Студопедия

Главная страница Случайная страница

КАТЕГОРИИ:

АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника






Table of Contents 12 страница






czekają cej ich podró ż y, gdy w rzeczywistoś ci od samego począ tku planował to ohydne

oszustwo?

- A czy ty nie moż esz przylecieć tym Clipperem? - zapytał a ciotka Tilly.

Czy nie był o za pó ź no? Peter na pewno wszystko starannie obliczył. Domyś lał się, ż e

Nancy natychmiast zacznie poszukiwać drogi wyjś cia z puł apki, jak tylko przekona się, ż e

został a sama w Liverpoolu, wię c bez wą tpienia starał się urzą dzić to tak, by nie zdoł ał a go

dogonić. Jednak dokł adne wyliczenia czasowe nie stanowił y jego najmocniejszej strony;

istniał a szansa, ż e coś przeoczył.

Na razie jednak nie miał a odwagi w to uwierzyć.

- Spró buję - oś wiadczył a z determinacją. - Do widzenia, ciociu.

Odł oż ył a sł uchawkę.

Zastanowił a się przez chwilę. Peter wyjechał wczoraj wieczorem, wię c zapewne

podró ż ował przez cał ą noc. Clipper odlatywał dzisiaj, by jutro dotrzeć do Nowego Jorku, dzię ki

czemu Peter miał szansę znaleź ć się w Bostonie w pią tek rano. Ale o któ rej dokł adnie był

zaplanowany start z Southampton? I czy uda jej się dotrzeć tam na czas?

Czują c szaleń cze bicie serca podeszł a do gł ó wnego recepcjonisty i zapytał a, o któ rej

godzinie odlatuje z Southampton Clipper Pan American Airways.

- Spó ź nił a się pani.

- Moż e jednak bę dzie pan uprzejmy sprawdzić - poprosił a starają c się nie dać po sobie

poznać zniecierpliwienia.

- Punktualnie o drugiej - odparł, zerkną wszy do rozkł adu lotó w.

Spojrzał a na zegarek: zbliż ał o się poł udnie.

- Nie zdą ż ył aby pani do Southampton, nawet gdyby miał a pani samolot - poinformował

ją recepcjonista.

Nancy nie dawał a za wygraną.

- A są tu jakieś samoloty?

Na twarzy mę ż czyzny pojawił się wyraz uprzejmego znuż enia, z jakim pracownicy

hoteli na cał ym ś wiecie zwracają się do gł upich, nie rozumieją cych najprostszych spraw

cudzoziemcó w.

- Owszem, na lotnisku, mniej wię cej pię tnaś cie kilometró w stą d. Zazwyczaj nie ma

ż adnego problemu z pilotami. Zawiozą panią, doką d pani zechce, to tylko kwestia ceny. Ale

najpierw musi pani dotrzeć na lotnisko, znaleź ć pilota, wystartować, polecieć, wylą dować

gdzieś w pobliż u Southampton, a potem dotrzeć do portu. Proszę mi wierzyć, tego nie da się

zrobić w dwie godziny.

Odwró cił a się, ogarnię ta rozpaczą.

Jednak już dawno temu przekonał a się, ż e w interesach przede wszystkim należ y

zachować spokó j. Kiedy wszystko szł o ź le, sztuka polegał a na tym, by znaleź ć sposó b, ż eby

zaczę ł o iś ć dobrze. Skoro nie mogę dotrzeć na czas do Bostonu, moż e stą d uda mi się nie

dopuś cić do transakcji - pomyś lał a.

Wró cił a do kabiny. W Bostonie wł aś nie minę ł a sió dma. Jej prawnik, Patrick „Mac”

MacBride, bę dzie jeszcze w domu. Podał a telefonistce jego numer.

Mac był takim czł owiekiem, jakim powinien być jej brat. Po ś mierci Seana zają ł się

wszystkim: dochodzeniem przyczyny zgonu, pogrzebem, testamentem i osobistym mają tkiem

Nancy. Wspaniale zatroszczył się o chł opcó w, chodzą c z nimi na mecze, kibicują c im, kiedy

wystę powali w szkolnych druż ynach, doradzają c w sprawie wyboru uczelni i zawodu.

