Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 27 страница
- Pó jdziemy spać o tej godzinie, co zwykle - powiedział a matka. - Ale wedł ug jakiego czasu? - chciał wiedzieć Percy. - Czy mam iś ć do ł ó ż ka o dziesią tej trzydzieś ci brytyjskiego czasu letniego, czy o dziesią tej trzydzieś ci czasu nowofundlandzkiego? - Ameryka jest rasistowska! - wykrzykną ł baron Gabon. - Tak samo Francja, Anglia i Zwią zek Sowiecki. To wszystko są pań stwa rasistowskie! - Na litoś ć boską! - warkną ł ojciec. - Wpó ł do dziesią tej bę dzie chyba najrozsą dniej - powiedział a Margaret. Percy natychmiast zwró cił uwagę na rym. - Wolę umrzeć niż ż yć, jeś li o tej godzinie mam już w ł ó ż ku być - odparł. Jako dzieci czę sto zabawiali się w ten sposó b. - W kwadrans pó ź niej zrobi się duż o luź niej - przył ą czył a się matka. - Za dziesię ć dziesią ta nie ś pi ten, kto sprzą ta. - Nim minie jedenasta, chrapie cał a hał astra. - Twoja kolej, tato - powiedział Percy. Zapadł a cisza. W dawnych czasach, kiedy jeszcze nie był taki porywczy i zgorzkniał y, ojciec nieraz wł ą czał się do gry. Margaret przez chwilę myś lał a, ż e teraz ró wnież tak uczyni, gdyż jego twarz jakby trochę zł agodniał a... - W takim razie, po co nam jeszcze jedno rasistowskie pań stwo? - zapytał Hartmann. To był a kropla, któ ra przepeł nił a czarę. Lord Oxenford odwró cił się gwał townie na krześ le i zanim ktoś zdą ż ył go powstrzymać, powiedział gł oś no: - Nikogo tutaj nie interesują poglą dy dwó ch odraż ają cych Ż ydó w! Hartmann i Gabon spojrzeli na niego ze zdumieniem. Margaret poczuł a, jak na jej twarz wypeł za szkarł atny rumieniec. Ojciec wypowiedział swoją uwagę tak donoś nym gł osem, ż e wszyscy ją usł yszeli. Rozmowy ucichł y i w jadalni zapanował a cał kowita cisza. Marzył a o tym, by schować się w mysiej dziurze. Na myś l o tym, ż e każ da z patrzą cych teraz na nią nieznajomych osó b wie o tym, ż e ona, Margaret, jest có rką tego grubiań skiego, podpitego idioty siedzą cego naprzeciwko niej, robił o jej się sł abo ze wstydu. Z wyrazu twarzy Nicky ego domyś lił a się, ż e jest mu jej ż al, w zwią zku z czym poczuł a się jeszcze gorzej. Baron Gabon zbladł jak ś ciana. Przez chwilę wydawał o się, ż e odpowie na zaczepkę, ale w koń cu zmienił zamiar i odwró cił spojrzenie. Hartmann tylko uś miechną ł się z goryczą; Margaret doszł a do wniosku, ż e dla niego, któ ry wiele lat spę dził w nazistowskich Niemczech, tego rodzaju zniewaga musiał a wydawać się wrę cz bł ahostką. Ale ojciec jeszcze nie skoń czył. - O ile się nie mylę, to jest kabina pierwszej klasy - dodał. Margaret obserwował a barona Gabona. Udawał, ż e nie zwraca uwagi na jej ojca i podnió sł ł yż kę do ust, ale rę ka tak mu się trzę sł a, ż e wylał czę ś ć zupy na swoją szarą kamizelkę. Po drugiej pró bie zrezygnował i odł oż ył ł yż kę. Ten wyraź ny dowó d ogromnego zdenerwowania wstrzą sną ł dziewczyną do gł ę bi. Ogarnę ł a ją wś ciekł oś ć na ojca. Spojrzał a ostro na niego i po raz pierwszy w ż yciu zdobył