Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 13 страница
przycisną ł sł uchawkę do ucha. Poł ą czono go z centralą telefoniczną bazy. - Czy mó gł bym rozmawiać ze Steve'em Applebym? - Porucznik Appleby jest w tej chwili nieosią galny telefonicznie - usł yszał w odpowiedzi. - Czy mam mu coś przekazać? - zapytał a telefonistka. Eddie doznał gorzkiego rozczarowania. Zdawał sobie sprawę z tego, iż Steve nie ma czarodziejskiej ró ż dż ki, któ rą wystarczył o machną ć, aby uwolnić Carol-Ann, ale przynajmniej mogliby porozmawiać, a kto wie, czy przy okazji nie wpadliby na jakiś pomysł. - Proszę pani, to bardzo waż na sprawa! Gdzie on jest, do diabł a? - Czy mogę wiedzieć, kto mó wi? - Eddie Deakin. Telefonistka natychmiast porzucił a oficjalny ton. - Jak się masz, Eddie! Był eś ś wiadkiem na jego ś lubie, prawda? Nazywam się Laura Gross, spotkaliś my się wtedy. - Ś ciszył a konspiracyjnie gł os. - W najwię kszym zaufaniu mogę ci powiedzieć, ż e Steve spę dził tę noc poza bazą. Eddie ję kną ł w duchu. Steve zrobił coś, czego nie powinien robić, a w dodatku wybrał na to najgorszy z moż liwych momentó w. - Kiedy się go spodziewasz? - Powinien wró cić przed ś witem, ale jeszcze się nie zjawił. Coraz gorzej. Wyglą dał o na to, ż e Steve takż e ma jakieś kł opoty. - Mogę cię poł ą czyć z Nelly - zaproponował a dziewczyna z centrali. - Pracuje u nas jako maszynistka. - W porzą dku. Dzię kuję. Rzecz jasna nie powie jej ani sł owa o porwaniu Carol-Ann, ale spró buje dowiedzieć się czegoś wię cej na temat aktualnego miejsca pobytu Steve'a. Czekają c na poł ą czenie stukał niecierpliwie stopą w podł ogę. Bez trudu potrafił przywoł ać z pamię ci obraz Nelly: był a serdeczną dziewczyną o okrą gł ej twarzy i dł ugich krę conych wł osach. Wreszcie usł yszał jej gł os. - Halo? - Cześ ć, Nelly. Tu Eddie Deakin. - Jak się masz, Eddie. Ską d dzwonisz? - Z Anglii. Nelly, gdzie jest Steve? - Z Anglii? Mó j Boż e! Steve jest... eee... to znaczy, chwilowo go nie ma. Czy coś się stał o? - dodał a z niepokojem. - Tak. Jak myś lisz, kiedy wró ci? - Na pewno jeszcze dziś rano, moż e nawet za godzinę. Eddie, jesteś jakiś nieswó j. O co chodzi? Masz kł opoty? - Moż e Steve zdą ż y mnie tu zł apać, jeś li nie wró ci za pó ź no. - Podał jej numer hotelu Langdown Lawn. Powtó rzył a go. - Eddie, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się stał o? - Nie mogę. Poproś go tylko, ż eby do mnie zadzwonił. Bę dę tu jeszcze przez godzinę. Potem muszę iś ć do samolotu. Jeszcze dziś wracamy do Nowego Jorku. - Jak sobie ż yczysz - odparł a Nelly bez wię kszego przekonania. - Jak się miewa Carol- Ann? - Muszę już koń czyć - powiedział. - Do widzenia. Odł oż ył sł uchawkę nie czekają c na odpowiedź. Wiedział, ż e zachowuje się nieuprzejmie, ale był zbyt zdenerwowany, by się tym przejmować. Miał wraż enie, ż e ktoś zawią zał mu wnę trznoś ci w ciasny supeł. Nie wiedział, co powinien teraz zrobić, wię c wró cił na gó rę do pokoju. Zostawił drzwi otwarte, by usł yszeć dzwonek telefonu, i usiadł na brzegu wą skiego ł ó ż ka. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna miał ochotę się rozpł akać. - Co robić? - szepną ł, ukrywszy twarz w dł oniach. Przypomniał sobie porwanie syna Lindbergha. Siedem lat temu, kiedy jeszcze był w Annapolis, pisał y o tym wszystkie gazety. Chł opczyk został zamordowany. - Boż e, spraw, ż eby Carol-Ann nie stał o się nic zł ego! Ostatnio rzadko się modlił. Jego rodzice modlili się niemal bez przerwy, a nic im to nie pomogł o. Wierzył tylko we wł asne sił y. Potrzą sną ł gł ową. To nie był a odpowiednia pora na nawracanie się. Musiał przede wszystkim spokojnie przemyś leć cał ą sprawę, a potem coś zrobić. Jedno nie ulegał o najmniejszej wą tpliwoś ci: ludzie, któ rzy porwali Carol-Ann, chcieli, ż eby Eddie znalazł się na pokł adzie Clippera. Był to wł aś ciwie wystarczają cy powó d, ż eby nie lecieć, ale gdyby podją ł taką decyzję, nie spotkał by Toma Luthera i nie dowiedział się, czego od niego ż ą dają. Co prawda pokrzyż ował by im plany, lecz jednocześ nie stracił by szansę na przeję cie kontroli nad rozwojem wydarzeń. Wstał i otworzył swoją walizeczkę. Mó gł myś leć tylko o Carol-Ann, ale mimo to automatycznie spakował przybory do golenia, brudną bieliznę i piż amę. Nastę pnie odruchowo uczesał się i schował takż e grzebień. Kiedy siadał ponownie na ł ó ż ku, zadzwonił telefon. Dwoma wielkimi susami wyskoczył z pokoju i popę dził w dó ł po schodach, ale ktoś go ubiegł. Bę dą c w poł owie holu na parterze usł yszał gł os wł aś cicielki: - Czwarty paź dziernika? Proszę chwilę zaczekać. Sprawdzę, czy mamy jakieś wolne miejsca. Zdruzgotany zatrzymał się i odwró cił. I tak Steve nic by mi nie pomó gł - pomyś lał. Nikt nie mó gł mu pomó c. Ktoś porwał Carol-Ann i Eddie musiał teraz zrobić wszystko, czego zaż ą dają porywacze, jeż eli chciał ją odzyskać. Nikt nie był w stanie uwolnić go z potrzasku, w któ rym się znalazł. Z cię ż kim sercem przypomniał sobie, ż e ich ostatnia rozmowa zakoń czył a się sprzeczką. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Ż ał ował, ż e nie odgryzł sobie wtedy ję zyka. O co wł aś ciwie się pokł ó cili, do stu diabł ó w? Przysią gł w duchu, ż e jak tylko ją odzyska, już nigdy nie rozpocznie sprzeczki. Dlaczego ten cholerny telefon nie dzwoni? Rozległ o się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Mickey, w mundurze i z walizeczką w rę ku. - Gotó w? - zapytał radoś nie. Eddiego ogarnę ł a fala paniki. - To już czas? - Oczywiś cie. - Cholera! - O co chodzi, aż tak ci się spodobał o? Chcesz zostać i walczyć z Niemcami? Eddie musiał dać Steve'owi jeszcze kilka minut. - Idź już - powiedział do Mickeya. - Zaraz cię dogonię. Jego zastę pca sprawiał wraż enie dotknię tego faktem, ż e Eddie nie chce, by mu towarzyszył. - W takim razie, do zobaczenia - powiedział, wzruszywszy ramionami, po czym wyszedł z pokoju. Gdzie, do jasnej cholery, podziewał się Steve Appleby? Usiadł i przez nastę pne pię tnaś cie minut wpatrywał się we wzó r na tapecie. Wreszcie wzią ł do rę