Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 29 страница
poduszki, sł uż ą ce dotychczas jako oparcie, i podł okietniki, na gó rnym zaś materac stanowią cy zasadniczą czę ś ć fotela, po czym zasł ał oba ł ó ż ka bł ę kitną poś cielą. Koje wydawał y się wygodne, lecz był y zastraszają co odkryte. Jednak Davy wyją ł ze schowka granatową kotarę i zawiesił ją na metalowej szynie przymocowanej do sufitu, o któ rej Diana są dził a do tej pory, ż e sł uż y wył ą cznie dla ozdoby. Kotara, przytwierdzona dodatkowo zatrzaskami do krawę dzi ł ó ż ek, tworzył a szczelną zasł onę. Davy pozostawił jedynie tró jką tną szczelinę, przypominają cą wejś cie do namiotu, przez któ rą pasaż erowie mogli wś lizgną ć się do ś rodka. Wreszcie oparł o gó rną koję metalową drabinkę i odwró cił się do Marka i Diany z zadowoloną miną, jakby wł aś nie dokonał czarodziejskiej sztuczki. - Proszę mi powiedzieć, kiedy zechcą pań stwo udać się na spoczynek, to przygotuję wasze ł ó ż ka - powiedział. - Czy tam w ś rodku nie bę dzie duszno? - zapytał a Diana. - Nad każ dą koją jest wentylator - odparł. - Proszę spojrzeć w gó rę. - Diana podniosł a gł owę i zobaczył a metalową kratkę z dź wignią umoż liwiają cą jej otwieranie i zamykanie. - Jest też osobne okno, lampka, wieszak na ubranie i pó ł ka, a w razie potrzeby wystarczy nacisną ć guzik i zaczekać, aż przyjdę. Kiedy był zaję ty ł ó ż kami Lulu Bell i księ ż nej Lavinii, dwaj pasaż erowie zajmują cy miejsca po drugiej stronie przejś cia, przystojny Frank Gordon i ł ysy Ollis Field, wzię li podrę czny bagaż i poszli przebrać się do mę skiej toalety. Davy zabrał się do szykowania im posł ań. Ponieważ biegną ce wzdł uż cał ej maszyny przejś cie nie znajdował o się dokł adnie w osi samolotu, lecz nieco bliż ej jego lewej burty, tamte dwie koje był y usytuowane ró wnolegle do ś ciany, nie zaś poprzecznie, jak cztery pozostał e. Księ ż na Lavinia zjawił a się w się gają cym do podł ogi granatowym peniuarze obszytym bł ę kitną koronką i dopasowanym kolorystycznie turbanie. Na twarzy miał a nieruchomą maskę uraż onej godnoś ci; z pewnoś cią ogromnie cierpiał a z powodu, ż e musi pokazywać się publicznie w nocnym stroju. - Boż e, umrę na klaustrofobię! - ję knę ł a z przeraż eniem na widok koi. Kiedy jednak nikt nie zwró cił na nią uwagi, zdję ł a jedwabne kapcie, wsunę ł a się na dolną koję i nie powiedziawszy nawet dobranoc zasunę ł a szczelnie kotarę. W chwilę pó ź niej do kabiny weszł a Lulu Bell; miał a na sobie komplet z pó ł przezroczystego ró ż owego szyfonu, odsł aniają cy wię kszoś ć jej wdzię kó w. Od startu z Foynes zachowywał a się wobec Marka i Diany ze sztywną uprzejmoś cią, ale teraz chyba zapomniał a o urazie, gdyż usiadł a obok nich na otomanie i powiedział a z oż ywieniem: - Nawet nie macie poję cia, czego dowiedział am się o naszych towarzyszach podró ż y! - Wskazał a kciukiem puste miejsca Fielda i Gordona. Mark zerkną ł niepewnie na Dianę, po czym zapytał: - Co takiego, Lulu? - Pan Field jest agentem FBI! Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego - pomyś lał a Diana. Agent FBI to po prostu policjant. - A Frank Gordon jest wię ź niem! - uzupeł nił a Lulu swoje rewelacje. - Kto ci to powiedział? - zapytał sceptycznie Mark. - Wszyscy o tym mó wią! - Ale to jeszcze nie znaczy, ż e to prawda. - Wiedział am, ż e mi nie uwierzycie! Ten chł opak, któ ry siedzi z przodu, podsł uchał rozmowę mię dzy Fieldem i kapitanem. Kapitan był wś ciekł y jak diabli, bo FBI nie uprzedził o Pan American o tym, ż e na pokł adzie znajduje się niebezpieczny przestę pca. Wybuchł a straszna awantura i zał oga odebrał a Fieldowi rewolwer! Diana przypomniał a sobie, ż e Field istotnie sprawiał takie wraż enie, jakby miał Gordona pod swoją opieką. - Nie powiedzieli, co przeskrobał ten Gordon? - To gangster. Zastrzelił czł owieka, zgwał cił jego dziewczynę i podpalił nocny klub. Dianie trudno był o w to uwierzyć. Przecież z nim rozmawiał a! Istotnie, nie wyglą dał na zbyt subtelnego, ale był przystojny, starannie ubrany i rozmawiał z nią bardzo uprzejmie. Mogł a go sobie wyobrazić jako oszusta podatkowego lub wł aś ciciela nielegalnego kasyna gry, ale nie wydawał o się moż liwe, ż eby zabijał ludzi. Lulu był a osobą ł atwo ulegają cą emocjom, gotową uwierzyć we wszystko, co jej powiedziano. - Moim zdaniem, to bardzo mał o prawdopodobne - stwierdził Mark. Lulu machnę ł a z rezygnacją rę ką. - Poddaję się - westchnę ł a. - W ogó le nie ma w was czegoś takiego jak ż ą dza przygó d. - Podniosł a się z miejsca. - Idę spać. Obudź cie mnie, gdyby zaczą ł kogoś gwał cić. - Wspię ł a się po drabince na gó rną koję, ale przed zacią gnię ciem kotary wystawił a gł owę i powiedział a do Diany: - Zł otko, doskonale rozumiem, czemu spł awił aś mnie tam, w Irlandii. Zastanawiał am się nad tym i doszł am do wniosku, ż e mi się należ ał o. Wlazł am Markowi na gł owę. W każ dej chwili jestem gotowa zapomnieć o tej historii. Dobranoc. Wł aś ciwie moż na był o uznać to za przeprosiny. Diana nie potrafił a ich odrzucić. - Dobranoc, Lulu - odparł a. Lulu zasunę ł a kotarę. - To przede wszystkim moja wina - odezwał się Mark. - Wybacz mi, kochanie. Pocał ował a go. Znowu był a spokojna i odprę ż ona. Nie przerywają c pocał unku osunę ł a się z Markiem na fotel. Prawa pierś Diany był a przyciś nię ta do jego ramienia. Fizyczny kontakt sprawiał jej przyjemnoś ć. Poczuł a na ustach dotknię cie jego ję zyka; rozchylił a nieco wargi, by mó gł wsuną ć go do ś rodka. Sł yszał a gł oś ny oddech Marka. Chyba na razie wystarczy - pomyś lał a. Otworzył a oczy... i ujrzał a Mervyna. Szedł w kierunku dzioba samolotu i moż e by jej nawet nie zauważ ył, gdyby nie to, ż e w pewnej chwili zerkną ł przez ramię i staną ł jak wryty. Na jego pobladł ej twarzy malował się wyraz niedowierzania i zdumienia. Diana znał a go już tak dobrze, ż e czytał a w jego myś lach. Choć powiedział a mu wcześ niej, ż e kocha