a się na odwagę, by powiedzieć mu to, co myś li: - Przed chwilą obraził eś dwó ch najznakomitszych ludzi w Europie! - Co najwyż ej dwó ch najznakomitszych Ż ydó w w Europie! - prychną ł. - Nie zapominaj o Granny Fishbein - wtrą cił Percy. Ojca aż podniosł o z krzesł a. - Natychmiast przestań wygadywać te bzdury, rozumiesz? - rykną ł, wymierzywszy w syna wskazują cy palec. Percy wstał z miejsca. - Idę do toalety - oś wiadczył. - Chce mi się wymiotować. Margaret uś wiadomił a sobie, ż e oto zaró wno ona, jak i Percy przeciwstawili się ojcu, a on nie mó gł na to nic poradzić. Był o to zaiste epokowe wydarzenie. Ojciec zniż ył nieco gł os i zwró cił się bezpoś rednio do niej: - Pamię taj, ż e wł aś nie przez takich jak oni musimy uciekać z kraju! - sykną ł, po czym dodał gł oś no: - Jeś li chcą z nami podró ż ować, muszą najpierw nauczyć się dobrych manier. - Doś ć tego! - odezwał się ktoś. Margaret rozejrzał a się po jadalni. Gł os należ ał do Mervyna Loveseya, nowego pasaż era, któ ry wsiadł w Foynes. Wł aś nie podnosił się z krzesł a. Obaj stewardzi, Nicky i Davy, stali jak sł upy soli, przyglą dają c się z przeraż onymi minami rozwojowi wydarzeń. Lovesey przeszedł przez niewielkie pomieszczenie, oparł dł onie na stoliku, przy któ rym siedział Oxenford, i nachylił się groź nie. Był wysokim, budzą cym respekt mę ż czyzną o gę stych szpakowatych wł osach, czarnych brwiach i rysach twarzy jakby wykutych w kamieniu. Miał na sobie drogi garnitur, mó wił zaś z wyraź nym akcentem z Lancashire. - Był bym ogromnie zobowią zany, gdyby zechciał pan zachować swoje poglą dy dla siebie - wycedził grobowym tonem. - To nie pań ski cholerny in... - zaczą ł ojciec. - Wł aś nie, ż e mó j - przerwał mu Lovesey. Margaret zauważ ył a ką tem oka, ż e Nicky wyszedł poś piesznie z kabiny, prawdopodobnie po to, by sprowadzić pomoc z pokł adu nawigacyjnego. - Oczywiś cie dla pana to nic nie znaczy - cią gną ł Lovesey - ale profesor Hartmann jest jednym z najwybitniejszych fizykó w na ś wiecie. - Nie obchodzi mnie, kim on jest... - Naturalnie, ż e nie. Ale mnie to obchodzi. I moim zdaniem pań skie uwagi są ró wnie obrzydliwe, jak smró d zgnił ych jaj. - Bę dę mó wił to, na co mam ochotę - odparł ojciec. Wykonał ruch, jakby chciał wstać z krzesł a, ale Lovesey poł oż ył mu na ramieniu cię ż ką dł oń. - W tej chwili nasz kraj prowadzi wojnę z takimi ludź mi jak pan. - Wynoś się pan, dobrze? - Wyniosę się, jeś li pan się zamknie. - Zaraz zawoł am kapitana i... - Nie ma potrzeby - oś wiadczył kapitan Baker, wchodzą c do kabiny. W mundurze i czapce roztaczał wokó ł siebie aurę spokojnego autorytetu. - Jestem tutaj. Panie Lovesey, czy zechciał by pan wró cić na swoje miejsce? Był bym panu niezmiernie zobowią zany. - Oczywiś cie - odparł Lovesey. - Ale nie bę dę sł uchał spokojnie, jak najwybitniejszy europejski uczony jest lż ony i znieważ any przez tego pijanego kretyna. - Panie Lovesey, proszę! Lovesey usiadł przy swoim stoliku. Kapitan zwró cił się do ojca Margaret. - Lordzie