Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 22 страница
pienię dzy, a nawet bez wł asnego domu. Ż ał ował a teraz, ż e nie zastanowił a się dł uż ej przed wyraż eniem zgody na tę szaleń czą wyprawę. Zamiast zarzucić mu rę ce na szyję i entuzjastycznie zgodzić się na wszystko, powinna był a rozważ yć na chł odno swoją przyszł oś ć, ze szczegó lnym uwzglę dnieniem niespodzianek, jakie mogł y ją spotkać. Należ ał o zaż ą dać jakiegoś zabezpieczenia, choć by w postaci pienię dzy na powrotny bilet do Anglii, gdyby coś poszł o nie tak, jak należ y. Wtedy jednak on mó gł by poczuć się uraż ony, a poza tym podczas wojny sam bilet to był o trochę za mał o, by przedostać się z powrotem przez Atlantyk. Nie mam poję cia, jak powinnam był a postą pić, ale teraz i tak jest już za pó ź no - pomyś lał a ż ał oś nie. - Podję ł am decyzję i nie dam się od niej odwieś ć. Mark wzią ł jej dł onie w swoje, ona zaś był a zbyt przygnę biona, by je cofną ć. - Moż esz przecież jeszcze zmienić zdanie - przekonywał ją usilnie. - Leć ze mną. Pobierzemy się i bę dziemy mieli dzieci. Zamieszkamy w domu przy samej plaż y, tak ż eby szkraby mogł y cał y dzień pluskać się w wodzie. Bę dą jasnowł ose, opalone, nauczą się grać w tenisa, pł ywać na desce i jeź dzić na rowerze. Ile dzieci chciał abyś mieć? Dwoje? Troje? Sześ cioro? Jednak chwila sł aboś ci minę ł a. - To nie ma sensu, Mark - powiedział a ze smutkiem. - Wracam do domu. Uwierzył jej. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. A potem do baru wszedł Mervyn. Diana nie wierzył a wł asnym oczom. Wpatrywał a się w niego jak w upiora. To niemoż liwe, ż eby był tutaj! - A wię c tu jesteś - usł yszał a znajomy, niski gł os. Dianę ogarnę ł y sprzeczne uczucia: przeraż enie, podniecenie, trwoga, ulga, wstyd i niepewnoś ć. Nagle uś wiadomił a sobie, ż e mą ż widzi ją trzymają cą się za rę ce z obcym mę ż czyzną. Poś piesznie wyrwał a dł onie z uś cisku Marka. - O co chodzi? - dopytywał się Mark. - Co się stał o? Mervyn zrobił kilka krokó w naprzó d i staną ł przy stoliku, spoglą dają c na nich z rę kami opartymi na biodrach. - Co to za facet, do wszystkich diabł ó w? - warkną ł Mark. - Mervyn... - szepnę ł a Diana. - Ś wię ty Jezu! - Mervyn... Ską d się tu wzią ł eś? - udał o się jej wreszcie wykrztusić. - Przyleciał em - odparł z charakterystyczną dla siebie zwię zł oś cią. Dopiero teraz zwró cił a uwagę, ż e ma na sobie skó rzaną kurtkę i pilotkę. - Ale... ską d wiedział eś, gdzie jesteś my? - W liś cie napisał aś, ż e lecisz do Ameryki, a moż na to zrobić tylko w jeden sposó b - poinformował ją z triumfalną nutą w gł osie. Widział a, ż e jest z siebie bardzo zadowolony, gdyż na przekó r wszystkim okolicznoś ciom udał o mu się ich dopaś ć. Nigdy nie przyszł o jej do gł owy, ż e wyruszy w poś cig swoim mał ym samolocikiem. Poczuł a dla niego ogromną wdzię cznoś ć za to, ż e odważ ył się na takie szaleń stwo. Widocznie jednak duż o dla niego znaczył a. Usiadł naprzeciwko nich. - Duż ą irlandzką whisky! - zawoł