Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 16 страница
Clipperem a lą dem uwijał o się sporo mniejszych jednostek. Teraz już nie mogę wysią ś ć - przemknę ł o mu przez myś l. W miarę jak samolot zbliż ał się do ś rodka ujś cia rzeki, fale stawał y się coraz wię ksze. Harry nigdy nie cierpiał na chorobę morską, lecz teraz, kiedy Clipper zaczą ł wyraź nie wznosić się i opadać, poczuł mdł oś ci. Kabina wyglą dał a jak normalny pokó j w normalnym domu, ale nieustają cy ruch przypominał mu o tym, ż e znajduje się w kruchej konstrukcji wykonanej z cienkiego aluminium. Maszyna wreszcie dotarł a do ś rodka toru wodnego, zwolnił a i zaczę ł a się obracać. Harry domyś lił się, ż e pilot ustawia samolot pod wiatr, przygotowują c się do startu. Zaraz potem Clipper jakby zawahał się przez chwilę, niczym monstrualnych rozmiaró w zwierzę starają ce się wychwycić wszystkie, nawet najsł abiej wyczuwalne zapachy. Napię cie się gnę ł o szczytu; najwyż szym wysił kiem woli Harry się powstrzymał, by nie zerwać się z fotela i nie zaczą ć krzyczeć, ż eby go natychmiast stą d wypuś cili. Nagle rozległ się potworny ryk i wszystkie cztery silniki jednocześ nie osią gnę ł y maksymalne obroty. Z ust Harry'ego wydobył się stł umiony okrzyk, ale nikt go nie usł yszał. Samolot przysiadł trochę na wodzie, jakby szykował się do skoku, po czym ruszył, gwał townie nabierają c szybkoś ci. Przypominał szybką ł ó dź, z tą tylko ró ż nicą, ż e ż adna szybka ł ó dź tej wielkoś ci nie był a w stanie osią gną ć takiego przyś pieszenia. Spieniona woda umykał a coraz szybciej do tył u, jednak Clipper nadal koł ysał się i zataczał w rytmie falowania morza. Harry rozpaczliwie pragną ł zamkną ć oczy, ale bał się to zrobić. Ogarnę ł a go panika. Zaraz umrę - myś lał wpadają c w histerię. Clipper suną ł coraz prę dzej. Harry nigdy w ż yciu nie pł yną ł z taką szybkoś cią. Gnali już sto, sto dwadzieś cia, sto czterdzieś ci kilometró w na godzinę. Strzę py piany bryzgał y na szyby, zasł aniają c widocznoś ć. Na pewno zaraz eksplodujemy, rozbijemy się albo utoniemy! - panikował. Nagle dał a się odczuć nowa wibracja, jakby znaleź li się w samochodzie jadą cym szybko po wybojach. Co się stał o? Harry był pewien, ż e coś strasznego i ż e samolot lada moment rozleci się na kawał ki. Uś wiadomił sobie, ż e maszyna uniosł a się nieco w powietrze, wibrację natomiast powodują czubki fal uderzają ce jedna za drugą w kadł ub. Czy to był o normalne? W pewnej chwili odnió sł wraż enie, iż opó r stawiany przez wodę jakby zmalał. Przez zasł onę z przelatują cych za oknem rozbryzgó w spostrzegł, ż e powierzchnia wody jakby się nieco przechylił a i zrozumiał, ż e dzió b samolotu unió sł się wyraź nie, choć on w ogó le tego nie poczuł. Był przeraż ony i zbierał o mu się na wymioty. Przeł kną ł z wysił kiem ś linę, po czym zacisną ł zę by. Czę stotliwoś ć wibracji uległ a zmianie; zamiast pę dzić po wybojach, przeskakiwali teraz z fali na falę, niczym pł aski kamień puszczony z duż ą sił ą po wzburzonej powierzchni wody. Silniki