Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 20 страница
nikt się do niego nie odezwał. Wreszcie dotarł na tył samolotu i wspią ł się po drabince umocowanej do ś ciany obok drzwi damskiej toalety. Drabinka prowadził a do klapy w suficie, przez któ rą moż na był o dostać się do pustej przestrzeni w ogonie maszyny. Dotarł by tam takż e gó rą, przez luki bagaż owe. Sprawdził linki poruszają ce sterami kierunku, po czym zamkną ł za sobą klapę i zszedł na dó ł. Przy drabince stał czternasto - lub pię tnastoletni chł opiec, przyglą dają cy mu się z olbrzymim zainteresowaniem. Eddie z trudem przywoł ał na twarz uś miech. Zachę cony tym chł opiec zapytał: - Czy mogę zobaczyć pokł ad nawigacyjny? - Oczywiś cie - odparł automatycznie Eddie. Co prawda nie miał najmniejszej ochoty na to, by mu teraz przeszkadzano, ale zał odze Clippera nakazano traktować pasaż eró w z najwię kszą uprzejmoś cią, a poza tym dzię ki temu bę dzie mó gł choć na chwilę oderwać myś li od Carol-Ann. - To ś wietnie! Dzię kuję. - Szpulnij się teraz na swoje miejsce, chł opcze. Wpadnę po ciebie za parę minut. Chł opiec spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale skiną ł gł ową i odszedł. Eddie dopiero teraz uś wiadomił sobie, ż e „szpulnij się ” jest wyraż eniem uż ywanym wył ą cznie w Nowej Anglii. Nie znali go nawet nowojorczycy, a co dopiero mó wić o Anglikach. Z powrotem szedł jeszcze wolniej, oczekują c, ż e lada chwila ktoś go zagadnie. Jednak nic takiego nie nastą pił o, wię c musiał przyją ć, ż e tajemniczy Mr Luther uznał za stosowne zaczekać na lepszą okazję. Eddie mó gł by zapytać stewardó w, gdzie siedzi czł owiek o takim nazwisku, ale to na pewno wzbudził oby ich zainteresowanie, a jemu przede wszystkim zależ ał o na tym, by nie wzbudzić ż adnych podejrzeń. Chł opiec zajmował miejsce w kabinie numer dwa, z przodu samolotu. Podró ż ował wraz z rodziną. - Dobra, kolego, chodź ze mną - powiedział Eddie, uś miechają c się do rodzicó w. Oboje skinę li mu chł odno gł owami, natomiast rudowł osa dziewczyna - przypuszczalnie siostra chł opca - obdarzył a go promiennym uś miechem. Serce Eddiego zabił o ż ywiej; był a pię kna. - Jak się nazywasz? - zapytał chł opca, kiedy wspinali się po krę conych schodach. - Percy Oxenford. - Ja jestem Eddie Deakin, inż ynier pokł adowy. Dotarli do szczytu schodó w. - Wię kszoś ć pokł adó w nawigacyjnych zupeł nie nie przypomina tego, co zobaczysz - poinformował Eddie Percy'ego. - A jakie są? - Zimne, hał aś liwe i zupeł nie goł e. Sama blacha. W dodatku peł no na nich ró ż nych ostrych krawę dzi i rogó w, o któ re bez przerwy się obijasz. - Co robi inż ynier pokł adowy? - Zajmuję się silnikami. Pilnuję, ż eby zaniosł y nas wszystkich do Ameryki. - Do czego sł uż ą te wszystkie wskaź niki i dź wignie? - Już ci mó wię. Dź wignie, któ re tutaj widzisz, sł uż ą do regulowania liczby obrotó w, temperatury i skł adu mieszanki. Są ich cztery zestawy, po jednym dla każ dego z silnikó w. - Uś wiadomił sobie, ż e jego wyjaś nienia są doś ć