Rozmawiał z nimi takż e o ró ż nych niespodziankach, jakie moż e zgotować im ż ycie. Kiedy

umarł ojciec, Mac ostrzegał Nancy przed wyraż eniem zgody na obję cie przez Peter funkcji

prezesa zarzą du. Postą pił a wbrew jego radom, a teraz okazał o się, ż e miał rację. Wiedział a,

ż e podkochuje się w niej, lecz nie był o to nic groź nego; jako gł ę boko wierzą cy katolik za nic w

ś wiecie nie zdradził by swojej zwyczajnej, pucoł owatej, wiernej ż ony. Nancy bardzo go lubił a,

choć z cał ą pewnoś cią nie był typem mę ż czyzny, w jakim mogł aby się kiedykolwiek zakochać:

tł ustawy, ł agodny i lekko ł ysieją cy, ją zaś zawsze pocią gali silni mę ż czyź ni o bujnych

czuprynach - tacy jak Nat Ridgeway.

Czekają c na poł ą czenie miał a doś ć czasu, by pomyś leć o ironii losu. Wspó lnikiem

Petera w spisku przeciwko niej okazał się wł aś nie Nat Ridgeway, był y zastę pca ojca i jej

dawny adorator. Nat opuś cił firmę - i Nancy - ponieważ nie mó gł zostać szefem, teraz zaś,

bę dą c już prezesem General Textiles, ponowił pró bę przeję cia kontroli nad Butami Blacka.

Wiedział a, ż e przebywał w Paryż u w tym samym czasie co ona, choć ani razu nie

udał o się jej go spotkać, ale Peter na pewno widział się z nim wielokrotnie i prawdopodobnie

tam wł aś nie ostatecznie ubił interes, udają c przed nią, ż e ugania się za najnowszymi fasonami

butó w. Nancy niczego nie podejrzewał a. Kiedy teraz myś lał a o tym, jak ł atwo dał a się zwieś ć,

ogarnę ł a ją ogromna wś ciekł oś ć na Petera, Nata, a przede wszystkim na siebie.

Zadzwonił telefon. Natychmiast podniosł a sł uchawkę; miał a dzisiaj szczę ś cie.

- Proszę? - odezwał się Mac z ustami peł nymi jedzenia.

- Mac, tu Nancy.

Przeł kną ł poś piesznie.

- Dzię ki Bogu, ż e dzwonisz. Szukał em cię po cał ej Europie. Peter usił uje...

- Wiem, przed chwilą się o tym dowiedział am - przerwał a mu. - Jakie są warunki

transakcji?

- Jedna akcja General Textiles i dwadzieś cia siedem centó w gotó wką za pię ć akcji

Blacka.

- Boż e, to przecież pó ł darmo!

- Biorą c pod uwagę aktualną stopę zysku...

- Ale wartoś ć naszych aktywó w jest duż o wię ksza!

- Wcale nie twierdzę, ż e nie jest.

- Przepraszam, Mac. Zdenerwował am się.

- Doskonale cię rozumiem.

Dochodził y do niej piski dzieci. Miał ich pię cioro, same có rki. Sł yszał a ró wnież muzykę

z radia i gwizd czajnika z wodą.

- Zgadzam się, ż e cena jest zbyt niska - odezwał się po chwili. - Co prawda

odzwierciedla aktualną stopę zysku, ale nie bierze pod uwagę wartoś ci aktywó w i

przyszł oś ciowego potencjał u.

- To oczywiste.

- Jest jeszcze jedna sprawa.

- Sł ucham.

- Peter bę dzie zarzą dzał firmą przez pię ć lat od chwili jej przeję cia, ale dla ciebie nie

ma tam miejsca.

Nancy zamknę ł a oczy. To był najcię ż szy cios ze wszystkich, jakie ją do tej pory

spotkał y. Zrobił o jej się sł abo. Leniwy, gł upi Peter, któ rego zawsze chronił a i osł aniał a,

zostanie w firmie, podczas gdy ona, dzię ki któ rej interes jeszcze się w ogó le krę cił, znajdzie

się na bruku.