wył y przeraź liwie, a ś migł a cię ł y wś ciekle powietrze. To niemoż liwe - pomyś lał Harry. - Taki wielki samolot nie moż e latać. Co najwyż ej bę dzie skakał po falach jak wyroś nię ty ponad miarę delfin. Jednak niemal w tym samym uł amku sekundy poczuł, ż e Clipper wzbił się w powietrze. Maszyna wystrzelił a ostro w gó rę, nabierają c szybko wysokoś ci, a woda stawiają ca jej do tej pory zaciekł y opó r został a daleko w dole. Zza szyby zniknę ł y strzę py piany, dzię ki czemu Harry ujrzał oddalają cą się w bł yskawicznym tempie powierzchnię morza. Do licha, lecimy! - pomyś lał z niedowierzaniem. - Ten cholerny pał ac naprawdę potrafi latać! Teraz, kiedy znaleź li się już w powietrzu, strach znikną ł, ustę pują c miejsca wszechogarniają cemu uczuciu triumfu. Zupeł nie jakby to on osobiś cie przyczynił się do pomyś lnego startu. Miał ogromną ochotę, by zerwać się z miejsca i zaczą ć wiwatować. Rozejrzawszy się dookoł a stwierdził, iż wszyscy uś miechają się z ulgą, ale jednocześ nie uś wiadomił sobie, ż e jest cał y mokry od potu. Szybko wyją ł biał ą chusteczkę, otarł nią twarz, a nastę pnie dyskretnie schował ją do kieszeni. Samolot w dalszym cią gu nabierał wysokoś ci. Harry obserwował, jak poł udniowe wybrzeż e Anglii niknie pod kró tkimi stabilizatorami, po czym skierował wzrok naprzó d i ujrzał wyspę Wright. Kiedy wreszcie maszyna wyró wnał a lot, ogł uszają cy ryk silnikó w ś cichł nagle do niskiego szumu. Pojawił się Nicky w swojej biał ej marynarce i czarnym krawacie. Teraz, kiedy pilot zmniejszył obroty silnikó w, steward nie musiał wcale podnosić gł osu. - Czy miał by pan ochotę na koktajl, panie Vandenpost? - zapytał. To jest dokł adnie to, na co mam teraz ochotę - pomyś lał Harry, gł oś no zaś odparł: - Poproszę podwó jną whisky. - Zaraz potem przypomniał sobie, ż e ma uchodzić za Amerykanina. - Z mnó stwem lodu - dodał z wł aś ciwym akcentem. Nicky przyją ł zamó wienia od rodziny Oxenford, po czym znikną ł za drzwiami prowadzą cymi na przó d samolotu. Harry niespokojnie bę bnił palcami po porę czy fotela. Puszysty dywan, gruba warstwa materiał u izolacyjnego, mię kkie siedzenia i koją ce kolory - wszystko to sprawiał o, ż e czuł się jak w celi, co prawda komfortowo wyposaż onej, ale bez drogi ucieczki. Po pewnym czasie rozpią ł pas i wstał z miejsca. Otworzył te same drzwi, za któ rymi znikną ł steward. Po lewej stronie znajdował a się maleń ka, lś nią ca nierdzewną stalą kuchnia, gdzie steward przyrzą dzał drinki, po prawej zaś kolejne drzwi, z napisem: „toaleta mę ska”. Muszę pamię tać, ż eby mó wić na to „wucet” - pomyś lał Harry. Nieco dalej ujrzał spiralne schody, prawdopodobnie prowadzą ce na pokł ad nawigacyjny. Za nimi znajdował a się kolejna kabina, utrzymana w odmiennej kolorystyce, zaję ta przez umundurowaną zał ogę. Przez kilka sekund Harry zastanawiał się, co oni tu wł aś ciwie robią, do diabł a, ale potem uś wiadomił sobie ż e podczas lotu trwają cego prawie trzydzieś ci godzin na pokł adzie samolotu muszą znajdować się dwie zmieniają ce