Marka, on w swoim zaś lepionym uporze nie chciał tego zaakceptować, w zwią zku z czym widzą c swoją ż onę cał ują cą kogoś innego doznał niemal takiego samego szoku, jaki stał by się jego udział em, gdyby nie otrzymał ż adnego ostrzeż enia. Zmarszczył groź nie brwi. Przez chwilę Diana obawiał a się, ż e Mervyn rozpę ta awanturę, on jednak odwró cił się na pię cie i wyszedł. - Co się stał o. - Zapytał Mark. Był tak zaję ty cał owaniem Diany, ż e nie zauważ ył Mervyna. Postanowił a nic mu nie mó wić. - Ktoś moż e nas zobaczyć... - szepnę ł a. Cofną ł się niechę tnie. Odetchnę ł a z ulgą, ale zaraz potem ogarnę ł a ją zł oś ć. Mervyn nie miał prawa wlec się za nią przez pó ł ś wiata i wś ciekać za każ dym razem, kiedy przyszł a jej ochota pocał ować Marka. Mał ż eń stwo nie był o rodzajem niewolnictwa; odeszł a od niego, a on musiał się z tym pogodzić. Mark zapalił papierosa, Diana zaś zapragnę ł a staną ć z Mervynem twarzą w twarz i powiedzieć mu, by zostawił ją w spokoju. Wstał a z fotela. - Zobaczę, co się dzieje w saloniku. Ty zostań tutaj i pal. Wyszł a nie czekają c na odpowiedź. Ustalił a już, ż e Mervyn nie siedział w ż adnej z tylnych kabin, ruszył a wię c ku dziobowi samolotu. Podskoki i przechył y ustał y na tyle, ż e mogł a iś ć nie trzymają c się niczego. Nie był o go takż e w kabinie numer trzy. W saloniku gracze szykowali się do dł ugiej rozgrywki: zapię li pasy, zapalili papierosy i ustawili na stolikach liczne butelki whisky. Przeszł a do kabiny numer dwa, któ rej poł owę zajmował a rodzina Oxenford. Wszyscy pasaż erowie wiedzieli już, ż e podczas kolacji lord Oxenford znieważ ył sł ynnego naukowca Carla Hartmanna, w któ rego obronie wystą pił Mervyn Lovesey. Mervyn miał ró wnież dodatnie cechy charakteru; nigdy nie usił ował a temu zaprzeczać. Za kabiną znajdował a się kuchnia. Nicky, ten tł usty steward, zmywał w niesamowitym tempie naczynia, podczas gdy jego kolega sł ał pasaż erom ł ó ż ka. Naprzeciwko kuchni był y drzwi mę skiej toalety, dalej zaś schodki prowadzą ce na pokł ad nawigacyjny i kabina numer jeden. Są dził a, ż e zastanie tam Mervyna, ale ujrzał a tylko odpoczywają cą drugą zał ogę. Weszł a po schodkach do kabiny nawigacyjnej. Nie umknę ł o jej uwagi, ż e był a wyposaż ona ró wnie luksusowo jak czę ś ć samolotu przeznaczona dla podró ż nych. Zał oga uwijał a się jak w ukropie. - Pó ź niej z przyjemnoś cią wszystko pani pokaż emy, ale teraz przelatujemy przez bardzo silny sztorm, wię c proszę, aby zechciał a pani wró cić na miejsce i zapią ć pas - zwró cił się do niej jeden z oficeró w. Schodzą c po krę conych schodach nabrał a pewnoś ci, ż e Mervyn jest w mę skiej toalecie, ale w dalszym cią gu nie udał o jej się stwierdzić, gdzie znajduje się jego fotel. Dają c krok z ostatniego stopnia, wpadł a na Marka. - Co tu robisz? - zapytał a gwał townie, kryją c zmieszanie. - Zastanawiał em się, co się z tobą stał o - odparł. W jego gł osie pojawił a się jakaś nieprzyjemna