Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 24 страница
Mac, czy ich propozycja był a zgodna z prawem? - Chyba nie, ale trudno był oby to udowodnić. - W takim razie mam poważ ne kł opoty. - Obawiam się, ż e tak. Przykro mi, Nancy. - Dzię kuję, stary przyjacielu. Ostrzegał eś mnie, ż ebym nie godził a się na obję cie funkcji prezesa przez Petera. - I to jak usilnie! Nancy doszł a do wniosku, ż e nie ma sensu dł uż ej pł akać nad rozlanym mlekiem. - Posł uchaj, Mac - powiedział a energicznym tonem. - Gdybyś my zaufali Danny emu, mielibyś my teraz powody do obaw, prawda? - Oczywiś cie. - Balibyś my się, ż e zmieni zdanie albo ż e weź mie ł apó wkę od drugiej strony. W takim razie jak są dzisz, ile wynosi jego cena? - Hmmm... - W sł uchawce zapadł a cisza. - Szczerze mó wią c, nic nie przychodzi mi do gł owy - odezwał się wreszcie Mac. Nancy cał y czas myś lał a o tym, jak Danny pró bował przekupić sę dziego. - Pamię tasz, jak ojciec wycią gną ł go z bagna? To był a sprawa Jersey Rubber. - Jasne, ż e pamię tam. Ale ż adnych szczegó ł ó w przez telefon, zgoda? - W porzą dku. Moż emy teraz wykorzystać tę sprawę? - Nie bardzo wiem, w jaki sposó b... - Na przykł ad po to, by go zastraszyć? - Chodzi ci o wycią gnię cie tego na ś wiatł o dzienne? - Tak. - A mamy jakieś dowody? - Nie, chyba ż e coś został o w dokumentach taty. - Ty masz te dokumenty, Nancy. Wszystkie papiery pozostawione przez ojca leż ał y w kilku paczkach w piwnicy jej bostoń skiego domu. - Nigdy ich nie przeglą dał am. - A teraz już nie ma na to czasu. - Moż emy jednak stworzyć pewne pozory... - mruknę ł a. - Przyznam, ż e nie rozumiem. - Po prostu myś lę na gł os. Przył ą cz się do mnie. Moglibyś my dać Danny'emu do zrozumienia, ż e w starych dokumentach ojca jest lub moż e być coś na jego temat. Coś, co spowodował oby ponowne zbadanie tej sprawy. - Nie wiem, czy... - Zaczekaj, Mac! To naprawdę dobry pomysł - przerwał a mu podniesionym gł osem, gdyż zaczę ł a dostrzegać rysują ce się przed nią moż liwoś ci. - Przypuś ć my, ż e Stowarzyszenie Prawnikó w, czy jak to się nazywa, postanowił oby przyjrzeć się dokł adniej sprawie Jersey Rubber. - A dlaczego mieliby to zrobić? - Choć by dlatego, ż e ktoś szepną ł im sł ó wko o tym, co mogą tam znaleź ć. - W porzą dku. Co dalej? Nancy nabierał a coraz wyraź niejszego przekonania, ż e jej plan moż e się powieś ć. - Zał ó ż my, ż e dowiedzieliby się, iż kluczowe dowody znajdują się w dokumentach ojca. - Wtedy poproszą cię o zgodę na ich przejrzenie. - Zgoda zależ ał aby tylko od mojej dobrej woli, prawda? - W przypadku zwykł ego dochodzenia, owszem. Jeż eli był aby to sprawa kryminalna, nie miał abyś wyboru. Szczegó ł y planu pojawiał y się w jej gł owie tak szybko, ż e z trudem nadą ż ał a z formuł owaniem ich na gł os. Aż bał a się mieć nadzieję, ż e moż e się powieś ć. - Mac, musisz koniecznie zadzwonić do Danny'ego i zadać mu nastę pują ce pytanie... - Zaczekaj, tylko wezmę oł ó wek. Dobra, mó w dalej. - Zapytaj go, czy w przypadku, gdyby przeprowadzano dochodzenie