się zał ogi. Zawró cił i skierował się ku tył owi samolotu, przechodzą c przez kuchnię, swoją kabinę i nieco obszerniejsze pomieszczenie, przez któ re dostał się do wnę trza maszyny. Po drugiej jego stronie był y jeszcze trzy kabiny pasaż erskie, na zmianę turkusowo - bladozielone i rdzawo-beż owe. Z jednej do drugiej przechodził o się po schodkach, jako ż e w miarę zbliż ania się do ogona podł oga Clippera wznosił a się stopniowo. Po drodze Harry uś miechał się zdawkowo i kilka razy z niezobowią zują cą grzecznoś cią skiną ł gł ową innym pasaż erom, czego moż na był o się spodziewać po zamoż nym i pewnym siebie mł odym Amerykaninie. W czwartej kabinie po jednej stronie znajdował y się dwie mał e otomany, po drugiej zaś damska toaleta. Do ś ciany obok drzwi toalety był a przytwierdzona drabinka prowadzą ca do klapy w suficie. Wiodą ce przez ś rodek cał ego samolotu przejś cie koń czył o się drzwiami. Przypuszczalnie za nimi był sł ynny apartament dla nowoż eń có w, któ ry wywoł ał tyle komentarzy prasowych. Harry nacisną ł klamkę, ale drzwi okazał y się zamknię te. Idą c z powrotem do swojej kabiny przyjrzał się nieco uważ niej wspó ł pasaż erom. Domyś lał się, ż e mę ż czyzna w kosztownym francuskim ubraniu to baron Gabon. Naprzeciwko niego siedział jakiś nerwowy facet bez skarpetek. Bardzo dziwne. Moż e to wł aś nie był profesor Hartmann. Miał na sobie okropny garnitur i sprawiał wraż enie na wpó ł zagł odzonego. Rozpoznał bez trudu Lulu Bell, lecz ze zdumieniem stwierdził, ż e sł ynna gwiazda ma już okoł o czterdziestki. Do tej pory wyobraż ał sobie, iż jest w wieku odtwarzanych przez siebie bohaterek, to znaczy nie przekroczył a dziewię tnastu lat. Dostrzegł takż e, ż e Lulu nosi duż o nowoczesnej, starannie dobranej biż uterii: kwadratowe klipsy, wielkie bransolety i broszkę z kryształ u gó rskiego, prawdopodobnie autorstwa Boucherona. Ponownie dostrzegł pię kną blondynkę, któ rą zobaczył po raz pierwszy w barze hotelu South - Western. Zdję ł a sł omkowy kapelusz. Miał a bł ę kitne oczy i gł adką cerę. Akurat ś miał a się z czegoś, co powiedział jej towarzysz. Najwyraź niej był a w nim zakochana, choć nie sprawiał zbyt imponują cego wraż enia. Ale kobiety lubią mę ż czyzn, któ rzy dają im okazję do ś miechu - pomyś lał Harry. Stara gę ś obwieszona klejnotami był a zapewne księ ż ną Lavinią. Z jej twarzy ani na chwilę nie znikał wyraz obrzydzenia, jakby zmuszano ją do przebywania w zapuszczonym chlewie. Obszerna kabina, przez któ rą przechodzili wsiadają c do samolotu, był a wó wczas pusta, teraz jednak zaczę ł a peł nić rolę czegoś w rodzaju salonu. Przeniosł o się tam czterech czy pię ciu pasaż eró w, w tym takż e wysoki osobnik zajmują cy miejsce naprzeciwko Harry'ego. Wię kszoś ć mę ż czyzn grał a w karty; Harry'emu przemknę ł o przez myś l, ż e podczas takiego lotu zawodowy szuler mó gł by zbić cał kiem sporą fortunę. W chwili kiedy wró cił do swojej kabiny, steward przynió sł mu whisky. - Wyglą da na to, ż e samolot jest w poł owie pusty - zauważ ył Harry. Nicky