nuta. - Postanowił am się trochę rozejrzeć. - I poszukać Mervyna? - Mark, dlaczego jesteś na mnie zł y? - Dlatego, ż e wymykasz się, aby go znaleź ć. - Czy zechcieliby pań stwo wró cić na swoje miejsca? - przerwał im Nicky. - Chwilowo przestał o nami trzą ś ć, ale to nie potrwa zbyt dł ugo. Poszli z powrotem do kabiny. Diana czuł a się bardzo gł upio. Ś ledził a Mervyna, a Mark ś ledził ją. To nie miał o najmniejszego sensu. Usiedli, ale zanim zdą ż yli podją ć rozmowę, wró cili takż e Ollis Field i Frank Gordon. Obaj byli w szlafrokach, przy czym szlafrok Franka był jedwabny, z wyhaftowanym czerwonym smokiem, Fielda zaś weł niany i mocno już znoszony. Kiedy Gordon zrzucił szlafrok, okazał o się, ż e ma na sobie czerwoną piż amę w delikatne biał e prą ż ki. Wspią ł się po drabince na gó rną koję. W chwilę potem, ku przeraż eniu Diany, Field wyją ł z kieszeni szlafroka bł yszczą ce kajdanki i powiedział coś przyciszonym gł osem do swego podopiecznego. Nie dosł yszał a odpowiedzi, lecz z tonu ł atwo mogł a się zorientować, ż e Frank zaprotestował. Jednak agent FBI nie ustę pował; Gordon wysuną ł wreszcie rę kę, a Field przykuł go do ramy ł ó ż ka, po czym starannie zasuną ł kotarę i zapią ł zatrzaski. A wię c to jednak prawda: Frank Gordon był wię ź niem. - Cholera! - mrukną ł Mark. - Ale nie wierzę, ż e jest mordercą! - szepnę ł a Diana. - Mam nadzieję, ż e nie jest, bo wtedy bezpieczniej był oby zapł acić pię ć dziesią t dolaró w i pł yną ć czwartą klasą na jakimś parowcu! - To straszne, ż e ten policjant zał oż ył mu kajdanki. Nie wyobraż am sobie, jak ten biedny chł opak się wyś pi? Przecież nawet nie bę dzie mó gł odwró cić się na drugi bok! Mark uś cisną ł ją delikatnie. - Masz okropnie mię kkie serce - powiedział. - Facet jest prawdopodobnie gwał cicielem i mordercą, a tobie jest go ż al, bo nie bę dzie mó gł się porzą dnie wyspać! Oparł a gł owę na jego ramieniu, on zaś pogł adził ją po wł osach. Kilka minut temu był na nią naprawdę wś ciekł y, ale to już minę ł o. - Mark... - szepnę ł a. - Czy myś lisz, ż e na takiej koi zmieszczą się dwie osoby? - Boisz się, kochanie? - Nie. Zerkną ł na nią ze zdziwieniem, a potem uś miechną ł się, kiedy wreszcie dotarł o do niego znaczenie jej sł ó w. - Przypuszczam, ż e chyba się zmieszczą... ale nie obok siebie. - Naprawdę? - Te koje sprawiają wraż enie bardzo wą skich. - W takim razie... - Ś ciszył a jeszcze bardziej gł os. - W takim razie jedno z nas bę dzie musiał o być na wierzchu. - I to ty masz na to ochotę? Zachichotał a. - Chyba tak. - Muszę się nad tym zastanowić - odparł z udawaną powagą. - Ile waż ysz? - Pię ć dziesią t kilogramó w i dwie piersi. - W takim razie moż e pó jdziemy się przebrać? Zdję ł a kapelusz i poł oż ył a go na fotelu, Mark zaś wycią gną ł ich podrę czny bagaż. Miał doś ć sfatygowaną torbę z kurdybanu, ona zaś niewielką skó rzaną walizeczkę ze zł otymi inicjał ami. Wstał a z miejsca. - Poś piesz się - poprosił Mark i