ogó lnikowe, a chł opak wyglą dał na bardzo bystrego. Postanowił okazać nieco wię cej dobrej woli. - Usią dź w moim fotelu. - Percy gorliwie speł nił polecenie. - Spó jrz na ten wskaź nik. Informuje nas, ż e temperatura gł owicy silnika numer dwa wynosi w tej chwili dwieś cie pię ć stopni Celsjusza. To trochę za blisko dopuszczalnego maksimum, któ re dla lotu ze stał ą prę dkoś cią na ustabilizowanej wysokoś ci ustalono na dwieś cie trzydzieś ci dwa stopnie. Trzeba go ochł odzić. - Jak to się robi? - Zł ap tę dź wignię i pocią gnij ją odrobinę w dó ł... Już wystarczy. Otworzył eś nieco szerzej klapki na pokrywie silnika, dzię ki czemu do ś rodka bę dzie mogł o się dostać wię cej zimnego powietrza. Zaraz zobaczysz, ż e temperatura zacznie spadać. Uczył eś się fizyki? - Chodzę do staroś wieckiej szkoł y - poinformował go Percy. - Mamy mnó stwo ł aciny i greki, a bardzo niewiele nauk ś cisł ych. Eddiemu nie wydawał o się, by znajomoś ć ł aciny i greki mogł a w jakiś szczegó lny sposó b pomó c Anglii podczas wojny, ale zachował tę myś l dla siebie. - A co robi reszta zał ogi? - W tej chwili najważ niejszy jest nawigator, Jack Ashford. To ten czł owiek, któ ry stoi przy stole z mapami. - Jack, ciemnowł osy mę ż czyzna o przyjemnych, regularnych rysach twarzy, uś miechną ł się przyjaź nie do Percy'ego. - Musi w każ dej chwili wiedzieć, gdzie jesteś my, a to nie jest ł atwa sprawa, szczegó lnie na ś rodku Atlantyku. Z tył u, mię dzy lukami bagaż owymi ma specjalną wież yczkę obserwacyjną, z któ rej za pomocą sekstansu przeprowadza pomiary poł oż enia gwiazd. - Jeś li chodzi o ś cisł oś ć, to jest oktant poziomicowy - wtrą cił Jack. - A co to takiego? Nawigator pokazał mu instrument. - Poziomica, jak sama nazwa wskazuje, informuje cię, czy trzymasz przyrzą d poziomo. Potem musisz znaleź ć jaką ś znaną ci gwiazdę, spojrzeć przez ten otwó r, zł apać ją w lusterku, a nastę pnie tak je ustawić, zmieniają c nachylenie tym pokrę tł em, ż eby wydawał o się, ż e gwiazda jest dokł adnie na linii horyzontu. Tutaj odczytuje się ką t, któ ry po sprawdzeniu w specjalnych tabelach da wynik, czyli twoje dokł adne poł oż enie. - Brzmi cał kiem prosto - zauważ ył Percy. - I teoretycznie jest proste - odparł z uś miechem Jack. - Problemy pojawiają się wtedy, jeś li cał y czas lecimy w chmurach i podczas podró ż y ani razu nie uda mi się zobaczyć ż adnej gwiazdy. - Ale chyba nie moż na zmylić drogi, jeś li wiadomo, ską d się wystartował o, i utrzymuje się bez przerwy ten sam kierunek? - Wł aś nie ż e moż na, bo czę sto wieje wiatr, któ ry potrafi doś ć znacznie zepchną ć samolot z kursu. - Umie pan odgadną ć, jak bardzo? - Mam na to lepsze sposoby niż odgadywanie. W poszyciu skrzydł a znajduje się mał a klapka, przez któ rą mogę wyrzucić pł oną cą flarę i obserwować ją uważ nie, kiedy spada do wody. Jeś li zostanie dokł adnie za nami, oznacza to, ż e wiatr nigdzie nas nie znosi, ale jeż eli zdryfuje w bok, to trzeba liczyć się z tym, ż e nie lecimy dokł adnie tam, gdzie chcemy. - To