- Jak on mó gł mi to zrobić? - szepnę ł a. - Przecież jest moim bratem.

- Naprawdę bardzo mi przykro, Nan.

- Dzię kuję.

- Nigdy nie ufał em Peterowi.

- Ojciec poś wię cił cał e ż ycie na stworzenie firmy! - wykrzyknę ł a z rozpaczą w gł osie. -

Nie moż emy pozwolić, ż eby Peter ją zniszczył!

- Co mam robić?

- Czy jest jakaś szansa, ż eby do tego nie dopuś cić?

- Gdyby udał o ci się zjawić na zebraniu zarzą du, myś lę, ż e przekonał abyś swoją ciotkę

i Danny'ego, ż eby odrzucili ofertę...

- Ale nie uda mi się, i wł aś nie na tym polega cał y problem. A czy ty nie mó gł byś ich

przekonać?

- Mó gł bym, ale to nic nie da, bo Peter i tak by ich przegł osował. Oni mają tylko po

dziesię ć procent udział ó w, podczas gdy on aż czterdzieś ci.

- Moż e gł osował byś w moim imieniu?

- Nie mam upoważ nienia.

- Wię c moż e ja gł osował abym przez telefon?

- Interesują cy pomysł... Zarzą d musiał by najpierw wyrazić zgodę, a na to nie ma

najmniejszych szans, gdyż Peter na pewno wystą pił by ze stanowczym sprzeciwem.

Zapadł a cisza; oboje wytę ż ali umysł y. W pewnej chwili Nancy przypomniał a sobie o

dobrych obyczajach.

- Jak tam rodzina? - zapytał a.

- Na razie nie umyta, nie uczesana i okropnie rozrabiają ca. A Betty jest w cią ż y.

Nancy momentalnie zapomniał a o swoich kł opotach.

- Ż artujesz! - Był a pewna, ż e postanowili nie mieć już wię cej dzieci. Najmł odsze miał o

pię ć lat. - Po takiej przerwie?

- Myś lał em, ż e wreszcie dowiem się, dlaczego tak się dzieje.

Roześ miał a się.

- Gratuluję!

- Dzię kuję, choć Betty ma mieszane uczucia na ten temat.

- Dlaczego? Przecież jest mł odsza ode mnie.

- Ale sześ cioro dzieci to spora gromadka.

- Moż ecie sobie na to pozwolić.

- To prawda... Jesteś pewna, ż e nie zdą ż ysz na ten samolot?

Nancy westchnę ł a gł ę boko.

- Jestem teraz w Liverpoolu. Do Southampton jest stą d ponad trzysta kilometró w, a

samolot startuje za niecał e dwie godziny. Nie mam ż adnych szans.

- W Liverpoolu? To przecież niedaleko Irlandii.

- Oszczę dź mi lekcji geografii...

- Ale Clipper lą duje w Irlandii!

Serce Nancy zabił o ż ywiej.

- Jesteś tego pewien?

- Czytał em o tym w gazecie.

Uś wiadomił a sobie z nagł ym przypł ywem ulgi, ż e jej sytuacja uległ a cał kowitej zmianie.

Mimo wszystko miał a szansę dostać się na pokł ad samolotu!

- W jakiej miejscowoś ci lą duje? W Dublinie?

- Nie, gdzieś na zachodnim wybrzeż u. Zapomniał em nazwy. Ale i tak powinnaś zdą ż yć.

- Sprawdzę to i zadzwonię pó ź niej. Na razie.

- Hej, Nancy!

- Tak?

- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!

Uś miechnę ł a się do ś ciany kabiny.

- Jesteś wspaniał y, Mac.

- Powodzenia.

- Do usł yszenia.

Odł oż ył a sł uchawkę i wró cił a do recepcji. Kierownik obdarzył ją protekcjonalnym

uś miechem. Oparł a się pokusie przywoł ania go do porzą dku, gdyż dał oby to tylko ten skutek,

ż e stał by się jeszcze bardziej opieszał y i nież yczliwy.