pocał ował ją. Obję ł a go, a wtedy wyraź nie poczuł a jego erekcję. - Och...! - Szepnę ł a. - Dasz radę utrzymać go w takim stanie, dopó ki nie wró cę? - Moż e. Chyba ż e wybiję nim okno. - Roześ miał a się. - Ale wtedy nauczę cię, jak bł yskawicznie przywró cić mu te rozmiary - dodał. - Nie mogę się doczekać... Mark wzią ł torbę i ruszył w kierunku dzioba samolotu, do mę skiej toalety. W przejś ciu mię dzy kabinami miną ł się z wracają cym stamtą d Mervynem; spojrzeli na siebie jak nastroszone koguty, ale ż aden nie odezwał się ani sł owem. Diana ze zdumieniem stwierdził a, ż e jej mą ż ma na sobie zgrzebną flanelową koszulę nocną w szerokie brą zowe pasy. - Ską d to wzią ł eś, na litoś ć boską? - zapytał a, nie wierzą c wł asnym oczom. - Moż esz się ś miać, jeś li masz ochotę - odparł. - W Foynes nie udał o mi się dostać nic innego. Miejscowy sklepikarz w ż yciu nie sł yszał o jedwabnych piż amach. Nie wiedział, czy jestem pedał em, czy tylko brakuje mi pią tej klepki. - Wą tpię, czy spodobasz się w tym pani Lenehan. Diana nie miał a poję cia, dlaczego to powiedział a. - Nie są dzę, ż ebym spodobał się jej w czymkolwiek - odparł sucho Mervyn, po czym wyszedł z kabiny. Zjawił się steward. - Davy, czy mó gł byś posł ać nam ł ó ż ka? - zwró cił a się do niego Diana. - Oczywiś cie, proszę pani. - Dzię kuję. Wzię ł a walizeczkę i skierował a się do tylnej czę ś ci maszyny. Przechodzą c przez kabinę numer pię ć zastanawiał a się, gdzie bę dzie spał Mervyn; ani w tym, ani w nastę pnym pomieszczeniu nie był o ani jednego posł anego ł ó ż ka, a mimo to znikną ł jej z oczu. Moż e w apartamencie dla nowoż eń có w? Niemal w tej samej chwili uś wiadomił a sobie, ż e nie widział a też nigdzie Nancy Lenehan. Zamarł a w bezruchu przed drzwiami damskiej toalety, poraż ona nieprawdopodobną myś lą: Mervyn dzielił z Nancy Lenehan apartament dla nowoż eń có w! Nie, to niemoż liwe. Ż adna linia lotnicza nie zgodził aby się na coś takiego. Nancy z pewnoś cią poł oż ył a się już spać w któ rejś z kabin w przedniej czę ś ci samolotu. Mimo to Diana musiał a się upewnić. Podeszł a do drzwi apartamentu, zawahał a się... po czym nacisnę ł a klamkę. Apartament był wielkoś ci zwyczajnej kabiny, miał wzorzysty dywan, beż owe ś ciany i granatową tapicerkę w srebrne gwiazdy, taką samą jak w salonie. W gł ę bi znajdował y się dwie oddzielne koje, po prawej stronie niewielka kanapa i stolik do kawy, po lewej zaś taboret i toaletka z lustrem. W każ dej ś cianie był y po dwa okna. Zdumiony jej nagł ym pojawieniem się Mervyn stał na ś rodku pomieszczenia. Pani Lenehan był a nieobecna, ale na kanapie leż ał jej szary pł aszcz z kaszmirskiej weł ny. Diana zatrzasnę ł a za sobą drzwi. - Jak mogł eś mi to zrobić? - To znaczy co? Dobre pytanie - przyznał a w duchu. Wł aś ciwie dlaczego był a taka wś ciekł a? - Wszyscy się dowiedzą, ż e spę dził eś z nią noc! - Nie miał em wyboru - zaprotestował. - Wszystkie miejsca był y już zaję