mi przypomina wró ż enie z fusó w. Jack roześ miał się gł oś no. - Cał kowicie się z tobą zgadzam. Jeś li akurat mam pecha i podczas cał ego lotu ani razu nie uda mi się zobaczyć ż adnej gwiazdy, a w dodatku ź le oszacuję sił ę wiatru, moż e nas znieś ć z kursu nawet o sto pię ć dziesią t kilometró w. - Co wtedy się stanie? - Dowiemy się o tym natychmiast, jak tylko znajdziemy się w zasię gu pierwszej radiostacji, i po prostu skrę cimy we wł aś ciwym kierunku. Eddie obserwował, jak na przeję tej twarzy chł opca pojawia się wyraz zrozumienia. Pewnego dnia bę dę wyjaś niał ró ż ne rzeczy wł asnemu dziecku - pomyś lał. Serce skurczył o mu się boleś nie, gdyż natychmiast przypomniał sobie o porwaniu Carol-Ann. Poczuł by się znacznie lepiej, gdyby tajemniczy Mr Luther wreszcie wyszedł z ukrycia. Wiedzą c, czego od niego chcą, być moż e zrozumie, dlaczego przydarzył o mu się to straszne nieszczę ś cie. - Czy mogę zajrzeć do wnę trza skrzydł a? - zapytał Percy. - Jasne. Otworzył wł az po lewej stronie kabiny. Stł umiony do tej pory pomruk silnikó w momentalnie przybrał na sile, w powietrzu zaś czuł o się zapach rozgrzanego oleju. Wewną trz skrzydł a znajdował się niski tunel, któ rym moż na był o dotrzeć do umiejscowionych za silnikami stanowisk, gdzie istniał a szansa przybrania niemal wyprostowanej pozycji. Tego ś wiata, skł adają cego się z kabli, rur, przewodó w i blach, nie tknę ł a rę ka dekoratora wnę trz. - Tak wł aś nie wyglą da wię kszoś ć pokł adó w nawigacyjnych! - krzykną ł Eddie. - Mogę tam wejś ć? Eddie potrzą sną ł gł ową i zamkną ł wł az. - Przykro mi, ale przepisy zabraniają wprowadzania pasaż eró w. - Pokaż ę ci moją wież yczkę obserwacyjną - zaproponował Jack. Wyszedł z Percym przez drzwi w tylnej ś cianie kabiny, a Eddie natychmiast skorzystał z okazji i sprawdził wskazania zegaró w, któ re zaniedbał przez ostatnich kilka minut. Wszystko był o w porzą dku. Ben Thompson, radiooperator, przekazał informację o warunkach atmosferycznych w Foynes: - Zachodni wiatr o prę dkoś ci dwudziestu dwó ch wę zł ó w, morze lekko pofalowane. W chwilę pó ź niej na tablicy kontrolnej Eddiego zgasł o ś wiateł ko nad sł owem: „Przelot”, zapalił o się natomiast nad sł owem: „Lą dowanie”. Natychmiast ponownie sprawdził wszystkie wskaź niki. - Silniki w porzą dku - zameldował. Stał a kontrola był a nieodzowna, gdyż osią gają ce ogromną moc silniki mogł y ulec uszkodzeniu przy zbyt gwał townych zmianach obrotó w. Eddie otworzył drzwi prowadzą ce ku tył owi samolotu. Znajdował się tam wą ski korytarzyk wciś nię ty mię dzy dwa luki bagaż owe, a nad nim wież yczka, do któ rej wchodził o się po drabince. Percy stał na ostatnim szczeblu spoglą dają c przez oktant. Jeszcze dalej, za lukami bagaż owymi, pozostał o sporo wolnego miejsca, któ re zgodnie z projektem był o przeznaczone na ł ó ż ka dla zał ogi, ale nie wykorzystywano go, gdyż druga zał oga zajmował a zawsze dziobową kabinę na pokł adzie pasaż erskim. W tylnej ś cianie znajdował się wł az prowadzą cy do ogonowej