ki walizeczkę i zszedł powoli na dó ł. Mijają c telefon wpatrywał się w niego tak, jakby zamiast bakelitowego aparatu widział gotowego do ataku grzechotnika. Zatrzymał się przy drzwiach hotelu w nadziei, ż e zaraz usł yszy dzwonek. Pojawił się kapitan Baker i obrzucił Eddiego zdziwionym spojrzeniem. - Spó ź nisz się - powiedział. - Chyba bę dzie lepiej, jeś li pojedziesz ze mną taksó wką. Kapitan jako jedyny z zał ogi miał prawo jeź dzić do hangaru taksó wką. - Czekam na telefon - wyjaś nił Eddie. Przez twarz kapitana przemkną ł cień. - Wyglą da na to, ż e dł uż ej nie moż esz już czekać. Idziemy. Eddie przez chwilę stał bez ruchu, ale zaraz uś wiadomił sobie, ż e zachowuje się jak idiota. Steve na pewno już nie zadzwoni, a on przecież powinien być w samolocie, jeś li chciał się czegokolwiek dowiedzieć. Zmusił się, ż eby podnieś ć walizeczkę z podł ogi i wyjś ć na zewną trz. Wsiedli do czekają cej taksó wki. Eddie dopiero teraz zrozumiał, ż e niewiele brakował o, a okazał by nieposł uszeń stwo przeł oż onemu. Nie miał zamiaru urazić kapitana Bakera, któ ry był dobrym dowó dcą i zawsze traktował go bez zarzutu. - Przepraszam pana, kapitanie - powiedział. - Spodziewał em się telefonu ze Stanó w. Dowó dca uś miechną ł się wyrozumiale. - Do licha, przecież bę dziesz tam już jutro! - Sł usznie - przyznał ponuro Eddie. Został zupeł nie sam. CZĘ Ś Ć DRUGA Z SOUTHAMPTON DO FOYNES ROZDZIAŁ 6 Kiedy pocią g jechał przez sosnowe lasy hrabstwa Surrey w kierunku Southampton, Elizabeth Oxenford, siostra Margaret, zł oż ył a szokują ce oś wiadczenie. Rodzina Oxenford podró ż ował a specjalnym wagonem zarezerwowanym dla pasaż eró w Clippera. Margaret stał a samotnie w koń cu wagonu i wyglą dał a przez okno. Jej nastró j oscylował mię dzy czarną rozpaczą a rosną cym podnieceniem. Był a wś ciekł a i przygnę biona, ponieważ opuszczał a ojczyznę w chwili potrzeby, ale jednocześ nie nie mogł a ukryć podekscytowania wywoł anego perspektywą podró ż y do Ameryki. Elizabeth odł ą czył a się od rodziny i podeszł a do niej z poważ ną miną. - Kocham cię, Margaret - powiedział a po chwili wahania. Margaret ogarnę ł o wzruszenie. Przez ostatnich kilka lat, niemal od momentu, kiedy stał y się na tyle dorosł e, by ś ledzić toczą cą się bez chwili przerwy na cał ym ś wiecie bitwę idei, miał y niemal dokł adnie przeciwstawne poglą dy, co odstrę czył o je nieco od siebie, ale Margaret bardzo brakował o bliskoś ci siostry i boleś nie odczuwał a coraz wyraź niej dochodzą cą do gł osu obcoś ć. Był oby wspaniale, gdyby mogł y znowu zostać przyjació ł kami. - Ja też cię kocham - odparł a i obję ł a mocno siostrę. - Nie lecę z wami do Ameryki - oś wiadczył a Elizabeth. Margaret zaniemó wił a z wraż enia. - Jak chcesz to zrobić? - wykrztusił a z trudem. - Po prostu powiem matce i ojcu, ż e zmienił am zdanie. Nie mogą mnie do niczego zmusić, bo mam już ponad dwadzieś cia jeden lat. Margaret nie był a pewna, czy to wystarczy, ale nie powiedział a o tym siostrze, gdyż chciał a jej zadać mnó stwo