pokrę cił gł ową. - Mamy komplet pasaż eró w. Harry rozejrzał się dookoł a. - Przecież w tej kabinie są cztery wolne miejsca, tak samo jak w pozostał ych. - Rzeczywiś cie, podczas dziennych lotó w mieś ci się tu dziesię ć osó b, ale spać moż e tylko sześ ć. Sam się pan przekona po kolacji. Tymczasem proponuję rozkoszować się przestrzenią. Harry zają ł się drinkiem. Steward był grzeczny i uprzejmy, ale nie pł aszczył się przed goś ciem jak, powiedzmy, kelner w londyń skim hotelu. Ciekawe, czy wszyscy amerykań scy kelnerzy zachowują się w ten sposó b. Harry miał nadzieję, ż e tak, bo podczas swoich wypraw w gł ą b dziwacznego ś wiata londyń skiej arystokracji ogromnie deprymował o go to, ż e co chwila tytuł owano go „sir” i kł aniano mu się do samej ziemi. Nadeszł a pora, by pogł ę bić znajomoś ć z Margaret Oxenford, któ ra popijał a mał ymi ł ykami szampana i przeglą dał a jakieś czasopismo. Flirtował już z dziesią tkami dziewczą t w jej wieku, należ ą cymi do tej samej klasy społ ecznej, wię c odruchowo zaczą ł zadawać rutynowe pytania. - Mieszka pani w Londynie? - Mamy dom przy Eaton Square, ale wię kszoś ć czasu spę dzamy na wsi - odparł a. - Nasza posiadł oś ć nazywa się Berkshire. Ojciec ma takż e chatę myś liwską w Szkocji. Ton jej gł osu ś wiadczył o tym, ż e rozmowa od samego począ tku zaczę ł a ją nudzić i pragnę ł a zakoń czyć ją jak najszybciej. - Polujecie pań stwo? - To pytanie ró wnież należ ał o do podstawowego schematu. Wię kszoś ć zamoż nych osó b polował a i niemal wszystkie uwielbiał y o tym opowiadać. - Niewiele. Znacznie czę ś ciej strzelamy do celu. - Pani takż e? - zapytał ze zdziwieniem. Nie był a to typowo kobieca rozrywka. - Kiedy mi na to pozwolą. - Zał oż ę się, ż e ma pani mnó stwo wielbicieli? Odwró cił a się do niego i zniż ył a gł os. - Po co zadajesz mi te wszystkie gł upie pytania? W Harry'ego jakby piorun strzelił. Na moment zapomniał ję zyka w gę bie. Jeszcze ż adna z dziewczą t, z któ rymi rozmawiał, nie zareagował a w ten sposó b. - A są gł upie? - wykrztusił wreszcie. - Przecież wcale nie obchodzi cię, gdzie mieszkam ani czy poluję. - Ale o tym rozmawiają ludzie należ ą cy do dobrego towarzystwa. - Ty jednak do niego nie należ ysz. - Niech mnie licho! - powiedział ze swoim naturalnym akcentem. - Nigdy nie owijasz niczego w baweł nę, zgadza się? Roześ miał a się, po czym odparł a: - Tak już lepiej. - Nie mogę bez przerwy zmieniać akcentu. W koń cu wszystko mi się pomyli. - W porzą dku. Zgadzam się na amerykań ski akcent pod warunkiem, ż e przestaniesz zanudzać mnie tymi idiotycznymi pytaniami. - Jak sobie ż yczysz; zł otko - odparł, wracają c do roli Harry'ego Vandenposta. Nie jest gł upią gą ską - pomyś lał. - Ta dziewczyna ma swó j rozum. Ale dzię ki temu był a o wiele bardziej interesują ca. - Ś wietnie to robisz - powiedział a. - Nigdy bym się nie domyś lił a, ż e udajesz. Przypuszczam, ż e to czę ś ć twojego modus operandi. Zawsze czuł się bardzo niepewnie, kiedy coś przy nim mó wiono po ł acinie. - Chyba tak - zgodził się, nie