czę ś ci maszyny, gdzie istniał a moż liwoś ć skontrolowania stanu linek poruszają cych usterzeniem pionowym. - Jack, lą dujemy! - zawoł ał Eddie. - Pora wracać na miejsce, mł ody czł owieku - powiedział Jack. Eddie odnió sł wraż enie, iż Percy udaje lepszego, niż jest w istocie. Mimo ż e chł opiec był bardzo posł uszny, to w jego oczach bez trudu moż na był o dostrzec bł ysk przekory. Jednak na razie zachowywał się bez zarzutu i grzecznie zszedł po krę conych schodkach na pokł ad pasaż erski. Odgł os pracy silnikó w uległ zmianie, a samolot zaczą ł stopniowo tracić wysokoś ć. Zał oga sprawnie wykonywał a rutynowe czynnoś ci poprzedzają ce lą dowanie. Eddie bardzo ż ał ował, ż e nie moż e z nikim podzielić się swoim problemem. Czuł się rozpaczliwie samotny. Ci ludzie byli jego kolegami i przyjació ł mi - latali razem, przemierzali wspó lnie Atlantyk - wię c pragną ł opowiedzieć im o wszystkim i zasię gną ć ich rady. Niestety, wią zał o się z tym zbyt duż e ryzyko. Podnió sł się na chwilę z miejsca, by wyjrzeć przez okno. Przelatywali wł aś nie nad miasteczkiem Limerick. Nieco dalej, po drugiej stronie ujś cia rzeki Shannon, budowano wielki, nowoczesny port lotniczy przeznaczony zaró wno dla maszyn lą dują cych na twardym gruncie, jak i dla hydroplanó w. Na razie jednak ł odzie latają ce wodował y w poł udniowej czę ś ci ujś cia rzeki, w pobliż u mał ej wioski o nazwie Foynes. Lecieli na pó ł nocny zachó d, wię c kapitan Baker musiał wykonać mniej wię cej czterdziestopię ciostopniowy skrę t, by wylą dować pod wieją cy z zachodu wiatr. Tor wodny patrolował a wysł ana z wioski ł ó dź; jej zał oga poszukiwał a unoszą cych się na falach desek lub innych przedmiotó w, któ re mogł yby uszkodzić samolot. W pobliż u czekał a takż e inna ł ó dź, wył adowana pię ć dziesię ciogalonowymi beczkami z paliwem, na brzegu zaś zgromadził się już z pewnoś cią tł um gapió w pragną cych ujrzeć na wł asne oczy latają cy statek. Ben Thompson mó wił coś do mikrofonu. Przy odległ oś ciach przekraczają cych kilka kilometró w musiał uż ywać alfabetu Morse'a, lecz na kró tkich dystansach mó gł posł ugiwać się gł osem. Eddie nie rozró ż niał sł ó w, ale są dzą c po spokojnej, odprę ż onej twarzy radiooperatora wszystko był o w porzą dku. Lą dowanie na doskonale gł adkim morzu był o prawie niewyczuwalne. W idealnych warunkach kadł ub Clippera zanurzał się w wodzie jak ł yż eczka w bitej ś mietanie. Skupiony nad swymi wskaź nikami Eddie czę sto dopiero po kilku sekundach orientował się, ż e jest już po wszystkim. Dzisiaj jednak morze był o lekko pofalowane, czyli takie, jakie zazwyczaj bywał o we wszystkich miejscach, jakie Clipper odwiedzał na swojej trasie. Jako pierwsza zetknę ł a się z wodą najniż sza czę ś ć kadł uba, zwana stę pką. Rozległ y się ciche, szybkie uderzenia, kiedy muskał a wierzchoł ki fal. Trwał o to zaledwie dwie, moż e trzy sekundy, gdyż zaraz potem wielka maszyna zniż ył a się o dalszych kilkanaś cie centymetró w. Eddie uważ ał, ż e nawet wodowanie w doś ć trudnych