- Wł aś nie dowiedział am się, ż e Clipper lą duje po drodze w Irlandii - powiedział a

starają c się, by jej gł os brzmiał moż liwie przyjaź nie.

- Zgadza się, proszę pani. W Foynes, przy ujś ciu rzeki Shannon.

Wię c dlaczego mi o tym nie powiedział eś, ty nadę ty, mał y kutasino?! - wrzasnę ł a w

myś li.

- O któ rej godzinie? - zapytał a z uś miechem.

Zerkną ł do rozkł adu lotó w.

- O trzeciej trzydzieś ci. Startuje w godzinę pó ź niej.

- Czy zdą ż ę tam dotrzeć o czasie?

Pobł aż liwy uś miech znikną ł z twarzy mę ż czyzny.

- Nie przyszł o mi to do gł owy - przyznał, spoglą dają c na nią z szacunkiem. - Mał ym

samolotem to nie wię cej niż dwie godziny lotu stą d. Chyba udał oby się pani, oczywiś cie pod

warunkiem, ż e znajdzie pani pilota.

Jej napię cie wzrosł o jeszcze bardziej. Sprawa zaczę ł a przybierać realne kształ ty.

- Proszę wezwać taksó wkę, któ ra zawiozł aby mnie na lotnisko.

Recepcjonista pstrykną ł palcami na boya.

- Taksó wka dla pani! - Nastę pnie zwró cił się do Nancy. - A co z pani bagaż ami? -

Wł aś nie znoszono je do holu. - Nie zmieszczą się do mał ej maszyny.

- Proszę odesł ać je na statek.

- Tak jest.

- I proszę jak najszybciej przygotować mi rachunek.

- Oczywiś cie.

Nancy wzię ł a ze stosu bagaż y mał ą walizeczkę; znajdował y się w niej przybory

toaletowe, kosmetyki i jedna zmiana bielizny. Przeł oż ył a do niej z wielkiego kufra ś wież ą

bluzkę z granatowego jedwabiu, koszulę nocną i szlafrok. Przez ramię miał a przewieszony

szary pł aszcz z kaszmirskiej weł ny, któ ry zabrał a z myś lą o zimnym wietrze wieją cym na

pokł adzie statku. Postanowił a wzią ć go ze sobą, aby ogrzać się w czasie lotu.

- Oto pani rachunek, pani Lenehan.

Wypisał a szybko czek i dał a go recepcjoniś cie, nie zapominają c o napiwku.

- Bardzo pani dzię kuję. Taksó wka już czeka.

Wybiegł a z hotelu i wcisnę ł a się do mał ego angielskiego wozu. Boy postawił jej walizkę

na siedzeniu obok, po czym podał kierowcy cel podró ż y.

- Proszę jechać najszybciej, jak tylko pan moż e! - dodał a Nancy. Taksó wka przeciskał a

się w ś limaczym tempie przez centrum miasta. Nancy stukał a niecierpliwie czubkiem pantofla

w podł ogę samochodu. Korki był y spowodowane przez ludzi malują cych biał e linie na ś rodku

jezdni, wzdł uż krawę ż nikó w i wokó ł drzew. Zastanawiał a się z irytacją, czemu ma to sł uż yć,

kiedy nagle zrozumiał a, ż e linie bę dą pomagać w orientacji kierowcom poruszają cym się w

niemal cał kowitej ciemnoś ci.

W miarę jak oddalali się od centrum, taksó wka nabierał a szybkoś ci. Za miastem trudno

był o dostrzec jakiekolwiek przygotowania do wojny. Niemcy na pewno nie bę dą bombardować

pó l, chyba ż e przez pomył kę. Nancy spoglą dał a co chwilę na zegarek. Był o już wpó ł do

pierwszej. Jeż eli uda jej się znaleź ć samolot i pilota, któ ry zgodzi się ją zabrać, a takż e szybko

uzgodnić cenę, być moż e zdą ż y wystartować okoł o pierwszej. Recepcjonista powiedział, ż e

Foynes leż y dwie godziny lotu stą d, co oznaczał o, ż e wylą dował aby tam o trzeciej. Potem,

rzecz jasna, bę dzie jeszcze musiał a dotrzeć do miejsca wodowania Clippera, ale to nie

powinno być zbyt daleko. Miał a szansę zdą ż yć na czas. Czy znajdzie jakiś samochó d, ż eby

dojechać moż liwie szybko do ujś cia Shannon? Starał a się uspokoić skoł atane nerwy. Nie

istniał ż aden powó d, dla któ rego powinna martwić się na zapas.