pytań. - Doką d pojedziesz? - Do Niemiec. - Ależ, Elizabeth! - wykrzyknę ł a Margaret z przeraż eniem. - Zabiją cię! - Musisz wiedzieć, ż e nie tylko socjaliś ci są gotowi zginą ć za ideę - odparł a wyzywają cym tonem Elizabeth. - Ale ż eby za nazizm... - Nie chodzi tylko o faszyzm - przerwał a jej Elizabeth z dziwnym bł yskiem w oku. - To dotyczy wszystkich czystych rasowo biał ych ludzi, któ rym grozi zduszenie przez czarnuchó w i mieszań có w. Chodzi o cał ą ludzkoś ć! Margaret był a wstrzą ś nię ta. Nie doś ć, ż e mogł a utracić siostrę, to jeszcze dla tak wstrę tnej idei! Nie miał a jednak zamiaru wdawać się w dyskusje o polityce; jedyne, co ją teraz interesował o, to bezpieczeń stwo siostry. - Z czego bę dziesz ż yć? - zapytał a. - Mam swoje pienią dze. Margaret przypomniał a sobie, ż e z chwilą ukoń czenia dwudziestu jeden lat każ da z nich miał a otrzymać swoją czę ś ć spadku po ich dziadku. Nie był o tego wiele, ale powinno wystarczyć na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb. Nagle przypomniał a sobie o czymś. - Przecież twó j bagaż poleci do Nowego Jorku! - Wypchał am walizki starymi obrusami. Swoje rzeczy spakował am do toreb i wysł ał am za granicę już w poniedział ek. Margaret nie posiadał a się ze zdumienia. Elizabeth przygotował a wszystko z najdrobniejszymi szczegó ł ami i zrealizował a swó j plan w cał kowitej tajemnicy. W poró wnaniu z tym jej wł asna ucieczka wydawał a się ż ał osna i niepoważ na. Podczas kiedy ja siedział am jak idiotka zamknię ta w pokoju, ona wysył ał a bagaż i zajmował a się przygotowaniami - pomyś lał a z goryczą. Oczywiś cie Elizabeth, w przeciwień stwie do niej, skoń czył a już dwadzieś cia jeden lat, ale to nie miał o wię kszego znaczenia; najważ niejszy był pomysł i jego sprawna realizacja. Margaret czuł a się zawstydzona tym, ż e jej siostra, o tyle gł upsza i tak niewł aś ciwie rozumują ca, jeż eli chodził o o politykę, zachował a się o tyle inteligentniej od niej. Nagle uś wiadomił a sobie, ż e bę dzie jej bardzo brakował o Elizabeth. Choć nie przyjaź nił y się już tak jak kiedyś, to jednak zawsze był y blisko siebie. Co prawda wię kszoś ć czasu spę dzał y na kł ó tniach i wyś miewaniu swoich poglą dó w, ale za tym ró wnież bę dzie bardzo tę sknić. Ponadto, wcią ż stanowił y dla siebie oparcie w trudnych chwilach. Elizabeth zawsze miał a bardzo bolesne menstruacje, i wtedy Margaret kł adł a ją do ł ó ż ka, otulał a ciepł o, po czym przynosił a filiż ankę gorą cej czekolady i egzemplarz Picture Post. Kiedy zginą ł Ian, Elizabeth bardzo to przeż ył a, choć nigdy nie podzielał a jego poglą dó w. Pomogł a siostrze przetrwać najtrudniejsze dni zaraz po jego ś mierci. - Bę dzie mi ciebie ogromnie brakować - szepnę ł a Margaret przez ł zy. - Tylko nie urzą dzaj ż adnej sceny! Nie chcę, ż eby się czegoś domyś lili. Margaret zdoł ał a jakoś nad sobą zapanować. - Kiedy im powiesz? - W ostatniej chwili. Dasz radę zachowywać się normalnie do tego czasu? - Chyba tak. - Udał o jej się uś miechną ć. - Bę dę