mają c bladego poję cia, co miał a na myś li. Powinien szybko zmienić temat. Zastanawiał się, w jaki sposó b moż na najprę dzej utorować sobie drogę do jej serca. Nie ulegał o najmniejszej wą tpliwoś ci, ż e nie mó gł flirtować z nią tak jak z innymi dziewczę tami. Moż e interesował y ją zjawiska paranormalne w rodzaju seansó w spirytystycznych i nekromancji? - Wierzysz w duchy? - zapytał. Zareagował a bardzo ostro. - Za kogo mnie uważ asz? I czemu usił ujesz zmienić temat? W innej sytuacji zbył by to ż artem, ale z jakiegoś powodu zachowanie Margaret ukł uł o go boleś nie. - Dlatego ż e nie znam ł aciny! - parskną ł. - O czym ty mó wisz, na Boga? - Nie wiem, co znaczą takie sł owa jak „modus andi”. Przez chwilę wyglą dał a na zdezorientowaną i zagniewaną, ale zaraz potem jej twarz rozpogodził a się. - Modus operandi - poprawił a go. - Za kró tko chodził em do szkoł y, ż eby nauczyć się tych rzeczy. Zdumiał a go reakcja dziewczyny. Zarumienił a się ze wstydu i szepnę ł a: - Ogromnie mi przykro. To był o bardzo niegrzeczne z mojej strony. Nie spodziewał się takiego zachowania. Wię kszoś ć kobiet uważ ał a, ż e ich obowią zkiem jest ś wiecenie mę ż czyź nie w oczy swoim wykształ ceniem. Sprawił o mu przyjemnoś ć, iż Margaret jest lepiej wychowana niż wię kszoś ć dziewczą t z jej warstwy społ ecznej. - Nie ma sprawy - odparł z uś miechem. Zaraz potem spotkał o go kolejne zaskoczenie. - Wiem, co czujesz, bo ja takż e nie otrzymał am dobrego wykształ cenia. - Mimo ż e macie tyle pienię dzy? - zapytał z niedowierzaniem. Skinę ł a gł ową. - Rodzice nie pozwolili mi chodzić do szkoł y. Harry był wrę cz wstrzą ś nię ty. Wię kszoś ć londyń czykó w należ ą cych do klasy robotniczej uważ ał a za punkt honoru, by ich dzieci chodził y do szkoł y. Czę sto opuszczał y zaję cia, kiedy na przykł ad jedyna para butó w, jaką miał y, musiał a być oddana do naprawy, ale prawie nie zdarzał o się, ż eby rodzice uniemoż liwiali im pobieranie nauki. Był o to coś niemal ró wnie wstydliwego jak aresztowanie przez policję albo wizyta komornika. - Przecież dzieci muszą się uczyć! Takie jest prawo! - Zawsze miał yś my te gł upie guwernantki. Dlatego nie mogę iś ć na uniwersytet - brak przygotowania. - Wyraź nie posmutniał a. - Mam wraż enie, ż e chybaby mi się tam podobał o. - To niewiarygodne. Zawsze wydawał o mi się, ż e bogaci ludzie mogą robić wszystko, na co mają ochotę!. - Nie wtedy, kiedy mają takiego ojca jak ja. - A co z nim? - zapytał Harry, wskazują c ruchem gł owy Percy'ego. - Och, on jest w Eton, ma się rozumieć - odparł a z goryczą. - Z chł opcami sprawa ma się zupeł nie inaczej. - Czy to znaczy - zapytał ostroż nie Harry po chwili milczenia - ż e nie zgadzasz się z ojcem takż e w innych sprawach? Na przykł ad jeś li chodzi o politykę? - Oczywiś cie! - potwierdził a z zapał em. - Jestem socjalistką. Harry wiedział, ż e znalazł drogę wiodą cą do jej serca. - W swoim czasie należ ał em do partii komunistycznej - rzucił mimochodem. Był a to prawda: wstą pił w wieku szesnastu lat, by wypisać