ał do barmanki. Mark podnió sł szklankę do ust i nerwowo pocią gną ł niewielki ł yk. Diana przyjrzał a mu się uważ nie. W pierwszej chwili wydawał się wrę cz przeraż ony, lecz teraz chyba już się zorientował, ż e Mervyn nie ma zamiaru wszczynać awantury, wię c uspokoił się trochę i odsuną ł nieco od stoł u, a tym samym od niej. Widocznie jemu też był o gł upio z powodu tego trzymania się za rę ce. Diana napił a się brandy, by nabrać sił. Mervyn nie spuszczał z niej wzroku. Widzą c malują cy się na jego twarzy wyraz niedowierzania i bó lu pragnę ł a rzucić mu się w ramiona. Przeleciał taki szmat drogi nie wiedzą c, jakie go spotka przyję cie. Wycią gnę ł a rę kę i dotknę ł a uspokajają co jego ramienia. Jednak ku jej zdziwieniu Mervyn wyraź nie zmieszał się i rzucił niepewne spojrzenie na Marka, jakby był o mu trochę gł upio nawią zywać intymny kontakt z ż oną w obecnoś ci jej kochanka. Kiedy barmanka przyniosł a whisky, opró ż nił szklankę niemal jednym ł ykiem. Mark ostroż nie przysuną ł krzesł o z powrotem do stoł u. Diana czuł a się kompletnie zdezorientowana. Jeszcze nigdy nie znajdował a się w takiej sytuacji. Obaj ją kochali, z oboma był a w ł ó ż ku i obaj o tym wiedzieli. Doprawdy nie miał a poję cia, co począ ć ze wstydu. Pragnę ł a pocieszyć ich obu, lecz bał a się cokolwiek powiedzieć. Na wszelki wypadek usiadł a tak, by zachować ró wną odległ oś ć od każ dego z nich. - Mervyn... - szepnę ł a. - Nie chciał am sprawić ci bó lu. Utkwił w niej twarde spojrzenie. - Wierzę ci - powiedział bezbarwnym gł osem. - Naprawdę? Jesteś w stanie zrozumieć, co się stał o? - Przynajmniej w ogó lnych zarysach, mimo ż e jestem takim prostakiem - odparł z wyraź nie wyczuwalnym sarkazmem. - Uciekł aś ze swoim adoratorem. - Przenió sł wzrok na Marka. - Amerykaninem, jak przypuszczam - dodał, nachylają c się agresywnie w jego stronę. - Jednym z tych sł abeuszy, któ rzy pozwalają kobietom na wszystko, na co one mają ochotę. Mark nic nie odpowiedział. Cofną ł się nieco, choć nie opuś cił wzroku. Nie podją ł zaczepki. Nawet nie wyglą dał na uraż onego, tylko co najwyż ej na zaintrygowanego. Choć nigdy do tej pory się nie spotkali, Mervyn odegrał w jego ż yciu niebagatelną rolę. Przez minione miesią ce Marka na pewno zż erał a ciekawoś ć dotyczą ca czł owieka, z któ rym Diana każ dego wieczoru kł adł a się do ł ó ż ka. Teraz wreszcie miał okazję zaspokoić tę ciekawoś ć i był zafascynowany. Dla odmiany Mervyn nie przejawiał najmniejszego zainteresowania kochankiem ż ony. Diana obserwował a obu mę ż czyzn. Trudno był o sobie wyobrazić, ż eby dwaj ludzie mogli się bardziej ró ż nić: Mervyn był wysoki, agresywny, zgorzkniał y i niespokojny, Mark zaś niski, delikatny, wraż liwy i inteligentny. Przemknę ł o jej przez myś l, ż e Mark kiedyś najprawdopodobniej wykorzysta tę scenę w jednym ze swoich scenariuszy radiowych. Jej oczy zaszł y ł zami. Wycią gnę ł a chusteczkę i wytarł a nos. - Wiem, ż e postą pił am nieroztropnie - przyznał a. - Nieroztropnie! - parskną