te. - Ludzie bę dą się z nas ś miać! Wystarczy, ż e ś cigasz mnie jak szaleniec! - Czemu miał bym się tym przejmować? I tak wszyscy ś mieją się z faceta, któ rego ż ona uciekł a z innym mę ż czyzną. - Ale ty jeszcze pogarszasz sprawę! Powinieneś pogodzić się z sytuacją i starać się ją zaakceptować. - Myś lał em, ż e znasz mnie trochę lepiej. - Owszem, znam. Wł aś nie dlatego starał am się nie dopuś cić do tego, ż ebyś tu za mną dotarł. Wzruszył ramionami. - Có ż, jak widać nie udał o ci się. Jesteś za mał o sprytna, ż eby mnie przechytrzyć. - A ty jesteś zbyt gł upi, ż eby zorientować się, kiedy należ y się taktownie wycofać! - Nigdy nie uważ ał em się za wzó r taktu. - Kim ona wł aś ciwie jest? Widział am, ż e ma obrą czkę! - Jest wdową. Poza tym, nie masz prawa mó wić o niej z taką wyż szoś cią. To ty jesteś mę ż atką, a mimo to spę dzisz tę noc ze swoim amantem. - Przynajmniej bę dziemy spać osobno w ogó lnie dostę pnej kabinie, a nie ukryci w zacisznym wnę trzu apartamentu dla nowoż eń có w! Mó wią c to zdusił a kieł kują ce w niej poczucie winy, gdyż doskonale pamię tał a, ż e zaledwie przed kilkoma minutami planował a uczynić coś wrę cz przeciwnego. - Tyle tylko, ż e ja nie mam romansu z panią Lenehan, podczas gdy ty przez cał e lato zadzierał aś spó dnicę dla tego chuderlawego playboya! - sykną ł z wś ciekł oś cią. - Nie staraj się być wulgarny! - parsknę ł a, choć wiedział a, ż e Mervyn ma rację. Robił a dokł adnie to, co powiedział: wyskakiwał a z majtek za każ dym razem, kiedy udał o jej się zostać z Markiem sam na sam. Tak wł aś nie był o. - Jeż eli ja jestem wulgarny mó wią c o tym, ty robią c to był aś znacznie bardziej wulgarna! - Ale przynajmniej zachowywał am się dyskretnie. Nie chwalił am się tym i nie starał am się ciebie upokorzyć. - Wcale nie jestem tego taki pewien. Prawdopodobnie okaż e się, ż e jestem jedyną osobą w Manchesterze, któ ra nie miał a zielonego poję cia o tym, co robisz. Cudzoł oż nice nigdy nie są tak dyskretne, jak im się wydaje. - Nie mó w o mnie w ten sposó b! - zaprotestował a. - A dlaczego? Przecież tym wł aś nie jesteś, czyż nie tak? - Ale to okropnie brzmi... - szepnę ł a, odwracają c spojrzenie. - Ciesz się, ż e teraz nie kamienuje się takich kobiet, jak to był o w czasach biblijnych. - Wstrę tne sł owo! - Powinnaś wstydzić się czynu, nie sł owa. - Jesteś obrzydliwie porzą dny - powiedział a ze znuż eniem. - Nigdy w ż yciu nie zrobił eś niczego niewł aś ciwego, zgadza się? - Oczywiś cie, ż e nie! - odparł gniewnie. Nie miał a do niego sił y. - Odeszł y od ciebie dwie kobiety, ale ty za każ dym razem był eś cał kowicie niewinny! Czy nigdy nie zaś witał o ci podejrzenie, ż e to ty popeł nił eś jakiś bł ą d? Dopiero to naprawdę do niego dotarł o. Chwycił ją za ramiona tuż nad ł okciami i potrzą sną ł. - Dawał em ci wszystko, czego chciał aś! - warkną ł. - Ale nigdy cię nie obchodził o, co naprawdę czuję i myś lę! - krzyknę ł a. - Nigdy! Wł aś nie dlatego od