Nagle przyszł o jej do gł owy, ż e na pokł adzie Clippera moż e nie być wolnych miejsc,

podobnie jak na wszystkich statkach odpł ywają cych z Wielkiej Brytanii.

Odepchnę ł a od siebie tę myś l.

Miał a wł aś nie zapytać kierowcę, jak daleko jeszcze bę dą jechać, kiedy nagle, ku jej

ogromnej uldze, taksó wka skrę cił a z szosy w otwartą bramę w ogrodzeniu otaczają cym

rozległ e, poroś nię te trawą pole i skierował a się w stronę niewielkiego hangaru. Otaczał a go

gromada kolorowych samolocikó w, przypominają cych z odległ oś ci kolekcję motyli przypię tych

do zielonego sukna. Nancy stwierdził a z satysfakcją, ż e maszyn jest pod dostatkiem, ale był

jej potrzebny jeszcze pilot, a nikogo takiego nie mogł a nigdzie dostrzec.

Kierowca podwió zł ją pod szerokie drzwi hangaru.

- Proszę na mnie zaczekać - powiedział a, wysiadają c z samochodu.

Weszł a do hangaru. Stał y w nim trzy samoloty, lecz nie był o ani jednego czł owieka.

Wyszł a ponownie na dwó r. Przecież chyba musi tego ktoś pilnować - pomyś lał a z niepokojem.

Gdyby miał o być inaczej, drzwi z pewnoś cią był yby zamknię te. Obeszł a hangar i po drugiej

stronie budynku wreszcie dostrzegł a trzech mę ż czyzn stoją cych przy jednym z samolotó w.

Maszyna sprawiał a co najmniej niezwykł e wraż enie. Był a pomalowana na

kanarkowoż ó ł ty kolor i miał a ró wnież ż ó ł te, mał e kó ł eczka, któ re natychmiast skojarzył y się

Nancy z samochodzikami zabawkami. Był to dwupł atowiec; gó rne i dolne skrzydł o ł ą czył y

liczne druty i podpó rki, silnik zaś znajdował się z przodu samolotu. Kiedy tak stał z zadartym w

gó rę nosem i ogonem spoczywają cym na ziemi, przypominał mał ego szczeniaka czekają cego,

aż ktoś wyprowadzi go na spacer.

Wł aś nie uzupeł niano paliwo. Mę ż czyzna w wyplamionym niebieskim kombinezonie stał

na skł adanej drabince i nalewał benzynę z kanistra do zbiornika umieszczonego w skrzydle

nad przednim siedzeniem. Dwaj stoją cy na ziemi mę ż czyź ni - jeden postawny, mniej wię cej w

wieku Nancy, w skó rzanej kurtce i pilotce na gł owie, drugi w tweedowej marynarce - byli

pogrą ż eni w rozmowie.

Nancy chrzą knę ł a dyskretnie i powiedział a:

- Przepraszam panó w...

Dwaj mę ż czyź ni spojrzeli na nią, ale wyż szy nie przestał mó wić, i niemal natychmiast

stracili dla niej zainteresowanie.

Nie był to zbyt dobry począ tek.

- Przepraszam, ż e panom przeszkadzam, ale chciał abym wynają ć samolot.

Ten w skó rzanej kurtce przerwał rozmowę tylko po to, ż eby powiedzieć:

- Nie mogę pani pomó c.

- To bardzo waż ne - nie dawał a za wygraną.

- Nie jestem jakimś cholernym taksó wkarzem - odparł wysoki mę ż czyzna i odwró cił się

od niej.

- Czy musi być pan taki nieuprzejmy? - zapytał a, czują c, jak ogarnia ją coraz wię ksze

zdenerwowanie.