w sprawie Jersey Rubber, chciał by, ż ebym ujawnił a wszystkie dokumenty ojca. - Spodziewam się, ż e powie „nie”. - A ja spodziewam się, ż e wpadnie w panikę! Bę dzie ś miertelnie przeraż ony. Nie ma poję cia, co tam jest, a moż e być wszystko: notatki listy, zapiski... - To rzeczywiś cie moż e się udać! - przyznał Mac, a w jego gł osie pojawił się promyk nadziei. - Danny pomyś li, ż e masz coś, co mogł oby go zniszczyć... -...i poprosi mnie, ż ebym go uratował a, tak jak zrobił to ojciec. Bę dzie mnie bł agał, bym nikomu nie pokazywał a tych dokumentó w, a ja się oczywiś cie zgodzę - pod warunkiem, ż e bę dzie gł osował wraz ze mną przeciwko poł ą czeniu z General Textiles. - Zaczekaj chwilę. Jeszcze nie otwieraj szampana. Danny moż e być przekupny, ale nie jest zupeł nie gł upi. Na pewno zaś wita mu podejrzenie, ż e zmontowaliś my tę historię tylko po to, by go przycisną ć. - Oczywiś cie, ż e tak - zgodził a się Nancy. - Ale nie bę dzie miał pewnoś ci ani czasu, ż eby się nad tym zastanawiać. - To prawda. Zresztą, w tej chwili to nasza jedyna szansa. - Uważ asz, ż e warto spró bować? - Tak. Nancy od razu poczuł a się lepiej. Był a teraz peł na nadziei i woli walki. - Zadzwoń do mnie na nastę pnym postoju. - Gdzie to bę dzie? - W Botwood na Nowej Fundlandii. Powinniś my tam być za siedemnaś cie godzin. - Mają tam telefony? - Muszą mieć, skoro jest port lotniczy. Zamó w rozmowę z wyprzedzeniem. - W porzą dku. Przyjemnego lotu. - Na razie, Mac. Odł oż ył a sł uchawkę. Był a w znakomitym nastroju. Co prawda nie miał a ż adnej pewnoś ci, czy Danny da się zł apać w puł apkę, ale odczuwał a ogromną satysfakcję choć by dlatego, ż e zdoł ał a obmyś lić plan, któ ry pozwolił jej przejś ć do kontrataku. Był o już dwadzieś cia po czwartej, czyli najwyż szy czas, by udać się na pokł ad samolotu. Idą c do wyjś cia minę ł a Mervyna Loveseya rozmawiają cego przez inny telefon. Na jej widok podnió sł rę kę, proszą c ją, by się zatrzymał a. Przez okno widział a pasaż eró w Clippera wchodzą cych do ł odzi, któ ra miał a zawieź ć ich do samolotu, lecz mimo to przystanę ł a na chwilę. - Teraz nie mam na to czasu - powiedział Lovesey do telefonu. - Daj im tyle, ile ż ą dają, i bierzcie się do pracy. Nancy zdziwił a się. Pamię tał a, ż e miał jakieś kł opoty w fabryce; są dzą c z tego, co usł yszał a, ustą pił przed ż ą daniami, a to był o do niego zupeł nie niepodobne. Osoba, z któ rą rozmawiał, też chyba był a zaskoczona, gdyż Mervyn dodał: - Tak, nie przesł yszał eś się, do cholery! Jestem zbyt zaję ty, ż eby jeszcze uż erać się z robotnikami. Do widzenia! - Odł oż ył sł uchawkę. - Szukał em cię - powiedział do Nancy. - Udał o ci się? - zapytał a. - Przekonał eś ż onę, ż eby do ciebie wró cił a? - Nie. Ale tylko dlatego, ż e ź le się do tego zabrał em. - To przykre. Jest teraz na ł odzi? Spojrzał przez okno. - Tak. To ta w czerwonym pł aszczu. Nancy bez trudu dostrzegł a jasnowł osą, trzydziestokilkuletnią kobietę. - Mervyn, ona jest pię kna! - wykrzyknę ł a ze zdumieniem. Nie wiedzieć