Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 33 страница
kompanami; był to jedyny zaką tek w promieniu wielu kilometró w, gdzie istniał a realna szansa na spokojne wodowanie, wię c nawet gdyby samolot zszedł trochę z planowanego kursu, kapitan na pewno skierował by go wł aś nie tam, a nie gdzie indziej. Jeż eli Baker zapyta go, dlaczego wcześ niej nie zwró cił uwagi na zwię kszone zuż ycie paliwa, Eddie odpowie, ż e najprawdopodobniej zacię ł y się wszystkie wskaź niki. Rzecz jasna był o to zupeł nie nieprawdopodobne. Zacisną ł zę by. Do jego najważ niejszych zadań należ ał o stał e kontrolowanie zuż ycia paliwa. Do tej pory koledzy z zał ogi ufali mu bez zastrzeż eń. Teraz dowiedzą się, ż e ich zawió dł. W pobliż u miejsca wodowania bę dzie już czekał a szybka ł ó dź. Kapitan zapewne pomyś li, ż e to pomoc, i zaprosi gangsteró w na pokł ad, ale on, Eddie, z pewnoś cią nie otworzy przed nimi drzwi. Potem bandyci obezwł adnią Ollisa Fielda i uciekną z Frankiem Gordinem. Bę dą musieli szybko się uwijać, bo przed awaryjnym wodowaniem radiooperator nada sygnał Mayday, a poza tym Clipper był tak duż y, ż e dawał się bez trudu dostrzec nawet ze znacznej odległ oś ci, w zwią zku z czym w kró tkim czasie pojawią się przy nim takż e inne jednostki. Kto wie, moż e Straż Przybrzeż na zdoł a udaremnić akcję? Gdyby tak się stał o, plany bandytó w speł zł yby na niczym... Dopiero po chwili Eddie uś wiadomił sobie, ż e powinien ż yczyć im sukcesu, nie poraż ki. Jakoś nie mó gł przywykną ć do tego, ż e wystę puje po stronie gangsteró w. Ł amał sobie gł owę nad sposobem, w jaki mó gł by przechytrzyć kumpli Luthera, ale jego myś li krę cił y się w zaczarowanym krę gu, któ rego centralną postać stanowił a Carol-Ann; jeś li Luther nie dostanie Gordina, Eddie nie dostanie Carol-Ann. Pró bował wymyś lić coś, co pozwolił oby schwytać Gordina dwadzieś cia cztery godziny pó ź niej, kiedy Carol-Ann nic nie bę dzie groził o, lecz bez powodzenia. Wó wczas Gordino bę dzie już daleko. Mó gł by co najwyż ej spró bować przekonać Luthera, ż eby oddał mu ż onę wcześ niej, ale nie wierzył, ż eby mogł o mu się to udać. Nie dysponował ż adnym atutem. Luther miał Carol-Ann, on zaś... O, cholera - pomyś lał nagle. - Przecież mam Gordina! Tylko spokojnie. Porwali Carol-Ann, a ja mogę ją odzyskać tylko wtedy, jeś li bę dę z nimi ś ciś le wspó ł pracował. Z kolei Gordino znajduje się na pokł adzie tego samolotu i mogą go odzyskać tylko wtedy, jeś li bę dą ś ciś le wspó ł pracować ze mną. Chyba jednak nie mają wszystkich najsilniejszych kart... Zastanawiał się, czy istnieje jakiś sposó b na przeję cie inicjatywy. Wpatrywał się nie widzą cym spojrzeniem w ś cianę, zacisną wszy kurczowo dł onie na porę czach fotela. Owszem, istniał taki sposó b. Dlaczego mieliby najpierw dostać Gordina? Wymiana zakł adnikó w powinna nastą pić w tym samym czasie. Zdusił w sobie kieł kują cą powoli nadzieję. Najpierw musi wszystko dokł adnie przemyś leć. Jak przeprowadzić wymianę? Bandyci musieliby przywieź ć Carol-Ann tą samą ł odzią, któ rą zamierzali odpł yną ć z Frankiem Gordinem. Dlaczego nie? Wł aś nie, dlaczego nie? Tylko czy uda się to zorganizować na czas? Z jego obliczeń wynikał o, ż e był a przetrzymywana nie dalej niż dziewię ć dziesią t do stu dwudziestu kilometró w od domu, czyli okoł o stu dwudziestu kilometró w od wyznaczonego miejsca awaryjnego wodowania. W najgorszym wypadku oznaczał o to trzy godziny jazdy. Czy to nie za daleko? Przypuś ć my, ż e Luther wyrazi zgodę. Pierwsza okazja, ż eby zawiadomił swoich ludzi, nadarzy się dopiero podczas najbliż szego postoju w