Oxenford, być moż e ź le pana zrozumiano. Jestem pewien, ż e nie zachował by się pan wobec innego pasaż era w sposó b przedstawiony przez pana Loveseya. Margaret modlił a się, by ojciec zechciał skorzystać z rysują cej się szansy na zatuszowanie sprawy, lecz ku jej rozpaczy zacietrzewił się jeszcze bardziej. - Nazwał em go odraż ają cym Ż ydem, bo nim jest! - wybuchną ł. - Ojcze, przestań! - krzyknę ł a. - Jestem zmuszony prosić pana, by nie uż ywał pan takich okreś leń na pokł adzie samolotu, któ rym dowodzę. - Czyż by on się wstydził, ż e jest Ż ydem? - zapytał szyderczo ojciec. Margaret widział a, ż e kapitana ogarnia coraz wię kszy gniew. - To jest amerykań ski samolot, sir, i obowią zują na nim amerykań skie normy zachowania. Ż ą dam, aby przestał pan obraż ać innych pasaż eró w i jednocześ nie ostrzegam, ż e mam prawo zaaresztować pana i przekazać w rę ce policji podczas najbliż szego postoju. Musi pan wiedzieć, ż e w takich wypadkach, co prawda niezmiernie rzadkich, linie lotnicze zawsze kierują sprawę do są du. Groź ba aresztowania wstrzą snę ł a ojcem tak bardzo, ż e nie odezwał się ani sł owem. Margaret odczuwał a ogromne upokorzenie. Choć protestował a przeciwko jego postę powaniu, a nawet starał a się go powstrzymać, to bardzo się wstydził a. Przecież był a jego có rką. Ukrył a twarz w dł oniach; miał a już tego dosyć. Dopiero po dł uż szej chwili usł yszał a gł os ojca: - Myś lę, ż e wró cę do swojej kabiny. - Odsł onił a oczy i zobaczył a, ż e wstaje z miejsca i podaje ramię matce. - Moja droga? Matka takż e wstał a. Margaret poczuł a, ż e oczy osó b zebranych w jadalni spoczywają teraz na niej. Nagle, nie wiadomo ską d, pojawił się Harry. Poł oż ył dł onie na oparciu krzesł a Margaret i skł onił się lekko. - Lady Margaret... - powiedział, a kiedy się podniosł a, odsuną ł krzesł o. Był a mu ogromnie wdzię czna za to, ż e nie zostawił jej samej. Matka odeszł a od stoł u z wysoko podniesioną gł ową i nieruchomą twarzą, na któ rej nie malował y się ż adne uczucia. Ojciec ruszył za nią. Harry podał ramię Margaret. Był to tylko niewiele znaczą cy gest, dla niej jednak przedstawiał ogromną wartoś ć. Choć zaczerwieniona po uszy, mogł a jednak wyjś ć z jadalni z godnoś cią. Kiedy tylko znalazł a się w są siedniej kabinie, usł yszał a, jak za jej plecami narasta szmer gorą czkowych szeptó w. Harry odprowadził ją do fotela. - To był o bardzo szlachetne z twojej strony - oznajmił a, przeję ta do gł ę bi. - Nie wiem, jak ci dzię kować. - Usł yszał em stą d awanturę i pomyś lał em sobie, ż e moż esz mnie potrzebować - odparł przyciszonym gł osem. - Jeszcze nigdy w ż yciu nie wstydził am się tak jak dzisiaj! - szepnę ł a. Ale ojciec bynajmniej nie skoń czył. - Jeszcze tego kiedyś poż ał ują, przeklę ci gł upcy! - Matka opadł a na fotel i wpatrywał a się w niego pustym spojrzeniem. - Przegrają tę wojnę, wspomnicie moje sł owa! - Ojcze, proszę cię, przestań! - powiedział a bł agalnie Margaret. Na szczę ś cie jedyną osobą, któ ra opró cz niej i matki