ciebie odeszł am. Spró bował a go odepchną ć, kiedy nagle otworzył y się drzwi i do apartamentu wszedł Mark. Przez chwilę stał bez ruchu, przyglą dają c im się w milczeniu, po czym zapytał: - Co się dzieje, Diano? Masz zamiar spę dzić tu noc? Wyswobodził a się z uś cisku Mervyna. - Nie - odparł a wynioś le. - To kabina pani Lenehan... i Mervyna. Mark roześ miał się pogardliwie. - Nieź le! Muszę to wykorzystać w jakimś scenariuszu. - Nie ma w tym nic zabawnego! - zaprotestował a. - Oczywiś cie, ż e to zabawne - odparł. - Facet goni za swoją ż oną jak wariat, ale kiedy ją wreszcie dopadł, natychmiast zamyka się z inną kobietą w apartamencie dla nowoż eń có w. Diana był a oburzona jego podejś ciem do sprawy i wbrew wł asnej woli zaczę ł a bronić Mervyna. - Nie miał wyboru! - prychnę ł a ze zniecierpliwieniem. - To jedyne wolne miejsca, jakie został y w samolocie. - Powinnaś się cieszyć - cią gną ł Mark. - Jeś li się w niej zakocha, moż e zostawi cię w spokoju. - Czy nie widzisz, ż e jestem przygnę biona? - Widzę, ale nie mam poję cia dlaczego. Przecież już go nie kochasz, a czasem mó wisz o nim tak, jakbyś go wrę cz nienawidził a. Odeszł aś od niego. Czemu wię c tak bardzo cię obchodzi, z kim bę dzie spał? - Nie wiem czemu, ale obchodzi! Czuję się upokorzona! Mark nie zdobył się na okazanie jej wspó ł czucia. - Kilka godzin temu postanowił aś do niego wró cić, ale rozzł oś cił cię, wię c zmienił aś zdanie. Teraz znowu wś ciekasz się na niego za to, ż e nie bę dzie spał z tobą, tylko z kimś innym. - Ja z nikim nie ś pię! - wtrą cił się Mervyn. Mark zignorował go. - Jesteś pewna, ż e już go nie kochasz? - zapytał Dianę. - Postę pujesz wstrę tnie, pytają c mnie teraz o to! - Wiem, ale mimo to odpowiedz. - Tak, jestem tego pewna i nienawidzę cię za to, ż e mogł eś w to wą tpić! - odparł a Diana, po czym wybuchnę ł a pł aczem. - W takim razie udowodnij, ż e naprawdę tak myś lisz, i przestań zajmować się tym, gdzie on ś pi. - Nigdy nie był am dobra w testach! - krzyknę ł a. - Daj mi spokó j z tą swoją przeklę tą logiką! To nie kó ł ko dyskusyjne. - Zgadza się - rozległ się czyjś gł os. Cał a tró jka odwró cił a się, by ujrzeć stoją cą w drzwiach Nancy Lenehan. W bł ę kitnym jedwabnym szlafroku wyglą dał a niezwykle atrakcyjnie. - Odnoszę wraż enie, ż e to moja kabina. Co tu się dzieje, do licha? ROZDZIAŁ 17 Margaret Oxenford był a zdenerwowana i zawstydzona. Nie ulegał o dla niej najmniejszej wą tpliwoś ci, ż e pozostali pasaż erowie pamię tają okropną scenę w jadalni i są przekonani o tym, iż ona podziela oburzają ce poglą dy swojego ojca. Bał a się spojrzeć komukolwiek w twarz. Harry Marks ocalił resztki jej godnoś ci. Postą pił bardzo wielkodusznie, kiedy pomó gł jej wstać z miejsca, a nastę pnie podał ramię i wyprowadził z kabiny. Był to drobny gest, pozornie bardzo bł ahy, ale dla niej miał ogromne znaczenie. Nie zmieniał o to jednak faktu, iż zachował a jedynie czę ś ć szacunku do samej siebie i
|