ł Mervyn, natrzą sają c się z ł agodnego wydź wię ku tego sł owa. - Zachował aś się jak kompletna idiotka! Diana pochylił a gł owę. Tym razem zasł uż ył a sobie na ostrą reprymendę. Barmanka oraz dwaj mę ż czyź ni siedzą cy w ką cie przysł uchiwali się rozmowie z nie ukrywanym zainteresowaniem. - Czy mogę prosić o kilka kanapek z szynką?! - zawoł ał Mervyn. - Oczywiś cie - odparł a grzecznie barmanka. Wszystkie kelnerki zawsze bardzo lubił y Mervyna. - To dlatego, ż e... ż e ostatnio paskudnie się czuł am - powiedział a Diana. - Szukał am odrobiny szczę ś cia. - Szukał aś szczę ś cia! W Ameryce, gdzie nie masz przyjació ł ani domu! Czy już zupeł nie stracił aś rozum? Cieszył a się z jego przybycia, ale wolał aby, ż eby był dla niej ł agodniejszy. Poczuł a na ramieniu dotknię cie dł oni Marka. - Nie sł uchaj go - powiedział spokojnie. - Dlaczego nie miał abyś być szczę ś liwa? Przecież to nie jest przestę pstwo. Zerknę ł a z niepokojem na Mervyna, boją c się urazić go jeszcze bardziej. Kto wie, czy wtedy jej nie zostawi? Mó gł by chcieć upokorzyć ją przed Markiem (a przy okazji, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, przed tą okropną Lulu Bell). Był do tego zdolny. Powoli zaczynał a ż ał ować, ż e przyleciał za nią aż tutaj. Oznaczał o to, ż e bę dzie musiał a podją ć szybką decyzję. Gdyby miał a wię cej czasu, z pewnoś cią zdoł ał aby ukoić jego zranioną dumę. Wydarzenia toczył y się w zbyt szybkim tempie. Podniosł a szklaneczkę do ust, po czym odstawił a ją, nawet nie umoczywszy warg. - Nie smakuje mi to - powiedział a. - Przypuszczam, ż e przydał aby ci się teraz filiż anka herbaty - zauważ ył Mark. Miał rację. Wstał, podszedł do baru i zamó wił dla niej herbatę. Mervyn nigdy by tego nie zrobił. Uwł aczał oby to jego godnoś ci. - Czy wł aś nie o to ci chodzi? - zapytał, obrzuciwszy Marka pogardliwym spojrzeniem. - Chcesz, ż ebym podawał ci herbatę? Mam nie tylko zarabiać pienią dze, ale takż e peł nić rolę sł uż ą cej? Barmanka przyniosł a mu kanapki, ale on jakby tego nie zauważ ył. Diana nie wiedział a, co odpowiedzieć. - Nie musisz się unosić... - bą knę ł a niepewnie. - Nie muszę się unosić? Moż e wię c mi powiesz, kiedy powinienem się unieś ć, jeś li wł aś nie nie teraz? Bez poż egnania uciekasz z tym mał ym pajacem, przysył ają c mi jakiś idiotyczny liś cik... Wyją ł z kieszeni kartkę papieru, w któ rej Diana rozpoznał a swó j list. Oblał a się rumień cem. Czuł a się okropnie upokorzona. Napisanie tych paru sł ó w kosztował o ją wiele cierpień; jak mó gł wymachiwać teraz jej listem w jakimś podrzę dnym barze? Odsunę ł a się od Mervyna, czują c do niego ogromny ż al. Mark wró cił z parują cym dzbankiem. - Przyjmie pan filiż ankę herbaty od mał ego pajaca? - zapytał. Dwaj siedzą cy w ką cie Irlandczycy wybuchnę li ś miechem, ale Mervyn obrzucił go tylko miaż dż ą cym spojrzeniem i nie odezwał się ani sł owem. Diana poczuł a, ż e stopniowo ogarnia ją zł oś ć. - Moż e i jestem kompletną idiotką, ale ja takż e mam prawo