sł yszał a tyradę ojca, był Harry, gdyż pan Membury gdzieś znikną ł. Ojciec nie zwró cił na nią najmniejszej uwagi. - Niemiecka armia zaleje Anglię jak fala przypł ywu! - cią gną ł. - Jak myś licie, co się wtedy stanie? Naturalnie Hitler powoł a faszystowski rzą d. - Nagle w jego oczach pojawił się dziwny bł ysk. Boż e, on wyglą da, jakby oszalał - przemknę ł o spł oszonej Margaret przez myś l. - Angielski rzą d, ma się rozumieć, kierowany przez angielskiego faszystę. - O, mó j Boż e! - ję knę ł a gł oś no Margaret. Dopiero teraz zrozumiał a, do czego zmierzał, i ogarnę ł a ją bezdenna rozpacz. Ojciec miał nadzieję, ż e Hitler uczyni go dyktatorem Wielkiej Brytanii. Uważ ał, ż e Anglia zostanie podbita i ż e Hitler wezwie go z wygnania, by postawić na czele marionetkowego rzą du. - A kiedy w Londynie nastanie faszystowski premier, wtedy zatań czą w takt zupeł nie innej melodii! - zakoń czył triumfalnie ojciec, jakby wł aś nie rozstrzygną ł na swoją korzyś ć jaką ś dyskusję. Harry przypatrywał mu się ze zdumieniem. - Pan naprawdę myś li, ż e... ż e Hitler poprosi pana... - Kto wie? Na pewno bę dzie to musiał być ktoś, kto nie miał ż adnych zwią zkó w ze skompromitowaną administracją. Jeś li otrzymam taką szansę... obowią zek wobec ojczyzny... start zupeł nie od nowa, bez obcią ż eń przeszł oś ci... Harry był tak wstrzą ś nię ty, ż e nawet nie pró bował nic odpowiedzieć. Margaret ogarnę ł a rozpacz. Musiał a jak najprę dzej uciec od ojca. Zadrż ał a na wspomnienie cał kowitego fiaska, jakim zakoń czył a się pierwsza pró ba, ale postanowił a, ż e weź mie się w garś ć i nie pozwoli, by to niepowodzenie osł abił o jej determinację. Spró buje ponownie. Ale tym razem zorganizuje to zupeł nie inaczej. Wiele ją nauczył przykł ad Elizabeth. Wszystko starannie zaplanuje, zdobę dzie pienią dze i zapewni sobie jakieś miejsce do spania. Tym razem na pewno się uda. Z ł azienki wró cił Percy. Ominę ł a go zasadnicza czę ś ć dramatu, jaki rozegrał się w jadalni, ale wyglą dał o na to, ż e brał udział w innych, nie mniej emocjonują cych wydarzeniach, gdyż na policzkach miał ż ywe rumień ce i sprawiał wraż enie mocno podekscytowanego. - Coś niesamowitego! - oznajmił wszystkim zebranym w kabinie. - Przed chwilą spotkał em w ł azience pana Membury'ego. Miał rozpię tą marynarkę i wsadzał koszulę w spodnie, i wiecie, co zobaczył em? Pod pachą ma kaburę z rewolwerem! ROZDZIAŁ 15 Clipper zbliż ał się do punktu bez powrotu. O dziesią tej wieczorem zdenerwowany, nie wypoczę ty i zestresowany Eddie Deakin przeją ł ponownie sł uż bę. Sł oń ce skrył o się już za linią horyzontu, pozostawiają c samolot w ciemnoś ci. Zmienił a się ró wnież pogoda: w okna siekł gę sty deszcz, niebo zasnuł o się chmurami, a porywisty wiatr trzą sł bez odrobiny szacunku wielkim samolotem i zamknię tymi w nim pasaż erami. Zazwyczaj najgorsza pogoda panował a na niskich wysokoś ciach, lecz mimo to kapitan Baker prowadził maszynę tuż nad falami, „polował na wiatr”, czyli starał się znaleź ć puł ap, na