czemu wyobraż ał a sobie, ż e bę dzie w zupeł nie innym typie, bardziej Bette Davis niż Lana Turner. - Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz jej stracić. - Kobieta na ł odzi trzymał a się ramienia mę ż czyzny w niebieskim swetrze, przypuszczalnie jej przyjaciela. Nie był nawet w poł owie tak przystojny jak Mervyn: brakował o mu paru centymetró w do ś redniego wzrostu i zaczą ł już trochę ł ysieć. Sprawiał wraż enie sympatycznego lekkoducha. Nancy natychmiast zorientował a się, ż e ż ona Mervyna wybrał a kogoś, kto stanowił jego dokł adne przeciwień stwo. - Przykro mi, Mervyn - powiedział a. - Jeszcze nie zrezygnował em - odparł. - Lecę do Nowego Jorku. Nancy uś miechnę ł a się. Tak, to był o w jego stylu. - Czemu nie? - mruknę ł a. - Rzeczywiś cie wyglą da na kobietę, któ rą warto ś cigać nawet przez Atlantyk. - Chodzi o to, ż e decyzja należ y do ciebie - dodał. Samolot jest peł en. - W takim razie, jak moż esz lecieć? I dlaczego decyzja należ y do mnie? - Dlatego, ż e dysponujesz jedynym wolnym miejscem. Wykupił aś apartament dla nowoż eń có w, w któ rym mogą lecieć dwie osoby. Proszę cię, ż ebyś odstą pił a mi drugie miejsce. Parsknę ł a ś miechem. - Mervyn, nie mogę dzielić apartamentu dla nowoż eń có w z nieznajomym mę ż czyzną! Jestem szanowaną wdową, nie dziewczyną lekkich obyczajó w. - Wyś wiadczył em ci przysł ugę - przypomniał jej. - Owszem, ale chyba nie jest ona tyle warta, ile moja reputacja? Mimo to nie dawał za wygraną. - Jakoś nie myś lał aś o swojej reputacji, kiedy leciał aś moim samolotem. - Ale to nie oznaczał o koniecznoś ci wspó lnego spę dzenia nocy! - Ż ał ował a, ż e nie moż e mu pomó c; w uporze, z jakim dą ż ył do odzyskania pię knej ż ony, był o coś wzruszają cego. - Naprawdę ogromnie mi przykro, Mervyn. W moim wieku po prostu nie mogę sobie pozwolić na to, ż eby stać się przyczyną skandalu. - Posł uchaj, wszystkiego się dowiedział em. Ten apartament wł aś ciwie niczym się nie ró ż ni od pozostał ej czę ś ci samolotu. Są tam dwie oddzielne koje. Jeś li na noc zostawimy otwarte drzwi, bę dziemy dokł adnie w takiej samej sytuacji jak dwoje zupeł nie obcych pasaż eró w, któ rym przyszł o spać w są siadują cych ze sobą ł ó ż kach. - Ale pomyś l, co powiedzą ludzie! - A kim się tak bardzo przejmujesz? Przecież nie masz mę ż a, któ ry mó gł by poczuć się uraż ony, a twoi rodzice nie ż yją. Kogo obchodzi, co robisz? Kiedy czegoś chce, potrafi być brutalnie bezpoś redni - pomyś lał a. - Mam dwó ch dwudziestoletnich synó w - zaprotestował a. - Na pewno uznają to za wspaniał y kawał. Choć niechę tnie, musiał a jednak przyznać mu rację. - Poza tym, obawiam się reakcji mojego ś rodowiska. Taka rzecz na pewno rozniesie się lotem bł yskawicy. - Posł uchaj: kiedy przyszł aś do mnie na lotnisku pod Manchesterem, był aś zdesperowana. Znalazł aś się w poważ nych opał ach, ja zaś uratował em ci skó rę. Teraz ja jestem zdesperowany. Chyba to widać, prawda? - Owszem. - Jestem w kł opotach i proszę cię o pomoc. To ostatnia szansa na ocalenie mojego mał