do szczę ś cia! Mervyn wycelował w nią oskarż ycielsko palec. - Kiedy wychodził aś za mnie za mą ż, zł oż ył aś przysię gę. Nie wolno ci jej teraz ł amać. Diana był a zrozpaczona. Przecież do niego nic nie docierał o! Ró wnie dobrze mogł aby rozmawiać z kawał kiem drewna. Dlaczego on zawsze był tak cholernie pewien, ż e ma rację, mylą się natomiast wszyscy dookoł a? Nagle uś wiadomił a sobie, ż e doskonale zna to uczucie. Przez ostatnich pię ć lat doznawał a go co najmniej raz na tydzień. Podczas kró tkiej podró ż y samolotem zdą ż ył a zapomnieć, jak okropny potrafił być Mervyn i jak bardzo nieszczę ś liwą ją uczynił. Teraz wszystko to wró cił o, jak wspomnienie nocnego koszmaru. - Diana moż e robić to, na co ma ochotę - zwró cił się Mark do Mervyna. - Nie masz prawa jej do niczego zmuszać. Jest peł noletnia. Jeś li chce wró cić do domu i zostać z tobą, zrobi to. Jeś li bę dzie wolał a polecieć ze mną do Ameryki i wyjś ć za mnie za mą ż, też to zrobi. Mervyn rą bną ł pię ś cią w stó ł. - Nie moż e wyjś ć za ciebie, bo jest moją ż oną! - Weź mie rozwó d. - Na jakiej podstawie? - W Newadzie nie potrzeba do tego ż adnych podstaw. Mervyn wbił wś ciekł y wzrok w Dianę. - Wybij sobie z gł owy Newadę. Wracasz ze mną do Manchesteru. Spojrzał a na Marka, któ ry uś miechną ł się ł agodnie. - Nie musisz nikogo sł uchać. Ró b tylko to, czego naprawdę chcesz. - Ubieraj się! - rzucił sucho Mervyn. Nieś wiadomie przywró cił jej poczucie proporcji. Obawy zwią zane z lotem przez Atlantyk i koniecznoś cią rozpoczę cia nowego ż ycia w Ameryce wydał y jej się ś mieszne i mał o istotne w poró wnaniu z koniecznoś cią udzielenia samej sobie odpowiedzi na podstawowe pytanie: Z kim chcesz spę dzić ż ycie? Kochał a Marka, on zaś kochał ją, w zwią zku z czym wszelkie inne sprawy nie miał y ż adnego znaczenia. Odczuł a ogromną ulgę, kiedy wreszcie podję ł a decyzję i oznajmił a ją dwó m zakochanym w niej mę ż czyznom. - Przykro mi, Mervyn - powiedział a, zaczerpną wszy uprzednio powietrza. - Lecę z Markiem. ROZDZIAŁ 12 Nancy Lenehan doznał a uczucia radosnego triumfu, kiedy wyjrzał a z kabiny Tygrysiej Pchł y i zobaczył a potę ż ną sylwetkę Clippera unoszą cą się majestatycznie na spokojnych wodach ujś cia rzeki Shannon. Okolicznoś ci sprzysię gł y się przeciwko niej, lecz mimo to udał o jej się dopaś ć brata i w ten sposó b zniweczyć przynajmniej czę ś ć jego planó w. Musiał byś wstać bardzo wcześ nie z ł ó ż ka, jeś li chciał byś mnie przechytrzyć, braciszku - pomyś lał a w jednej z nielicznych chwil samozadowolenia. Na jej widok Peter przeż yje chyba najwię kszy wstrzą s w ż yciu. Kiedy jednak Mervyn zaczą ł zataczać szerokie krę gi, szukają c miejsca do lą dowania, jej radosny nastró j ustą pił miejsca obawom zwią zanym z czekają cą ją konfrontacją z bratem. Wcią ż jeszcze nie mogł a do koń ca uwierzyć, ż e zdradził ją i oszukał z taką bezwzglę dnoś cią. Jak mó gł to zrobić? Przecież jako brzdą ce ką pali się razem w wannie! Opatrywał a jego skaleczenia, tł