dla ciebie tak samo okropna jak zawsze. - Och, Margaret! - Elizabeth z trudem powstrzymywał a cisną ce jej się do oczu ł zy. - Idź i porozmawiaj z nimi. Muszę się trochę uspokoić. Margaret uś cisnę ł a mocno dł oń siostry, po czym wró cił a na miejsce. Matka przeglą dał a najnowszy numer Vogue, czytają c ojcu niektó re fragmenty, zupeł nie nie zraż ona jego cał kowitym brakiem zainteresowania. - „Wracają do ł ask koronki...” Nie zauważ ył am, a ty? - dodał a od siebie. Brak odpowiedzi bynajmniej jej nie zniechę cił. - „Najmodniejszym kolorem jest obecnie biel.” Szczerze mó wią c, wcale nie jestem tym zachwycona. W biał ym wyglą dam bardzo blado. Na twarzy ojca goś cił obrzydliwy wyraz zadowolenia. Margaret doskonale zdawał a sobie sprawę, ż e ojciec jest zachwycony tym, iż udał o mu się zdusić jej bunt i utrzymać nad nią rodzicielską wł adzę. Nie wiedział jednak, ż e jego starsza có rka przygotował a bombę z opó ź nionym zapł onem. Czy Elizabeth uda się postawić na swoim? Co innego był o otworzyć serce przed siostrą, a co innego powiedzieć o wszystkim ojcu. Kto wie, czy w ostatniej chwili nie opuś ci jej odwaga. Margaret takż e miał a zamiar stawić mu otwarcie czoł o, ale w koń cu stchó rzył a i zrezygnował a z tego zamiaru. Zresztą nawet jeż eli Elizabeth poinformuje ojca o swoim postanowieniu, to wcale nie jest pewne, czy uda jej się wprowadzić je w ż ycie, nawet mimo to, ż e skoń czył a już dwadzieś cia jeden lat i dysponował a wł asnymi pienię dzmi. Ojciec był ogromnie uparty; wszystko musiał o zawsze dziać się zgodnie z jego wolą. Z pewnoś cią wynajdzie wszelkie moż liwe przeszkody. Na pewno nie bę dzie miał nic przeciwko temu, ż e jego có rka postanowił a przył ą czyć się do faszystó w, ale wś cieknie się, ż e Elizabeth nie chce się podporzą dkować jego planom dotyczą cym cał ej rodziny. Margaret przeż ył a już wiele podobnych spię ć z ojcem. Unió sł się gniewem na wiadomoś ć o tym, ż e bez jego wiedzy i zgody nauczył a się prowadzić samochó d, a kiedy dowiedział się, ż e był a na spotkaniu z Marią Stopes, kontrowersyjną pionierką antykoncepcji, o mał o nie padł raż ony apopleksją. Udał o jej się wtedy dopią ć celu wył ą cznie dlatego, ż e postawił a go przed faktem dokonanym. Nigdy jednak nie potrafił a zwycię ż yć w otwartym konflikcie. Kiedy miał a szesnaś cie lat, nie zgodził się na to, by spę dził a wakacje na obozie wę drownym wraz z kuzynką Catherine i kilkoma przyjació ł mi, mimo ż e cał e przedsię wzię cie organizował pastor przy pomocy swojej ż ony. Nie podobał o mu się, ż e bę dą tam zaró wno chł opcy, jak dziewczę ta. Najwię kszą bitwę Margaret stoczył a w sprawie szkoł y. Bł agał a i prosił a, krzyczał a, szlochał a i rozpaczał a, ale ojciec trwał w zacię tym uporze. - Posył anie dziewczą t do szkoł y nie ma najmniejszego sensu - stwierdził. - I tak zaraz potem wychodzą za mą ż. Ale chyba nie moż e wiecznie pomiatać swymi dzieć mi, prawda? Margaret ogarną ł niepokó j. Ż eby zają ć się czymkolwiek, wstał a i zaczę ł a przechadzać się wzdł