któ rym przeciwny zachodni wiatr dą ł z najmniejszą sił ą. Eddie bał się, ponieważ wiedział, ż e maszyna ma za mał o paliwa. Zają wszy swoje stanowisko wzią ł się do obliczania odległ oś ci, jaką uda im się pokonać na zapasie, któ ry został w zbiornikach. Ponieważ warunki atmosferyczne okazał y się nieco gorsze, niż wynikał o z zapowiedzi, silniki z pewnoś cią zuż ył y wię cej paliwa niż zwykle. Jeś li zapas miał nie wystarczyć na dotarcie do Nowej Fundlandii, powinni zawró cić, nim miną punkt bez powrotu. Co się wtedy stanie z Carol-Ann? Tom Luther z pewnoś cią brał pod uwagę moż liwoś ć, ż e Clipper przybę dzie do celu z opó ź nieniem. Musiał mieć jakiś sposó b na skontaktowanie się ze wspó lnikami, by potwierdzić realizację wcześ niej ustalonego planu lub wprowadzić do niego poprawki. Jeś li jednak samolot zawró ci, Carol-Ann pozostanie w rę kach porywaczy co najmniej przez nastę pne dwadzieś cia cztery godziny. Wię kszoś ć czasu przeznaczonego na odpoczynek Eddie spę dził siedzą c w kabinie numer jeden i wpatrują c się w okno nie widzą cym spojrzeniem. Nawet nie pró bował zasną ć, wiedzą c, ż e i tak mu to się nie uda. Drę czył y go okropne wizje: Carol-Ann zalewają ca się ł zami, zwią zana lub cię ż ko pobita; Carol-Ann przeraż ona, bł agają ca, rozhisteryzowana, zdesperowana. Co pię ć minut z najwyż szym trudem powstrzymywał się, by nie rą bną ć pię ś cią w szybę lub by nie pobiec na gó rę, na pokł ad nawigacyjny i zapytać Mickeya Finna, swego zastę pcę, o zuż ycie paliwa. Jego zdenerwowanie był o tak duż e, ż e pozwolił sobie na niewybaczalny bł ą d, za jaki bez wą tpienia należ ał o uznać bezceremonialne potraktowanie Toma Luthera podczas kolacji. Straszliwy pech sprawił, ż e posadzono ich przy tym samym stoliku. Po posił ku Jack Ashford, nawigator, urzą dził mu dł uż szy wykł ad i wtedy Eddie zrozumiał, jak gł upio postą pił. Teraz Jack wiedział, ż e mię dzy Deakinem i Lutherem istnieje jakiś zwią zek. Eddie odmó wił jakichkolwiek wyjaś nień, Jack zaś nie nastawał - na razie. Eddie przysią gł sobie w duchu, ż e teraz bę dzie znacznie ostroż niejszy. Gdyby w umyś le kapitana Bakera powstał choć by cień podejrzenia, ż e jeden z jego oficeró w stał się obiektem szantaż u, z pewnoś cią przerwał by lot, a wtedy Eddie nie mó gł by uczynić nic, by pomó c Carol-Ann. W ten sposó b zyskał jeszcze jeden powó d do niepokoju. Jednak jego nieuprzejme zachowanie wobec Toma Luthera poszł o w niepamię ć w zwią zku z awanturą, jaka wybuchł a mię dzy Mervynem Loveseyem i lordem Oxenford. Eddie nie był jej ś wiadkiem - pogrą ż ony w niewesoł ych myś lach siedział wtedy w kabinie numer jeden - ale stewardzi zdali mu pó ź niej dokł adną relację. Jego zdaniem Oxenford był gburem, któ remu należ ał o utrzeć nosa, dokł adnie tak, jak zrobił to kapitan Baker. Szkoda, ż e taki bystry chł opak jak Percy miał takiego beznadziejnego ojca. Za kilka minut ostatnia tura pasaż eró w powinna skoń czyć posił ek i na pokł adzie pasaż erskim zapanuje spokó j. Starsi poł oż