się po trzech tygodniach. Czekał na reakcję dziewczyny, by zdecydować, co mó wić dalej. Natychmiast się oż ywił a. - Dlaczego odszedł eś? Dlatego, ż e cią gną ce się w nieskoń czonoś ć zebrania ś miertelnie go nudził y. Doszedł jednak do wniosku, ż e lepiej jej tego nie mó wić. Spró bował zagrać na czas. - Wł aś ciwie trudno powiedzieć... Powinien był zdawać sobie sprawę, ż e takie ogó lniki jej nie wystarczą. - Przecież musisz wiedzieć dlaczego! - wpadł a mu niecierpliwie w sł owo. - Przypuszczam, ż e trochę za bardzo przypominał o to lekcje religii. Roześ miał a się. - Wiem, co masz na myś li. - Ale i tak wydaje mi się, ż e jeś li chodzi o zwracanie bogactwa tym, któ rzy je wytworzyli, to dokonał em wię cej niż wszyscy komuniś ci razem wzię ci. - Jak to? - No, brał em pienią dze z Mayfair i zanosił em je do Battersea. - Chcesz powiedzieć, ż e okradał eś tylko bogatych? - Okradanie biednych nie ma sensu, gdyż najczę ś ciej nie mają pienię dzy. Ponownie się roześ miał a. - Chyba jednak nie rozdawał eś im zdobytych nieprawnie bogactw, jak Robin Hood? Zastanowił się bł yskawicznie, co powiedzieć. Czy uwierzy mu, jeś li bę dzie starał się jej wmó wić, ż e grabił bogatych wył ą cznie po to, by wspomagać biednych? Margaret był a inteligentna, lecz takż e naiwna... ale chyba nie aż tak naiwna. - Nie jestem instytucją dobroczynną - odparł, wzruszają c ramionami - choć czasem zdarza mi się pomagać ludziom. - Zdumiewają ce - stwierdził a. Z oczami bł yszczą cymi zainteresowaniem wyglą dał a bardzo atrakcyjnie. - Miał am nadzieję, ż e istnieją ludzie tacy jak ty, ale to coś zupeł nie niesamowitego spotkać cię i rozmawiać z tobą jakby nigdy nic. Tylko bez przesady, dziewczyno - pomyś lał Harry. Obawiał się kobiet, któ re pał ał y do niego zbyt wielkim entuzjazmem, gdyż mogł y czuć się oszukane w chwili, kiedy przekonają się, ż e jest tylko czł owiekiem. - Nie ma we mnie nic nadzwyczajnego - stwierdził z nie udawanym zaż enowaniem. - Po prostu pochodzę ze ś wiata, któ rego nigdy nie widział aś. Spojrzał a na niego w sposó b, któ ry dał mu wiele do myś lenia. Doszedł do wniosku, ż e jak na począ tek sprawy zaszł y wystarczają co daleko. Przyszł a pora zmienić temat. - Wprawiasz mnie w zakł opotanie - dodał nieś miał o. - Wybacz mi. - Zastanawiał a się nad czymś przez moment, po czym zapytał a: - Dlaczego lecisz do Ameryki? - Ż eby uciec przed Rebeką Maugham - Flint. Uś miechnę ł a się. - A naprawdę? Przypominał a mał ego teriera: kiedy już czegoś się uczepił a, nie chciał a puś cić. Nie moż na jej był o kontrolować, co czynił o ją bardzo niebezpieczną. - Muszę wyjechać, ż eby nie dostać się do wię zienia. - Co bę dziesz robił, kiedy już znajdziesz się w Ameryce? - Chciał bym nauczyć się latać i wstą pić do Kanadyjskich Sił Powietrznych. - Bardzo interesują ce. - A ty? Dlaczego przenosisz się do Ameryki? - Uciekam wraz z rodziną - odparł a niechę tnie. - Jak to? - Przecież wiesz, ż e mó j ojciec jest faszystą. Harry skiną ł gł ową. - Czytał em o nim w gazetach. - On uważ a, ż e naziś