uż wagonu. Wię kszoś ć spoś ró d pozostał ych pasaż eró w Clippera zdawał a się podzielać jej nastró j. Podczas wsiadania do pocią gu na dworcu Waterloo był o wiele ś miechu i rozmó w; wybuchł o mał e zamieszanie w zwią zku z ogromnym kufrem matki, któ ry wielokrotnie przekraczał dopuszczalny limit wagi, ale ponieważ lady Oxenford nie chciał a przyją ć do wiadomoś ci ż adnych uwag personelu Pan American, w koń cu pozwolono jej go zabrać. Mł ody czł owiek w mundurze odebrał od nich bilety i zaprowadził ich do specjalnego wagonu. Jednak wkró tce po opuszczeniu Londynu rozmowy ucichł y, jakby każ dy z podró ż nych pragną ł w milczeniu poż egnać się z krajem, któ rego mó gł już nigdy nie zobaczyć. Wś ró d pasaż eró w znajdował a się sł ynna amerykań ska gwiazda filmowa, co czę ś ciowo tł umaczył o nastró j odś wię tnego podniecenia, jaki towarzyszył wyruszaniu z dworca. Nazywał a się Lulu Bell. Percy siedział teraz obok niej rozmawiają c z nią tak, jakby znał ją cał e ż ycie. Margaret ró wnież chę tnie zamienił aby kilka sł ó w z aktorką, ale brakował o jej odwagi, by tak po prostu podejś ć do niej i zaczą ć rozmowę. Percy miał znacznie wię cej tupetu. Lulu Bell w naturze wyglą dał a znacznie poważ niej niż na ekranie. Margaret przypuszczał a, ż e zbliż a się już do czterdziestki, choć nadal odtwarzał a gł ó wnie role panienek wchodzą cych dopiero do towarzystwa oraz mł odych ż on. Nie zmieniał o to w niczym faktu, ż e był a ł adna. Nieduż a i bardzo energiczna kojarzył a się Margaret z jakimś mał ym ptaszkiem, na przykł ad wró blem albo strzyż ykiem. Margaret uś miechnę ł a się do niej, a Lulu powiedział a: - Pani mł odszy brat znakomicie mnie zabawia. - Mam nadzieję, ż e jest grzeczny - odparł a Margaret. - O, tak. Wł aś nie opowiadał mi o waszej prababce, Racheli Fishbein. - Lulu spoważ niał a, jakby mó wił a o jakimś heroicznym czynie. - To musiał a być wspaniał a kobieta! Margaret poczuł a zakł opotanie. Percy miał paskudny zwyczaj opowiadania ró ż nych kł amstw zupeł nie obcym ludziom. Co on nagadał tej nieszczę snej kobiecie? Na wszelki wypadek uś miechnę ł a się niezobowią zują co - nauczył a się tej sztuczki od matki - i odwró cił a spojrzenie. Percy zawsze przejawiał skł onnoś ć do figli, ale ostatnio zaczą ł stawać się wrę cz bezczelny. Uró sł, gł os wyraź nie mu się pogł ę bił, a niewinne do tej pory ż arty coraz czę ś ciej graniczył y niebezpiecznie blisko z ordynarnymi wybrykami. Wcią ż jeszcze bał się ojca i waż ył się na to, aby przeciwstawić się mu wył ą cznie wtedy, kiedy czuł wsparcie Margaret, lecz nie ulegał o ż adnej wą tpliwoś ci, ż e wielkimi krokami zbliż ał się dzień, gdy otwarcie wypowie posł uszeń stwo. Jak na to zareaguje ojciec? Czy uda mu się podporzą dkować sobie syna ró wnie ł atwo, jak uczynił to z có rkami? Margaret przypuszczał a, iż w tym przypadku sytuacja moż e rozwiną ć się w nieco odmienny sposó b. W drugim koń cu wagonu siedział a tajemnicza postać, któ ra wydawał a jej się jakby znajoma. Wysoki mę ż czyzna o pł oną