warunkach przebiega zawsze duż o ł agodniej od tradycyjnego lą dowania, gdzie zazwyczaj dawał o się odczuć wyraź ne szarpnię cie i podskok, a czasem nawet kilka. Do okien gó rnego pokł adu dotarł o zaledwie kilka rozbryzgó w piany. Pilot zmniejszył obroty silnikó w i samolot natychmiast zwolnił, zamieniają c się ponownie w ł ó dź. Kiedy zbliż ali się do miejsca cumowania, Eddie znowu wyjrzał przez okno. Po jednej stronie znajdował a się niewielka, naga wysepka, po drugiej zaś stał y lą d z solidnym betonowym nabrzeż em, przy któ rym stał duż y kuter rybacki, kilkoma cysternami z paliwem i skupiskiem szarych domó w. To wł aś nie był o Foynes. W przeciwień stwie do Southampton, w Foynes nie był o specjalnego mola dla ł odzi latają cych, w zwią zku z czym Clipper musiał pozostać w pewnej odległ oś ci od lą du, pasaż eró w zaś przewoż ono ł odzią. Odpowiedzialnoś ć za prawidł owe cumowanie ponosił inż ynier pokł adowy. Eddie przeszedł na przó d kabiny, otworzył klapę w podł odze mię dzy fotelami pilotó w, zszedł po drabince do pustego pomieszczenia w dziobie samolotu, po czym otworzył nastę pną klapę i wystawił gł owę na zewną trz. Nabrał gł ę boko w pł uca sł onego, morskiego powietrza. Nadpł ynę ł a ł ó dź. Jeden ze stoją cych w niej mę ż czyzn pomachał do Eddiego, po czym rzucił cumę. Eddie najpierw zamontował w przeznaczonym do tego miejscu przenoś ny kabestan, a nastę pnie wycią gną ł bosakiem cumę z wody, przesuną ł przez kabestan, nacią gną ł i zablokował. Unió sł kciuk, sygnalizują c przyglą dają cemu mu się przez przednią szybę kapitanowi, ż e samolot został unieruchomiony. Od strony brzegu zbliż ał a się już nastę pna ł ó dź, by zabrać z pokł adu zał ogę i pasaż eró w. Eddie zamkną ł obie klapy i wró cił na pokł ad nawigacyjny. Kapitan i radiooperator siedzieli jeszcze na swych miejscach, ale drugi pilot stał już oparty o stó ł z mapami i gawę dził z nawigatorem. Eddie wył ą czył silniki, a nastę pnie zał oż ył czarną mundurową marynarkę i biał ą czapkę. Cał a zał oga zeszł a po schodach do kabiny numer dwa i przez salon wyszł a na stabilizator, przy któ rym czekał a już ł ó dź z pasaż erami. Na pokł adzie został jedynie Mickey Finn, zastę pca Eddiego, by dopilnować uzupeł niania zapasó w paliwa. Co prawda ś wiecił o sł oń ce, ale wiał też zimny, wilgotny wiatr. Eddie przypatrywał się zebranym na ł odzi podró ż nym, zastanawiają c się po raz kolejny, któ ry z nich nazywa się Tom Luther. W pewnej chwili rozpoznał twarz jednej z kobiet i uś wiadomił sobie ze zdumieniem, ż e niedawno widział ją w filmie „Szpieg w Paryż u”, jak kochał a się z francuskim hrabią. Był a to znana gwiazda kina Lulu Bell. Rozmawiał a przyjaź nie z mę ż czyzną w rozpinanym swetrze. Moż e to wł aś nie jest Tom Luther? Towarzyszył a im pię kna, ale chyba czymś bardzo przygnę biona kobieta w kropkowanej sukience. Eddie dostrzegł jeszcze kilka znajomych twarzy, ale wię kszoś ć pasaż eró w stanowili anonimowi mę ż czyź ni w garniturach i kapeluszach oraz ró wnie anonimowe, bogate