ą się od razu spać, wię kszoś ć zaś, nie odczuwają c sennoś ci z powodu podniecenia lub strachu, posiedzi jeszcze godzinę lub dwie, by wreszcie ulec prawu natury i kolejno udać się na spoczynek. Kilku twardzieli zasią dzie zapewne do gry w karty, co jakiś czas zamawiają c nowe drinki, ale nawet jeś li się upiją, to nie należ ał o się spodziewać z ich strony ż adnych kł opotó w. Eddie z rosną cym niepokojem nanosił na wykres rzeczywiste zuż ycie paliwa. Gruba czerwona linia biegł a zdecydowanie powyż ej cienkiej; wykonanej oł ó wkiem przed startem z Foynes. Należ ał o tego oczekiwać, bo przecież sfał szował tamte obliczenia, ale w zwią zku ze zł ą pogodą ró ż nica był a znacznie wię ksza, niż się spodziewał. Kiedy zabrał się do obliczania maksymalnego zasię gu samolotu, niepokó j zamienił się w strach. Po uwzglę dnieniu warunkó w lotu jedynie z trzema pracują cymi silnikami - a tego wymagał y od niego wzglę dy bezpieczeń stwa - okazał o się, ż e nie zdoł ają dotrzeć do Nowej Fundlandii. Powinien natychmiast zawiadomić o tym kapitana, ale tego nie uczynił. Brakował o dosł ownie kilkunastu litró w; na czterech silnikach powinni dolecieć do celu. Poza tym, sytuacja w każ dej chwili mogł a ulec zmianie. Na przykł ad wiatr mó gł stracić nieco na sile, dzię ki czemu spadł oby zuż ycie paliwa. Wreszcie, gdyby miał o dojś ć do najgorszego, mogli zmienić trasę i przelecieć przez ś rodek sztormu, skracają c znacznie drogę. Tyle tylko, ż e pasaż erowie musieliby znieś ć trochę niewygó d, bo samolotem rzucał oby na wszystkie strony. Siedzą cy po jego lewej stronie radiooperator zapisywał wł aś nie nadawaną alfabetem Morse'a depeszę. Eddie staną ł za nim i zajrzał mu przez ramię w nadziei, ż e bę dzie to prognoza pogody zapowiadają ca zmniejszenie sił y wiatru. Treś ć depeszy wprawił a go w zdumienie. Nadawcą był o FBI, adresatem zaś ktoś nazwiskiem Ollis Field. „Biuro otrzymał o wiadomoś ć, ż e na pokł adzie samolotu mogą znajdować się wspó lnicy wiadomych przestę pcó w. Zalecamy zachowanie szczegó lnej ostroż noś ci i otoczenie wię ź nia wzmoż oną opieką.” Co to mogł o znaczyć? Czy miał o coś wspó lnego z porwaniem Carol-Ann? Eddiemu aż zakrę cił o się w gł owie, kiedy usił ował rozważ yć wszystkie moż liwoś ci naraz. Radiooperator jednym ruchem oderwał kartkę z depeszą. - Kapitanie! - zawoł ał. - Myś lę, ż e powinien pan to przeczytać. Jack Ashford podnió sł gł owę znad stoł u z mapami, zaalarmowany tonem gł osu Bena. Eddie wzią ł od Bena depeszę, pokazał ją Jackowi, a nastę pnie zanió sł kapitanowi Bakerowi, któ ry jadł wł aś nie stek z puree ziemniaczanym przy stoliku w gł ę bi kabiny. Kiedy przeczytał wiadomoś ć, jego twarz zachmurzył a się. - To mi się zupeł nie nie podoba - powiedział. - Ten Ollis Field jest zapewne agentem FBI. - To któ ryś z pasaż eró w? - zapytał Eddie. - Tak. Od począ tku wydawał o mi się, ż e jest w nim coś podejrzanego. W niczym nie przypomina typowego pasaż era Clippera. W Foynes ani na chwilę nie wyszedł z samolotu. Eddie, w