cych oczach wyró ż niał się spoś ró d dobrze ubranych i odż ywionych wspó ł towarzyszy podró ż y, ponieważ był chudy jak ś mierć i miał na sobie wyś wiechtany garnitur z grubego, taniego materiał u. Wł osy na jego czaszce był y ostrzyż one bardzo kró tko, jak u wię ź nia. Wydawał się czujny i zaniepokojony. Spojrzał na nią akurat wtedy, kiedy mu się przypatrywał a, i wreszcie go sobie skojarzył a. Nigdy się nie spotkali, ale widział a jego zdję cie w gazetach: Nazywał się Carl Hartmann, był niemieckim socjalistą i naukowcem. Postanowiwszy wzią ć przykł ad z brata usiadł a naprzeciwko chudego mę ż czyzny i przedstawił a się. Jako zaż arty oponent Hitlera, Hartmann zyskał w oczach mł odych ludzi podobnych do Margaret opinię bohatera. Mniej wię cej rok temu wszelki sł uch o nim zaginą ł i wszyscy obawiali się już najgorszego. Margaret przypuszczał a, ż e dopiero teraz udał o mu się uciec z Niemiec. Wyglą dał jak czł owiek, któ ry przeszedł przez piekł o. - Cał y ś wiat niepokoił się pań skim losem - powiedział a do niego. Mó wił po angielsku z wyraź nym obcym akcentem, lecz poprawnie. - Umieszczono mnie w areszcie domowym, ale pozwolono kontynuować badania naukowe. - A potem? - Potem uciekł em - odparł po prostu. - Zna pani mojego przyjaciela, barona Gabona? - zapytał, wskazują c siedzą cego przy nim mę ż czyznę. Margaret sł yszał a o nim. Philippe Gabon był francuskim bankierem wykorzystują cym swoją fortunę do propagowania ż ydowskich idei, w tym syjonizmu, co raczej nie przysparzał o mu zwolennikó w w brytyjskim rzą dzie. Wię kszoś ć czasu spę dzał podró ż ują c po ś wiecie i starają c się przekonać wł adze ró ż nych krajó w, by zechciał y przyją ć do siebie ż ydowskich uciekinieró w z Niemiec. Był nieduż y i korpulentny, miał schludnie przystrzyż oną brodę, elegancki czarny garnitur, szarą kamizelkę i srebrny krawat. Margaret są dził a, ż e to on zapł acił za bilet Hartmanna. Uś cisnę ł a mu rę kę i ponownie skierował a uwagę na uczonego. - Gazety nic nie pisał y o pań skiej ucieczce. - Staramy się utrzymać ją w tajemnicy, dopó ki Carl nie opuś ci Europy - wyjaś nił baron. Zabrzmiał o to zł owieszczo; wyglą dał o na to, ż e naziś ci nie zrezygnowali z dostania go w swoje rę ce. - Co pan bę dzie robił w Ameryce? - zapytał a Margaret. - Podejmę pracę na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Princeton - odparł Hartmann. Przez jego twarz przemkną ł wyraz goryczy. - Nie chciał em opuszczać ojczyzny, ale gdybym został, moja praca mogł aby się przyczynić do zwycię stwa nazistó w. Margaret nie miał a poję cia, czym się zajmował; wiedział a tylko tyle, ż e jest naukowcem. Bardziej interesował a ją jego dział alnoś ć polityczna. - Pań ska odwaga stał a się inspiracją dla wielu ludzi - powiedział a. Miał a na myś li Iana, któ ry tł umaczył na angielski przemó wienia Hartmanna - jeszcze wtedy, kiedy Hartmannowi pozwalano wygł aszać przemó wienia. Wyglą dał na speszonego komplementem. - Bardzo chciał bym to kontynuować: Ż ał uję; ż e zrezygnował em.
|