ż eń stwa. Wszystko w twoich rę kach. Pomogł em ci, wię c teraz ty pomó ż mi. Ryzykujesz tylko paroma plotkami i niewielkim skandalem, a to jeszcze nikogo nie zabił o. Proszę cię, Nancy! Pomyś lał a o tym „drobnym” skandalu. Czy to naprawdę bę dzie miał o jakieś znaczenie, jeś li pewna czterdziestoletnia wdowa pozwoli sobie w swoje urodziny na trochę swobody? Tak jak powiedział Mervyn, to na pewno jej nie zabije, i chyba nawet nie zaszkodzi jej reputacji. Dostojne matrony uznają ją za „ł atwą ”, ale ró wieś nicy bę dą prawdopodobnie podziwiać jej odwagę. Przecież nikt nie myś li, ż e jestem jeszcze dziewicą - pomyś lał a. Spojrzał a na zacię tą w bolesnym, upartym grymasie twarz Mervyna i poczuł a dla niego ogromne wspó ł czucie. Do diabł a z opinią ś rodowiska. Ten czł owiek cierpi. Pomó gł mi wtedy, kiedy tego potrzebował am. Bez niego nie dotarł abym tutaj. Ma rację: jestem jego dł uż niczką. - Pomoż esz mi, Nancy? - zapytał bł agalnym tonem. - Proszę! Wzię ł a gł ę boki oddech. - Tak, do licha! - odparł a. ROZDZIAŁ 13 Europa poż egnał a Harry'ego Marksa widokiem biał ej latarni morskiej wznoszą cej się dumnie na pó ł nocnym, urwistym skraju ujś cia rzeki Shannon, nad rozbijają cymi się z piekielnym hukiem o skaliste wybrzeż e falami Oceanu Atlantyckiego. Kilka minut pó ź niej stracił z oczu ostatni skrawek lą du; gdziekolwiek spojrzał, wszę dzie roztaczał o się bezkresne morze. Kiedy dotrę do Ameryki, bę dę już bogaty - pomyś lał. Przebywanie w bliskim są siedztwie sł ynnego Kompletu Delhijskiego był o tak kuszą ce, ż e aż zmysł owo pocią gają ce. Gdzieś na pokł adzie tego samolotu, nie dalej niż kilka metró w od niego, leż ał y klejnoty warte prawdziwą fortunę. Ś wierzbił y go palce, by ich dotkną ć. Za zestaw wartoś ci miliona dolaró w mó gł dostać od pasera co najmniej sto tysię cy. Kupię sobie samochó d i ł adne mieszkanko albo moż e nawet wiejski domek z kortem tenisowym. Albo wsadzę wszystko do banku i bę dę ż ył z procentó w. Stanę się gogusiem z wł asnymi pienię dzmi! - marzył. Ale najpierw musiał zdobyć te klejnoty. Lady Oxenford nie miał a ich na sobie, co oznaczał o, ż e musiał y znajdować się w jednym z dwó ch miejsc: w bagaż u osobistym tutaj, w kabinie, albo w jednej z waliz lub kufró w umieszczonych w lukach bagaż owych. Na jej miejscu starał bym się mieć go w zasię gu rę ki - pomyś lał Harry. - Bał bym się stracić go z oczu. - Nie był jednak w stanie stwierdzić, czy lady Oxenford myś lał a tak samo. Zacznie od sprawdzenia bagaż u osobistego. Spod jej fotela wystawał skraj kosztownej skó rzanej walizeczki z metalowymi okuciami. Tylko jak dostać się do ś rodka? Moż e w nocy, kiedy wszyscy pó jdą spać, nadarzy się jakaś okazja. Na pewno uda mu się coś wymyś lić. Oczywiś cie wią zał o się z tym znaczne ryzyko; zabawa w zł odzieja nie należ ał a do najbezpieczniejszych. Jednak do tej pory zawsze udawał o mu się wynieś ć cał o skó rę, nawet wtedy, kiedy sytuacja wydawał a się zupeł nie beznadziejna. Nie dalej niż poprzedniego wieczoru przychwycono go niemal