Zwró cił a tym na siebie jego uwagę. Obrzucił ją taksują cym spojrzeniem; zauważ ył a, ż e

ma ł ukowato wygię te, czarne brwi.

- Nie chciał em być nieuprzejmy - odparł spokojnie. - Tyle tylko, ż e ani mó j samolot, ani

ja nie jesteś my do wynaję cia.

- Proszę nie wzią ć mi tego za zł e, ale jeś li chodzi o pienią dze, to jestem gotowa

zapł acić każ dą cenę, ż eby...

Jednak wzią ł jej to za zł e, gdyż jego twarz znieruchomiał a w nieprzyjaznym grymasie i

ponownie odwró cił się od niej.

Pod skó rzaną kurtką miał elegancki ciemnoszary garnitur, czarne buty zaś na pewno

nie był y tanią imitacją, taką, jakie produkował a fabryka Nancy. Wszystko wskazywał o na to, ż e

wysoki mę ż czyzna był zamoż nym biznesmenem pilotują cym dla przyjemnoś ci wł asny

samolot.

- Czy jest tu ktoś, do kogo mogł abym się zwró cić w tej sprawie?

Nalewają cy paliwo mechanik obejrzał się i pokrę cił gł ową.

- Dzisiaj nikogo nie ma - powiedział.

- Nie po to zajmuję się interesami, ż eby tracić pienią dze - zwró cił się wysoki

mę ż czyzna do swojego rozmó wcy w tweedowej marynarce. - Powiedz Sewardowi, ż e dostaje

tyle, ile jest warta jego praca.

- Problem polega na tym, ż e on też ma trochę racji - zauważ ył niż szy mę ż czyzna.

- Wiem o tym. Powiedz mu, ż e zwię kszę stawkę przy nastę pnym zleceniu.

- To moż e mu nie wystarczyć.

- W takim razie niech pakuje manatki i idzie do diabł a.

Nancy miał a ochotę krzyczeć z rozpaczy. Oto znalazł a samolot i pilota, ale mimo to nie

mogł a polecieć tam, gdzie chciał a.

- Ja muszę dostać się do Foynes! - powiedział a bliska ł ez.

Wł aś ciciel samolotu odwró cił się i spojrzał na nią.

- Powiedział a pani Foynes?

- Tak.

- Dlaczego wł aś nie tam?

Przynajmniej udał o się jej wcią gną ć go w rozmowę.

- Chcę dogonić Clippera.

- To zabawne, bo ja też - odparł.

Znowu poczuł a przypł yw nadziei.

- Mó j Boż e, wię c pan leci do Foynes?

Skiną ł ponuro gł ową.

- Tak. Ś cigam ż onę.

Mimo napię cia, w jakim się znajdował a, zdziwił o ją to wyznanie. Czł owiek, któ ry nie

wstydził się powiedzieć takiej rzeczy, musiał być albo bardzo sł aby, albo ogromnie pewny

siebie. Przeniosł a wzrok na jego maszynę.

- Zdaje się, ż e w pań skim samolocie są dwa miejsca? - zapytał a z drż eniem w gł osie.

Zmierzył ją przecią gł ym spojrzeniem.

- Owszem - potwierdził. - Dwa miejsca.

- Bł agam, niech pan mnie ze sobą zabierze!

Zawahał się, po czym wzruszył ramionami.

- Czemu nie?

O mał o nie zemdlał a z radoś ci.

- Dzię ki Bogu! Jestem panu ogromnie wdzię czna.

- Nie ma o czym mó wić. - Wycią gną ł do niej duż ą rę kę. - Nazywam się Mervyn

Lovesey.

Wymienili uś cisk dł oni.

- Nancy Lenehan - przedstawił a się. - Mił o mi pana poznać.

 

* * *

Eddie wreszcie zrozumiał, ż e koniecznie musi z kimś porozmawiać.