umaczył a, ską d się biorą dzieci, i zawsze dawał a trochę poż uć swoją gumę. Był a powierniczką jego sekretó w, zwierzają c mu się ze swych najskrytszych tajemnic. Kiedy oboje doroś li, podnosił a Petera na duchu, starają c się, by nie wpadł w kompleksy z tego powodu, ż e przewyż szał a go pod każ dym niemal wzglę dem, choć był a tylko dziewczyną. Przez cał e ż ycie troszczył a się o niego, a kiedy umarł ojciec, zgodził a się, by Peter został szefem firmy. Drogo ją to kosztował o, ponieważ nie tylko musiał a okieł znać wł asne ambicje, ale takż e stracił a szansę na wspaniale zapowiadają cy się romans, gdyż Nat Ridgeway, peł nią cy od począ tku istnienia przedsię biorstwa funkcję zastę pcy ojca, zrezygnował ze stanowiska, kiedy na fotelu prezesa zarzą du zasiadł Peter. Oczywiś cie nie wiedział a, czy ten romans zaowocował by dł uż szym zwią zkiem, gdyż Nat zdą ż ył się już oż enić. Mac MacBride, jej prawnik i przyjaciel, doradzał usilnie, by nie godził a się na obję cie stanowiska prezesa przez Petera, ona jednak postą pił a wbrew jego radom i wł asnym interesom, ponieważ zdawał a sobie sprawę, jak wielki wstrzą s przeż ył by jej brat, gdyby uś wiadomił sobie, ż e w opinii ludzi nie doró sł do formatu ojca. Kiedy przypomniał a sobie, jak wiele dla niego zrobił a i jak on potem się odwdzię czył, pró bują c ją okraś ć i oszukać, niewiele brakował o, by rozpł akał a się z wś ciekł oś ci i wstydu. Nie mogł a się doczekać chwili, kiedy stanie przed nim i spojrzy mu prosto w oczy. Był a ogromnie ciekawa, jak się wó wczas zachowa i co jej powie. Palił a się ró wnież do walki. Doganiają c Petera uczynił a dopiero pierwszy krok. Teraz musiał a się dostać na pokł ad samolotu. Teoretycznie nie przedstawiał o to wię kszych problemó w, ale gdyby okazał o się, ż e wszystkie miejsca są zaję te, bę dzie musiał a spró bować odkupić od kogoś bilet, oczarować swym wdzię kiem kapitana lub nawet przekupić kogoś z zał ogi, by przemycił ją do samolotu. Potem, już w Bostonie, czekał o ją zadanie polegają ce na przekonaniu ciotki Tilly i Danny'ego Rileya, by nie sprzedawali swych akcji Natowi. Miał a przeczucie, ż e uda jej się to osią gną ć, ale Peter z pewnoś cią nie podda się bez walki, podobnie jak Nat Ridgeway, któ ry był bardzo groź nym przeciwnikiem. Mervyn wylą dował na polnej drodze na skraju niewielkiej wioski. Okazują c niezwykł e, jak na niego, dobre maniery pomó gł jej wysią ś ć z samolotu. Kiedy po raz drugi dotknę ł a stopą irlandzkiej ziemi, pomyś lał a o ojcu, któ ry, choć bez przerwy opowiadał o Starym Kraju, nigdy go nie odwiedził. Wydawał o się jej to bardzo smutne. Na pewno był by zadowolony, gdyby wiedział, ż e jego dzieciom udał o się dotrzeć do Irlandii, choć z drugiej strony chyba pę kł oby mu serce na wiadomoś ć o tym, ż e jego wł asny syn doprowadził do ruiny firmę, któ rej on poś wię cił cał e ż ycie. Chyba lepiej, ż e tego nie widział. Mervyn umocował samolot linami do ziemi. Nancy z ulgą rozstał a się z kanarkowej barwy maszyną. Choć ł