przeciwień stwie do nawigatora, nie zwró cił na niego uwagi. - Wiem, kogo ma pan na myś li - powiedział Jack, drapią c się po pokrytej cieniem zarostu brodzie. - Taki zupeł nie ł ysy facet. Jest z nim jeszcze jeden goś ć, znacznie mł odszy i duż o lepiej ubrany. Dziwna z nich para. - Ten chł opak jest zapewne wię ź niem - mrukną ł kapitan. - Zdaje się, ż e nazywa się Frank Gordon. Mó zg Eddiego pracował na najwyż szych obrotach. - A wię c dlatego w Foynes zostali na pokł adzie! Ten facet z FBI bał się, ż eby szczeniak mu nie brykną ł. Kapitan skiną ł ponuro gł ową. - Widocznie dostali zgodę na ekstradycję Gordona z Wielkiej Brytanii, a nikt raczej nie robił by sobie tyle zachodu, gdyby chodził o o zwykł ego zł odziejaszka. Chł opak musi być niebezpiecznym przestę pcą. Wprowadzili go na pokł ad nie mó wią c mi ani sł owa! - Ciekawe, co przeskrobał - mrukną ł Ben. - Frank Gordon... - powtó rzył z zastanowieniem Jack. - Chyba coś sobie przypominam. Zaczekajcie chwilę... Wiem! Zał oż ę się, ż e to Frankie Gordino! Eddie czytał o Gordinie w gazetach. Frankie peł nił funkcję egzekutora w jednym z gangó w dział ają cych na obszarze Nowej Anglii. Rozesł ano za nim listy goń cze w zwią zku z wydarzeniami, jakie miał y miejsce w pewnym bostoń skim nocnym klubie, któ rego wł aś ciciel odmó wił pł acenia haraczu. Gordino wtargną ł do lokalu, strzelił wł aś cicielowi w brzuch, zgwał cił jego dziewczynę, a nastę pnie podpalił pomieszczenie. Postrzelony mę ż czyzna zmarł, ale dziewczyna uciekł a z pł oną cego budynku i rozpoznał a gangstera na zdję ciach. - Zaraz dowiemy się, czy to naprawdę on - powiedział kapitan. - Eddie, bą dź tak dobry i poproś tego Fielda, ż eby przyszedł tu na gó rę. - Tak jest. Eddie zał oż ył marynarkę, wsadził na gł owę czapkę i zszedł po krę conych schodach, zastanawiają c się nad nowo powstał ą sytuacją. Był cał kowicie pewien, ż e istnieje jakiś zwią zek mię dzy Frankiem Gordinem i ludź mi, któ rzy porwali Carol-Ann, ale w ż aden sposó b nie potrafił dojś ć do tego, na czym ó w zwią zek miał by polegać. Zajrzał do kuchni, gdzie jeden ze stewardó w sypał wł aś nie mieloną kawę do ekspresu. - Davy, gdzie siedzi Ollis Field? - zapytał. - Kabina numer cztery, lewa strona. Eddie ruszył w kierunku ogona samolotu, zrę cznie utrzymują c ró wnowagę na koł yszą cej się podł odze. Przechodzą c przez kabinę numer dwa miną ł pogrą ż oną w ponurym milczeniu rodzinę Oxenford. W jadalni ostatnia grupa pasaż eró w koń czył a wł aś nie kolację; przybierają cy na sile sztorm szarpał samolotem, kawa rozlewał a się na spodeczki. Eddie przeszedł przez kabinę numer trzy, pokonał pojedynczy stopień i znalazł się w kabinie numer cztery. Po jej lewej stronie, a jego prawej, siedział tył em do kierunku lotu ł ysy, czterdziestoparoletni mę ż czyzna. Palił papierosa i spoglą dał w roztaczają cą się za oknem ciemnoś ć. Eddie nie tak wyobraż ał sobie agenta FBI; jakoś nie bardzo widział tego czł owieka wpadają cego z rewolwerem w dł oni do kryjó wki przestę pcó w.
|