na gorą cym uczynku, z kradzionymi spinkami w kieszeni. Spę dził noc w wię zieniu, a teraz jakby nigdy nic leciał do Nowego Jorku Clipperem Pan American. Szczę ś cie? To za mał o powiedziane! Sł yszał kiedyś dowcip o czł owieku, któ ry wyskoczył z dziesią tego pię tra, a kiedy przelatywał obok pią tego, usł yszano, jak powiedział: „Na razie wszystko w porzą dku.” To jednak nie był dowcip o nim. Steward przynió sł kartę dań oraz zaproponował drinka. Harry'emu wcale nie chciał o się pić, lecz mimo to zamó wił kieliszek szampana, gdyż wydawał o mu się, ż e wł aś nie tego się od niego oczekuje: To dopiero ż ycie, chł optasiu! - westchną ł w duchu. Uniesienie spowodowane faktem przebywania na pokł adzie najbardziej luksusowego samolotu na ś wiecie walczył o w nim o lepsze z niepokojem przed lotem przez Atlantyk, ale kiedy pojawił się szampan, uniesienie zwycię ż ył o. Zdziwił o go niezmiernie, ż e menu jest po angielsku. Czyż by Amerykanie nie wiedzieli o tym, ż e wszystkie eleganckie karty dań powinny być po francusku? A moż e byli zbyt rozsą dni, ż eby bawić się w drukowanie menu w obcych ję zykach? Zanosił o się na to, iż spodoba mu się w tej Ameryce. Steward poinformował pasaż eró w, ż e kolacja bę dzie podawana w trzech turach, jako ż e w jadalni mieś ci się jednorazowo tylko czternaś cie osó b. - Ż yczy pan sobie jeś ć o szó stej, sió dmej trzydzieś ci czy o dziewią tej, panie Vandenpost? Harry natychmiast zorientował się, ż e oto staną ł przed ogromną szansą. Jeś li rodzina Oxenford pó jdzie na kolację wcześ niej lub pó ź niej od niego, być moż e uda mu się zostać samemu w kabinie. Ale któ rą turę wybiorą? W myś lach sklą ł stewarda za to, ż e zaczą ł akurat od niego. Brytyjski kelner odruchowo zapytał by najpierw bardziej utytuł owanych goś ci, ten demokratyczny Amerykanin natomiast kierował się zapewne tylko numerami miejsc. Bę dzie musiał zgadywać i lepiej, ż eby się nie pomylił. - Niech się zastanowię... - mrukną ł, by zyskać na czasie. Z jego dotychczasowych doś wiadczeń wynikał o, ż e zamoż ni ludzie spoż ywali posił ki pó ź niej niż ubodzy. Jeż eli robotnik jadł ś niadanie o sió dmej, obiad w poł udnie i kolację o pią tej, to w domu, dajmy na to, lorda ś niadanie podawano o dziewią tej, obiad o drugiej, a kolację okoł o ó smej trzydzieś ci. Należ ał o przypuszczać, iż rodzina Oxenford hoł duje podobnym zwyczajom, wię c Harry wybrał pierwszą turę. - Jestem trochę gł odny, wię c zjem o szó stej - powiedział. Steward zwró cił się do lorda Oxenford, a Harry wstrzymał oddech. - Myś lę, ż e o dziewią tej - powiedział ojciec Margaret. Harry z trudem ukrył uś miech zadowolenia. - To za pó ź no dla Percy'ego - odezwał a się lady Oxenford. - Wolał abym trochę wcześ niej. W porzą dku, byle nie za wcześ nie! - pomyś lał z niepokojem Harry. - W takim razie wpó ł do ó smej - rozstrzygną ł sprawę lord Oxenford. Harry nie posiadał się z zadowolenia. Uczynił znaczny krok w kierunku Kompletu Delhijskiego. Steward czekał już tylko na odpowiedź wyglą dają cego na policjanta mę ż czyzny