ci są wspaniali, i nie chce z nimi walczyć. Gdyby został w kraju, rzą d wpakował by go za kratki. - W zwią zku z tym postanowiliś cie wyjechać do Ameryki? - Rodzina matki pochodzi z Connecticut. - Jak dł ugo tam zostaniesz? - Rodzice chcą zaczekać co najmniej do koń ca wojny. Kto wie, moż e już nigdy nie wró cą? - Ale ty nie chciał aś jechać? - Oczywiś cie, ż e nie! - odparł a z przekonaniem. - Chcę zostać i walczyć. Faszyzm niesie ze sobą straszliwe zł o i wł aś nie dlatego ta wojna jest taka waż na, a ja chciał abym mieć w niej swó j udział. Zaczę ł a mu opowiadać o wojnie domowej w Hiszpanii, lecz Harry sł uchał jej tylko jednym uchem, gdyż przyszł a mu do gł owy tak niesamowita myś l, ż e serce zabił o mu w przyś pieszonym rytmie i musiał uż yć niemal cał ej sił y woli, by zachować nie zmieniony wyraz twarzy. Ludzie, któ rzy uciekają z kraju w chwili wybuchu wojny, zabierają ze sobą wszystko, co mają najcenniejszego - zastanawiał się. Zasada był a prosta i zawsze się sprawdzał a. Chł opi uciekają cy przed armią nieprzyjaciela pę dzili przed sobą bydł o, Ż ydzi uciekali z Niemiec ze zł otymi monetami wszytymi pod podszewkę pł aszczy, a po roku 1917 w europejskich stolicach zaczę li zjawiać się rosyjscy arystokraci w typie księ ż nej Lavinii, ś ciskają cy w dł oniach szkatuł ki z klejnotami. Lord Oxenford z pewnoś cią liczył się z moż liwoś cią, ż e już nie wró ci do Anglii. W dodatku rzą d wprowadził blokadę kont bankowych w obawie przed tym, ż e wszyscy zamoż ni obywatele prześ lą pienią dze za granicę. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż mogą nigdy nie zobaczyć tego, co zostawili, w zwią zku z czym na pewno zabrali ze sobą tak duż o, jak tylko się dał o. Przewoż enie w walizce fortuny skł adają cej się z drogich kamieni był o, ma się rozumieć, nieco ryzykowne, ale jakie mieli inne moż liwoś ci? Wysł ać klejnoty pocztą? Przez kuriera? Zostawić je po to, by został y skonfiskowane przez mś ciwe wł adze, zagrabione przez wojska najeź dź có w lub nawet „wyzwolone” przez powojenną rewolucję? Nie. Rodzina Oxenford na pewno zabrał a cał ą biż uterię. A szczegó lnie Komplet Delhijski. Na samą myś l o tym Harry niemal przestał oddychać. Komplet Delhijski stanowił ozdobę należ ą cej do lady Oxenford, sł ynnej kolekcji starej biż uterii. Wykonany z oprawionych w zł oto rubinó w i brylantó w, skł adał się z naszyjnika, kolczykó w oraz bransolety. Rubiny pochodził y z Birmy, czyli nie miał y sobie ró wnych pod wzglę dem gatunku, i był y wrę cz ogromne. Do Anglii przywió zł je w osiemnastym wieku generał Robert Clive, oszlifowali je zaś i oprawili jubilerzy Jego Kró lewskiej Moś ci. Wartoś ć Kompletu szacowano na ć wierć miliona funtó w. Był o to wię cej pienię dzy, niż jakikolwiek czł owiek mó gł wydać przez cał e ż ycie. I Komplet Delhijski niemal na pewno znajdował się na pokł adzie tego samolotu. Ż aden zawodowiec nigdy nie kradł niczego w samolocie ani na statku; lista podejrzanych był a zbyt kró tka. W dodatku Harry podró ż ował pod fał szywym nazwiskiem,
|