kobiety w futrach. Postanowił, ż e jeś li Luther nie ujawni się w najbliż szym czasie, sam go odszuka, nie dbają c o dyskrecję. Miał już doś ć czekania. Ł ó dź odbił a od Clippera i ruszył a w stronę przystani. Eddie wpatrywał się w wodę, myś lą c o ż onie. Jego myś li uparcie wracał y do chwili porwania. Kiedy bandyci wdarli się do domu, Carol-Ann mogł a akurat jeś ć ś niadanie, parzyć kawę albo szykować się do pracy. A jeś li wł aś nie brał a ką piel? Eddie uwielbiał przyglą dać się jej, kiedy siedział a w wannie. Upinał a wtedy wysoko wł osy, odsł aniają c wysmukł ą szyję, i kł adł a się w wodzie, powoli myją c gą bką dł ugie, opalone nogi. Lubił a, kiedy siadał na brzegu wanny i rozmawiał z nią. Zanim ją spotkał, wydawał o mu się, ż e takie sytuacje zdarzają się wył ą cznie w erotycznych snach. Teraz jednak rozkoszne wspomnienia przesł onił obraz kilku brutalnych mę ż czyzn z zamaskowanymi twarzami, któ rzy wdarli się do jego domu i... Myś l o wstrzą sie i przeraż eniu, jakiego doznał a Carol-Ann, podział ał a na Eddiego jak smagnię cie biczem. Ogarnę ł a go potworna wś ciekł oś ć, a jednocześ nie poczuł tak gwał towny zawró t gł owy, ż e z najwyż szym trudem udał o mu się utrzymać ró wnowagę. Najgorsza był a ś wiadomoś ć cał kowitej bezsilnoś ci. Carol-Ann znajdował a się w rozpaczliwej sytuacji, a on nie mó gł jej nic pomó c. Uś wiadomił sobie, ż e kurczowo zaciska pię ś ci i z wysił kiem zmusił się, by przestać. Ł ó dź dotarł a wreszcie do brzegu. Przycumowano ją do duż ego pomostu, z któ rego prowadził na nabrzeż e wą ski trap. Zał oga pomogł a pasaż erom wyjś ć na lą d, a nastę pnie wszyscy udali się do stanowiska odprawy celnej. Po kró tkich formalnoś ciach podró ż ni mogli wkroczyć do mał ej wioski. Po drugiej stronie drogi prowadzą cej do przystani znajdował się był y zajazd, obecnie niemal w cał oś ci przeznaczony na potrzeby linii lotniczych. Zał oga skierował a się w tamtą stronę. Kiedy Eddie jako ostatni opuś cił stanowisko odpraw celnych, podszedł do niego jeden z pasaż eró w. - Pan jest inż ynierem pokł adowym? - zapytał. Eddie obrzucił go czujnym spojrzeniem. Mę ż czyzna miał okoł o trzydziestu pię ciu lat, był niż szy od niego, ale mocno zbudowany. Miał jasnoszary garnitur, krawat ze szpilką i szary filcowy kapelusz. - Tak. Nazywam się Eddie Deakin. - Jestem Tom Luther. W uł amku sekundy oczy Eddiego zaszł y czerwoną mgł ą, a krew osią gnę ł a temperaturę wrzenia. Zł apał Luthera za klapy, obró cił go i pchną ł na ś cianę budynku odpraw. - Co zrobiliś cie Carol-Ann? - wysyczał. Luther był cał kowicie zaskoczony; spodziewał się ujrzeć zał amanego, zrozpaczonego czł owieka. Eddie zatrzą sł nim tak, ż e aż zadzwonił y zę by. - Gdzie jest moja ż ona, ty cholerny sukinsynu? Jednak Luther szybko doszedł do siebie. Wyraz osł upienia znikną ł z jego twarzy; bł yskawicznym ruchem uwolnił się z uchwytu Eddiego i spró bował uderzyć go w twarz. Eddie uchylił się zrę cznie, by zaraz potem ulokować dwa ciosy na ż oł ą dku przeciwnika. Luther wypuś