w czerwonej kamizelce, któ ry przedstawił się wspó ł pasaż erom jako Clive Membury. Powiedz „sió dma trzydzieś ci” i zostaw mnie samego w kabinie - bł agał go w myś lach Harry. Jednak ku jego rozczarowaniu Membury nie był gł odny i wybrał godzinę dziewią tą. Co za pech - ję kną ł Harry w duchu. Membury zostanie w kabinie kiedy rodzina Oxenford pó jdzie na kolację. Moż e wyjdzie choć na chwilę? Zachowywał się doś ć niespokojnie, czę sto wstawał i poprawiał się w fotelu. Jednak jeś li nie wyjdzie z wł asnej woli, Harry bę dzie musiał znaleź ć jakiś sposó b, ż eby się go pozbyć. Był oby to bardzo proste, gdyby nie to, ż e znajdowali się na pokł adzie samolotu. W normalnych warunkach wystarczył oby powiedzieć, ż e ktoś prosi go do drugiego pokoju, ż e jest do niego telefon albo ż e po ulicy przechadza się naga kobieta. Tutaj jednak sprawa przedstawiał a się znacznie poważ niej. - Panie Vandenpost, jeś li nie ma pan nic przeciwko temu, przy posił ku bę dą panu towarzyszyć nawigator i inż ynier pokł adowy - powiedział steward. - Bardzo proszę - odparł Harry. Z przyjemnoś cią porozmawia z kimś z zał ogi. Lord Oxenford zamó wił kolejną whisky. Ten to dopiero ma spust, jak by powiedzieli Irlandczycy. Jego ż ona był a blada i milczą ca. Trzymał a w dł oniach ksią ż kę, lecz ani razu nie przewró cił a kartki. Sprawiał a wraż enie bardzo przygnę bionej. Percy poszedł na przó d maszyny, by porozmawiać z czł onkami zał ogi, Margaret zaś usiadł a po drugiej stronie przejś cia, obok Harry ego. Wyczuł zapach jej perfum i rozpoznał „Toscę ”. Zdję ł a pł aszcz, dzię ki czemu przekonał się, ż e odziedziczył a figurę po matce: był a doś ć wysoka, o szerokich ramionach, obfitych piersiach i dł ugich nogach. Stró j, jaki miał a na sobie, choć na pewno kosztowny, nie dodawał jej wdzię ku. Harry wyobraził ją sobie w dł ugiej wieczorowej sukni z gł ę bokim dekoltem, z zebranymi do gó ry rudymi wł osami i odsł onię tą dł ugą szyją, na któ rej tle znakomicie prezentował yby się klipsy w kształ cie wydł uż onych kropli, najlepiej autorstwa Louisa Cartiera z jego okresu indyjskiego... Wyglą dał aby olś niewają co. Jednak nie ulegał o wą tpliwoś ci, ż e ona sama nie widział a się w takiej roli. Krę pował o ją to, ż e jest zamoż ną arystokratką, w zwią zku z czym ubierał a się jak ż ona pastora. Był a wspaniał ą dziewczyną i Harry czuł się trochę onieś mielony jej towarzystwem, ale udał o mu się wyczuć jej sł abą stronę, co dodał o mu nieco otuchy. Mniejsza z tym, chł opcze - pomyś lał. - Pamię taj tylko, ż e stanowi dla ciebie zagroż enie i dlatego musisz obchodzić się z nią jak z jajkiem. Zapytał ją, czy latał a już samolotem. - Tylko do Paryż a, z matką. „Tylko do Paryż a, z matką ”... Jego matka nigdy w ż yciu nie zobaczy Paryż a ani nie wsią dzie do samolotu. - Jakie to uczucie, kiedy jest się tak bogatym i uprzywilejowanym? - Nie znosił am tych podró ż y - odparł a. - Musiał am pić herbatę z ró ż nymi nudnymi Anglikami, mimo ż e miał am ochotę pó jś ć do jakiejś zadymionej restauracji i posł uchać