adna, o mał o nie stał a się przyczyną jej ś mierci. Na wspomnienie szaleń czego lotu ku stromemu klifowi wcią ż jeszcze chwytał y ją dreszcze. Postanowił a, ż e już nigdy w ż yciu nie wsią dzie do takiego mał ego samolotu. Szybkim krokiem ruszyli do wsi, podą ż ają c za cią gnię tym przez konia wozem z ziemniakami. Nancy widział a, ż e ró wnież Mervyn doznawał sprzecznych uczuć zadowolenia i niepokoju. Jego takż e, podobnie jak ją, oszukano i zdradzono. Zareagował tak samo jak ona, teraz zaś triumfował, gdyż udał o mu się pokrzyż ować plany tych, któ rzy spiskowali przeciwko niemu. Oboje jednak doskonale zdawali sobie sprawę z tego, ż e prawdziwa walka dopiero ich czekał a. Przez Foynes prowadził a jedna tylko ulica. Mniej wię cej w poł owie drogi spotkali grupę elegancko ubranych ludzi, któ rzy z pewnoś cią byli pasaż erami Clippera. Wyglą dali jak aktorzy, któ rzy zgubili się w studiu i trafili na plan niewł aś ciwego filmu. - Szukam pani Diany Lovesey - zwró cił się do nich Mervyn. - Z tego, co wiem, przyleciał a tutaj na pokł adzie Clippera. - A owszem, przyleciał a - odparł a jedna z kobiet, w któ rej Nancy natychmiast rozpoznał a znaną gwiazdę filmową Lulu Bell. Ton gł osu, jakim to powiedział a, ś wiadczył jednoznacznie o tym, iż nie darzył a pani Lovesey zbyt ciepł ymi uczuciami. Nancy po raz kolejny przemknę ł a przez gł owę myś l, jaka wł aś ciwie jest ż ona Mervyna. - Pani Lovesey i jej... towarzysz podró ż y?... weszli do baru kilkanaś cie metró w stą d - poinformował a ich Lulu. - A czy mogł aby pani skierować mnie do kasy? - zapytał a Nancy. - Jeś li kiedykolwiek obsadzą mnie w roli przewodnika, nie bę dę potrzebował a ż adnych pró b! - wykrzyknę ł a Lulu, na co towarzyszą ce jej osoby wybuchnę ł y ś miechem. - Budynek linii lotniczych znajduje się na koń cu tej ulicy za stacją kolejową, dokł adnie naprzeciwko przystani. Nancy podzię kował a jej i ruszył a we wskazanym kierunku. Dopiero po chwili udał o jej się dogonić idą cego szybkim krokiem Mervyna, któ ry jednak zatrzymał się raptownie na widok dwó ch pogrą ż onych w gł ę bokiej rozmowie, przechadzają cych się nieś piesznie mę ż czyzn. Nancy obrzucił a ich uważ nym spojrzeniem, zastanawiają c się, dlaczego wywarli na nim tak duż e wraż enie. Jeden z nich, bez wą tpienia pasaż er Clippera, był siwowł osy i korpulentny, w czarnym garniturze i szarej kamizelce, drugi zaś przypominał raczej stracha na wró ble - chudy, koś cisty, ostrzyż ony tak kró tko, ż e wydawał się niemal ł ysy, z wyrazem twarzy kogoś, kto przed chwilą obudził się z koszmarnego snu. Mervyn podszedł do niego i zapytał: - Pan profesor Hartmann, zgadza się? Mę ż czyzna zareagował w zdumiewają cy sposó b: cofną ł się gwał townie i zasł onił rę kami, jakby myś lał, ż e za chwilę zostanie zaatakowany. - Wszystko w porzą dku, Carl - uspokoił go jego towarzysz. - Był bym zaszczycony mogą c uś cisną ć pań ską dł oń, sir - powiedział Mervyn. Hartmann podał mu rę kę, choć w dalszym cią gu wyglą dał na bardzo zaniepokojonego. Nancy