cił powietrze przez usta z takim odgł osem, jaki wydaje przedziurawiona poduszka pneumatyczna, i zgią ł się wpó ł. Był silny, ale zupeł nie bez kondycji. Eddie chwycił go za gardł o, stopniowo wzmacniają c ucisk. Luther utkwił w nim przeraż one spojrzenie. Eddie dopiero po chwili uś wiadomił sobie, ż e jeszcze trochę, a go udusi. Cofną ł rę ce, a Luther osuną ł się bezwł adnie, ł apią c powietrze szeroko otwartymi ustami i trzymają c się oburą cz za szyję. Z budynku wyjrzał irlandzki celnik. Chyba usł yszał ł omot, z jakim ciał o mę ż czyzny uderzył o w ś cianę domu. - Co się stał o? Luther wyprostował się z wysił kiem. - Potkną ł em się, ale już wszystko w porzą dku - wykrztusił. Celnik schylił się, podnió sł z ziemi kapelusz Luthera i podał mu go, obrzucają c obu mę ż czyzn zdziwionym spojrzeniem, po czym bez sł owa wró cił do biura. Eddie rozejrzał się szybko dokoł a. Nikt inny nie zauważ ył kró tkiego starcia. Pasaż erowie i zał oga zniknę li za mał ym budyneczkiem stacji kolejowej. Luther wł oż ył kapelusz i powiedział ochrypł ym gł osem: - Jeż eli się nie opanujesz, zginiemy nie tylko my dwaj, ale i twoja ż ona, ty imbecylu! Wzmianka o Carol-Ann ponownie rozwś cieczył a Eddiego. Zamachną ł się, by uderzyć Luthera, ale tamten zasł onił się rę kami i sykną ł: - Uspokó j się, sł yszysz? W ten sposó b na pewno jej nie odzyskasz. Nie rozumiesz, ż e jestem ci potrzebny? Eddie doskonale to rozumiał, tyle tylko, ż e na chwilę stracił zdolnoś ć logicznego myś lenia. Cofną ł się o krok i uważ nie przyjrzał mę ż czyź nie. Luther był ubrany w drogi garnitur, miał kró tko przycię te jasne wą sy i wyblakł e oczy bł yszczą ce nienawiś cią. Eddie ani trochę nie ż ał ował, ż e go uderzył. Musiał jakoś wył adować wś ciekł oś ć, a ten czł owiek doskonale się do tego nadawał. - Czego ode mnie chcesz, ty kupo gó wna? Luther się gną ł do wewnę trznej kieszeni marynarki. Przez gł owę Eddiego przemknę ł a jak bł yskawica myś l, ż e za chwilę ujrzy wymierzony w siebie rewolwer, ale Luther wyją ł zwykł ą pocztó wkę i wrę czył ją Eddiemu. Pocztó wka przedstawiał a panoramę Bangor w stanie Maine. - Co to ma znaczyć, do diabł a? - zapytał Eddie. - Odwró ć ją. W miejscu przeznaczonym na korespondencję ktoś napisał: 44.70 N, 67.00 W - Co to za liczby? Wspó ł rzę dne geograficzne? - Tak. Tam wł aś nie masz sprowadzić samolot. Eddie wybał uszył na niego oczy. - Sprowadzić samolot? - powtó rzył bezmyś lnie. - Tak. - Wię c tego ode mnie chcecie? O to wam chodzi? - Masz zmusić kapitana, ż eby wylą dował w tym miejscu. - Ale dlaczego? - Dlatego, ż e chcesz dostać z powrotem swoją uroczą ż onę. - Gdzie to jest? - U wybrzeż y Maine. Wię kszoś ć ludzi są dził a, ż e hydroplan moż e wylą dować w dowolnym miejscu, ale w rzeczywistoś ci potrzebny był do tego doś ć spokojny akwen. Ze wzglę dó w bezpieczeń stwa linie Pan American nie zezwalał y na wodowanie, jeś li wysokoś ć fal przekraczał a jeden metr. Gdyby samolot spró bował wodować na bardziej wzburzonym morzu, po prostu rozpadł by się
|