 

Musiał to być ktoś, kogo darzył cał kowitym zaufaniem; ktoś, kto zachowa cał ą rzecz w

tajemnicy. Jedyną taką osobą, jaką znał, był a Carol-Ann. Tylko jej powierzał wszystkie swoje

sekrety, nawet takie, o któ rych nie odważ ył by się rozmawiać z ojcem. Nigdy nie lubił okazywać

przed nim sł aboś ci. Czy był jeszcze ktoś, komu mó gł zaufać?

Moż e kapitan Baker? Marvin Baker należ ał do pilotó w, któ rych bardzo lubili wszyscy

pasaż erowie: przystojny, o kwadratowej szczę ce, godny zaufania i stanowczy. Eddie ró wnież

lubił go i szanował, ale w myś l przepisó w kapitan powinien przede wszystkim mieć na

wzglę dzie dobro pasaż eró w i samolotu, dla Bakera zaś nie istniał o nic waż niejszego niż

przepisy. Natychmiast poinformował by policję. Nie, z niego Eddie nie bę dzie miał ż adnego

poż ytku.

Ktoś jeszcze?

Tak. Steve Appleby.

Steve, syn drwala z Oregonu, był wysokim chł opakiem o mię ś niach ze stali, katolikiem,

pochodzą cym z bardzo ubogiej rodziny. W Annapolis obaj byli kadetami. Zaprzyjaź nili się od

razu pierwszego dnia, w ogromnej, pomalowanej na biał o sali jadalnej. Podczas gdy wszę dzie

dokoł a rozlegał y się narzekania na jedzenie, Eddie bł yskawicznie wchł oną ł swoją porcję, po

czym rozejrzał się i zobaczył jeszcze jednego kadeta, któ rego zdaniem obiad był kró lewską

ucztą: Steve'a. Spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli się bez sł ó w.

Trzymali się razem przez cał y okres studió w w akademii, a takż e potem, gdy

stacjonowali w Pearl Harbor. Eddie był ś wiadkiem Steve'a na ś lubie z Nelly, a rok temu Steve

odwzajemnił mu przysł ugę. Steve został w Marynarce; ostatnio przeniesiono go do bazy w

Portsmouth w stanie New Hampshire. Widywali się teraz bardzo rzadko, ale nie miał o to

wię kszego znaczenia, gdyż ich przyjaź ń mogł a wytrzymać nawet dł ugie rozstania. Nie pisywali

listó w, chyba ż e mieli do przekazania coś konkretnego. Kiedy obaj zjawiali się w tym samym

czasie w Nowym Jorku, szli wspó lnie na obiad albo na mecz i wszystko był o tak, jakby

ostatnio widzieli się poprzedniego dnia. Eddie nie zawahał by się powierzyć Steve'owi wł asnej

duszy.

Steve miał ró wnież talent do zał atwiania ró ż nych spraw. Przepustka na weekend,

butelka bimbru, bilety na waż ny mecz - potrafił to wszystko zdobyć nawet wtedy, kiedy inni byli

bezradni.

Eddie doszedł do wniosku, ż e powinien się z nim skontaktować.

Podją wszy wreszcie jaką ś decyzję, od razu poczuł się lepiej. Szybkim krokiem wró cił

do hotelu.

Poszedł do skromnie urzą dzonego biura, podał wł aś cicielce numer telefonu bazy

morskiej w Stanach, po czym udał się do swego pokoju. Wł aś cicielka miał a zawiadomić go,

kiedy uda się uzyskać poł ą czenie.

Zdją ł kombinezon. Bał się, ż e telefon moż e zastać go w wannie, wię c tylko umył twarz i

rę ce, a nastę pnie zał oż ył czystą biał ą koszulę i spodnie od munduru. Wykonują c te zwyczajne

czynnoś ci uspokoił się nieco, choć nadal zż erał a go gorą czkowa niecierpliwoś ć. Nie wiedział,

co poradzi mu Steve, ale i tak odczuje ogromną ulgę, mogą c podzielić się z kimś swoim

zmartwieniem.

Zawią zywał wł aś nie krawat, kiedy wł aś cicielka zapukał a do drzwi. Zbiegł na dó ł i


Поделиться с друзьями:

mylektsii.su - Мои Лекции - 2015-2024 год. (0.049 сек.)Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав Пожаловаться на материал