zdziwił o zachowanie Mervyna. Do tej pory był a gotowa iś ć o zakł ad, ż e nie istniał nikt, kogo był by skł onny uznać za lepszego od siebie, teraz jednak zachowywał się jak mał y chł opiec proszą cy o autograf sł ynną gwiazdę baseballu. - Cieszę się, ż e udał o się panu uciec - cią gną ł Mervyn. - Kiedy pan znikną ł, obawialiś my się najgorszego. Pozwoli pan, ż e się przedstawię: Mervyn Lovesey. - A to mó j przyjaciel, baron Gabon, któ ry bardzo pomó gł mi w ucieczce - odparł Hartmann. Mervyn wymienił z baronem uś cisk dł oni, po czym powiedział: - Nie bę dę zajmował panom wię cej czasu. Ż yczę mił ej podró ż y. Ten Hartmann musi być naprawdę kimś niezwykł ym, skoro jego widok zdoł ał na kilka chwil odcią gną ć Mervyna od poś cigu za ż oną - pomyś lał a Nancy. - Kto to był? - zapytał a, kiedy ponownie ruszyli przed siebie jedyną ulicą wioski. - Profesor Carl Hartmann, najwię kszy fizyk na ś wiecie - odparł Mervyn. - Pracuje nad rozbiciem ją dra atomu. Z powodu swoich poglą dó w politycznych naraził się nazistom i wszyscy myś leli, ż e już nie ż yje. - Ską d tyle o nim wiesz? - Studiował em fizykę na uniwersytecie. Kiedyś chciał em nawet zostać naukowcem, ale okazał o się, ż e nie mam do tego cierpliwoś ci. Mimo to nadal staram się ś ledzić na bież ą co postę py badań. W cią gu ostatnich dziesię ciu lat dokonano wielu niezwykł ych odkryć. - Na przykł ad jakich? - W Kopenhadze pracuje pewna Austriaczka - takż e uciekinierka, nawiasem mó wią c - Lise Meitner, któ rej udał o się rozbić atom uranu na dwa mniejsze atomy, bar i krypton. - Wydawał o mi się, ż e atomy są niepodzielne... - Wszyscy tak do niedawna myś leliś my. Wł aś nie dlatego jest to takie niezwykł e. Podział owi towarzyszy bardzo gwał towny wybuch, w zwią zku z czym tą sprawą ogromnie interesują się wojskowi. Gdyby udał o im się znaleź ć sposó b na kontrolowanie tego procesu, mogliby skonstruować najbardziej niszczycielską bombę w historii ludzkoś ci. Nancy obejrzał a się przez ramię na chudego, zaniedbanego mę ż czyznę w zniszczonym ubraniu. Najbardziej niszczycielska bomba w historii ludzkoś ci... - pomyś lał a i zadrż ał a. - Dziwię się, ż e nie dali mu ż adnej ochrony - zauważ ył a. - Chyba jednak dali - odparł Mervyn. - Proszę spojrzeć na tego czł owieka. Po drugiej stronie ulicy szedł powoli jeszcze jeden pasaż er Clippera - wysoki, mocno zbudowany mę ż czyzna w meloniku, szarym garniturze i czerwonej kamizelce. - Myś li pan, ż e on go pilnuje? Mervyn wzruszył ramionami. - Ten facet wyglą da mi na gliniarza. Hartmann moż e nic o tym nie wiedzieć, ale jak na mó j gust, to ma swojego anioł a stró ż a w butach numer dwanaś cie. Nancy nie przypuszczał a, ż e Lovesey jest aż tak spostrzegawczy. - To chyba ten bar - powiedział Mervyn, bez mrugnię cia okiem przechodzą c do bardziej przyziemnych spraw. Zatrzymał się przed drzwiami. - Powodzenia. Nancy naprawdę ż yczył a mu jak najlepiej. Zdą ż ył a go trochę polubić, mimo jego nieznoś nego zachowania. Uś miechną ł się.
|