o i napisał na kartce papieru: „Masz pię kny kapelusz”. Kapelusz był nieduż y, przypominał odwró coną doniczkę z mał ym rondem, Diana zaś nosił a go na bakier, tak ż e prawie zasł aniał jej lewe oko. Ten fason stanowił najnowszy krzyk mody, choć niewiele kobiet w Manchesterze odważ ył o się coś takiego wł oż yć. Wyję ł a z torebki mał e pió ro i napisał a pod spodem: „Tobie nie był oby do twarzy.” „Ale moje kwiaty wyglą dał yby w nim wrę cz znakomicie” - odpisał. Zachichotał a. - Ciii!... - szepną ł. Ciekawe, jest szalony czy tylko zabawny? - pomyś lał a. „Bardzo mi się spodobał twó j wiersz.” „Kocham cię ” - napisał w odpowiedzi. Jednak szalony - przemknę ł o jej przez myś l, lecz mimo to ł zy napł ynę ł y jej do oczu. „Nawet nie wiem, jak się nazywasz! ” Wrę czył jej wizytó wkę. Nazywał się Mark Alder i mieszkał w Los Angeles. Kalifornia! Poszli na wczesny lunch do restauracji W. J. M. - Warzywa, Jaja, Mleko - ponieważ wiedział a, ż e na pewno nie natkną się tam na jej mę ż a. Nawet sto rozszalał ych koni nie zacią gnę ł oby go do wegetariań skiej restauracji. Potem, ponieważ był akurat wtorek, pojechali do Deansgate na popoł udniowy koncert w wykonaniu sł ynnej Halle Orchestra wystę pują cej z nowym dyrygentem, Malcolmem Sargentem. Diana był a dumna, ż e jej miasto moż e zapewnić goś ciowi zza oceanu taką kulturalną ucztę. Dowiedział a się, ż e Mark zajmuje się pisaniem scenariuszy komediowych sł uchowisk radiowych. Nigdy nie sł yszał a nazwisk ludzi, dla któ rych pracował, ale zapewnił ją, ż e w Stanach są bardzo sł awni: Jack Benny, Fred Allen, Amos i Andy. Był ró wnież wł aś cicielem mał ej rozgł oś ni radiowej. Miał na sobie rozpinany sweter z kaszmirskiej weł ny. Urzą dził sobie przedł uż one wakacje, któ re spę dzał poznają c miejsca, ską d się wywodził; jego rodzina pochodził a z Liverpoolu, portowego miasta leż ą cego zaledwie kilkanaś cie kilometró w na zachó d od Manchesteru. Był tylko trochę wyż szy od Diany, w jej wieku, miał orzechowe oczy i trochę piegó w. Sł uchał a go z rozkoszą. Był inteligentny, zabawny i czarują cy. Miał dobre maniery, czyste paznokcie i schludne ubrania. Lubił Mozarta, ale znał też Armstronga. Ale przede wszystkim podobał a mu się Diana. Podobał a się wielu mę ż czyznom, lecz nie w taki sposó b, jakiego by sobie ż yczył a. Pł aszczyli się przed nią, pró bowali obł apiać, za plecami Mervyna dyskretnie proponowali schadzki, a czasem, kiedy byli zupeł nie pijani, wyznawali jej mił oś ć. Jednak w gruncie rzeczy wcale jej nie lubili. - Nie sł uchali, co ma do powiedzenia, obsypywali grzecznoś ciowymi frazesami i na dobrą sprawę nic o niej nie wiedzieli. Z Markiem sprawa miał a się zupeł nie inaczej, o czym przekonał a się podczas nastę pnych dni i tygodni. Nazajutrz po spotkaniu w bibliotece wynają ł samochó d i pojechał z nią nad morze, gdzie na wietrznej plaż y zjedli kanapki, a potem cał owali się za zasł oną wydm. Miał apartament w hotelu Midland, ale nie mogli się tam spotykać, gdyż Diana był a zbyt znaną osobą; gdyby po lunchu zobaczono ją idą cą na gó rę, przed kolacją wiadomoś ć obiegł aby cał e miasto. Mimo to, dzię ki pomysł owoś ci Marka, znaleź li rozwią zanie; spakowali walizkę, pojechali do leż ą cego nad brzegiem morza miasteczka Lytham St. Annes i zameldowali się w hotelu jako pań stwo Alder. Zjedli lunch, po czym poszli do ł ó ż ka. Kochanie się z Markiem dostarczał o jej ogromnie duż o radoś ci. Za pierwszym razem odstawił cał ą pantomimę udają c, ż e pró buje rozebrać się w zupeł nej ciszy. Ś miał a się tak bardzo, ż e zupeł nie zapomniał a o wstydzie. Nie drę czył a jej niepewnoś ć, czy mu się spodoba, gdyż widział a wyraź nie, ż e jest nią wrę cz oczarowany. Nie denerwował a się też dlatego, ż e był taki mił y. Spę dzili w ł ó ż ku cał e popoł udnie, a nastę pnie wymeldowali się, mó wią c w recepcji, ż e nagle zmienili zdanie. Mark zapł acił za cał ą noc, wię c nikt nie miał do nich pretensji. Odwió zł ją na stację przystanek od Altrincham, dzię ki czemu wró cił a do domu pocią giem, tak jakby spę dził a cał y dzień w Manchesterze. Robili tak przez cał e cudowne lato. Miał wró cić do Stanó w na począ tku sierpnia, by podją ć pracę nad nowym scenariuszem, ale został w Anglii i napisał kilka naprawdę zabawnych humoresek o Amerykaninie spę dzają cym wakacje w Wielkiej Brytanii. Wysł ał je pocztą lotniczą dzię ki pierwszemu transatlantyckiemu poł ą czeniu otwartemu wł aś nie przez Pan American. Mimo podobnych sygnał ó w przypominają cych o upł ywają cym czasie, Dianie udał o się nie myś leć zbyt wiele o przyszł oś ci. Oczywiś cie, Mark bę dzie musiał kiedyś wró cić do domu, ale jutro miał być jeszcze tutaj, a nie miał a najmniejszej ochoty zawracać sobie gł owy tym, co zdarzy się pó ź niej. Dokł adnie tak samo jak z wojną: wszyscy wiedzieli o tym, ż e bę dzie
|