murzyń skiego jazzu. - Moja mama zabierał a mnie do Margate - powiedział Harry. - Taplał em się w morzu, a potem jedliś my lody i smaż oną rybę. Jeszcze zanim skoń czył zdanie, uś wiadomił sobie z przeraż eniem, ż e mó wią c prawdę popeł nia karygodny bł ą d. Powinien mamrotać coś nieokreś lonego o prywatnej szkole z internatem i domu na wsi, jak czynił zawsze, kiedy musiał opowiadać dziewczę tom z wyż szych sfer o swoim dzieciń stwie. Ale przecież Margaret znał a jego tajemnicę, a poza tym szum silnikó w Clippera sprawiał, ż e nikt inny nie mó gł ich usł yszeć. Mimo to, kiedy zdał sobie sprawę z tego, ż e mó wi prawdę, poczuł się tak, jakby wł aś nie wyskoczył z samolotu i leciał w pustkę, czekają c aż otworzy się spadochron. - My nigdy nie chodziliś my nad morze - stwierdził a z zazdroś cią Margaret. - Ką pali się tylko proś ci ludzie. Elizabeth i ja ogromnie zazdroś cił yś my ubogim dzieciom tego, ż e mogą robić wszystko, na co mają ochotę. Harry'ego rozbawił o jej wyznanie. Stanowił o kolejny dowó d na to, ż e miał w ż yciu szczę ś cie: dzieci moż nych tego ś wiata, woż one w wielkich czarnych samochodach, ubierane w najlepsze stroje i jedzą ce codziennie do syta, zazdroś cił y mu jego bosonogiej wolnoś ci i smaż onej ryby. - Najlepiej zapamię tał am zapachy - cią gnę ł a Margaret. - Zapach przed drzwiami ciastkarni w porze lunchu, zapach naoliwionych maszyn otaczają cy karuzelę, zapach piwa i tytoniowego dymu uciekają cy zimą przez uchylone drzwi pubu... Miał am wraż enie, ż e ludzie bardzo przyjemnie spę dzają tam czas, a ja nawet nigdy nie był am w pubie. - Niewiele stracił aś - odparł Harry, któ ry nie lubił pubó w. - W Ritzu dają duż o lepsze jedzenie. - Wyglą da na to, ż e każ de z nas woli sposó b ż ycia drugiego - zauważ ył a. - Ja spró bował em obu - przypomniał jej Harry. - Wiem, któ ry jest lepszy. Zamyś lił a się na chwilę, po czym zapytał a: - Co masz zamiar zrobić ze swoim ż yciem? Nie spodziewał się takiego pytania. - Zamierzam dobrze się bawić. - A naprawdę? - Co to znaczy: „naprawdę ”? - Każ dy chce się dobrze bawić. Chodzi mi o to, co bę dziesz robił? - To, co robię teraz. - Tknię ty nagł ym impulsem postanowił powiedzieć jej coś, o czym nie rozmawiał jeszcze z nikim w ż yciu. - Czytał aś „Wł amywacza amatora” Hornunga? Potrzą snę ł a gł ową. - Gł ó wnym bohaterem jest zł odziej - dż entelmen nazwiskiem Raffles, któ ry pali tureckie papierosy, nosi eleganckie ubrania, jest zapraszany do domó w ró ż nych ludzi i kradnie im biż uterię. Chcę być taki jak on. - Och, nie bą dź gł upi! - prychnę ł a. Poczuł się trochę dotknię ty. Potrafił a być brutalnie bezpoś rednia, kiedy uważ ał a, ż e wygaduje nonsensy. To jednak nie był y nonsensy, tylko jego marzenie. Teraz, kiedy już otworzył przed nią serce, pragną ł ją przekonać, ż e mó wi prawdę. - Nie ma w tym nic gł upiego! - obruszył się. - Przecież nie moż esz być przez cał e ż ycie zł odziejem, bo na staroś ć wylą dujesz w wię zieniu. Nawet Robin Hood oż enił się wreszcie i ustatkował. Chodzi mi o to, czego
|