Botwood, gdzie Clipper powinien zjawić się o dziewią tej rano czasu brytyjskiego. Potem maszyna leciał a do Shediac. Awaryjne lą dowanie miał o nastą pić siedem godzin pó ź niej, w godzinę po starcie z Shediac. Wynikał o z tego, ż e gangsterzy bę dą mieli nawet kilka godzin zapasu. Eddie nie był w stanie ukryć radosnego podniecenia, jakie ogarnę ł o go na myś l o tym, ż e być moż e uda mu się odzyskać ż onę wcześ niej, niż mu się do tej pory wydawał o. Zaś witał a mu ró wnież nadzieja, co prawda bardzo nikł a, na pomieszanie szykó w bandytom. W ten sposó b udał oby mu się odkupić w oczach zał ogi przynajmniej czę ś ć winy. Moż e koledzy wybaczą mu zdradę, jeś li zobaczą, jak dzię ki niemu wpada w rę ce wł adz zgraja bezwzglę dnych gangsteró w? Po raz kolejny nakazał sobie spokó j. Na razie plan nie wyszedł poza stadium pomysł u. Poza tym Luther prawdopodobnie nie zgodzi się na jego propozycję. Eddie mó gł zagrozić, ż e nie sprowadzi maszyny w wyznaczone miejsce, ale bandyci z pewnoś cią nie przejmą się tym szantaż em. Bę dą przekonani, i sł usznie, ż e uczyni wszystko, by uratować ż onę. Im chodził o tylko o kumpla, podczas gdy Eddiem kierował y gł ę bsze pobudki, co czynił o go znacznie od nich sł abszym. Ponownie ogarnę ł a go czarna rozpacz. Mimo to warto był o skorzystać z szansy zasiania w duszy Luthera ziarna wą tpliwoś ci. Nawet jeś li nie uwierzy w pogró ż ki Eddiego, to przecież nie bę dzie miał stuprocentowej pewnoś ci. Musiał by być bardzo odważ nym czł owiekiem, ż eby odrzucić z miejsca jego ż ą dania, a na pewno nim nie był - w każ dym razie nie teraz. Poza tym, co mam do stracenia? - pomyś lał. - Trzeba spró bować. Eddie podnió sł się z fotela. Począ tkowo miał zamiar przygotować się starannie do rozmowy i zaplanować każ de zdanie, ale kł ę bią ce się w nim wś ciekł oś ć i rozpacz musiał y szybko znaleź ć jakieś ujś cie, bo w przeciwnym razie groził o mu szaleń stwo. Zrobi to natychmiast albo zwariuje. Chwytają c się po drodze czego popadnie przeszedł do saloniku. Luther należ ał do tych nielicznych pasaż eró w, któ rzy nie udali się na spoczynek. Siedział w ką cie i są czył whisky, ale nie przył ą czył się do gry w karty. Na jego twarzy pojawił y się sł abe rumień ce; chyba pozbył się już drę czą cych go mdł oś ci. Czytał The Illustrated London News. Eddie poklepał go po ramieniu. Luther podnió sł zdziwione spojrzenie, ale kiedy zobaczył inż yniera pokł adowego, zdziwienie ustą pił o miejsca wrogoś ci. - Kapitan chciał by zamienić z panem kilka sł ó w, panie Luther - powiedział Eddie. Gangster sprawiał wraż enie trochę wystraszonego. Siedział bez ruchu, jakby zastanawiał się, co zrobić. Wstał dopiero wtedy, kiedy Eddie ponaglił go zniecierpliwionym ruchem gł owy. Deakin poprowadził go przez kabinę numer dwa, ale zamiast skierować się w gó rę schodami prowadzą cymi na pokł ad nawigacyjny, otworzył drzwi mę skiej toalety i dał znak Lutherowi, ż eby tam wszedł. W powietrzu czuć był o ledwo uchwytną woń wymiocin. Niestety okazał o się, ż e nie są sami; jakiś pasaż er ubrany w piż amę mył wł aś nie rę ce. Eddie wskazał Lutherowi kabinę; gangster posł usznie wszedł tam, podczas gdy Eddie staną ł przed lustrem i udawał, ż e się czesze. Kiedy po chwili pasaż er opuś cił pomieszczenie, inż ynier zastukał w drzwi kabiny. Luther natychmiast wyszedł. - O co chodzi, do jasnej cholery? - Stul pysk i sł uchaj! - warkną ł Eddie. Nie zamierzał być agresywny, ale na sam widok Luthera dostawał biał ej gorą czki. - Wiem, po co tutaj jesteś. Przejrzał em wasz plan. Kiedy samolot wylą duje, Carol-Ann musi czekać na mnie w ł odzi. - Nie moż esz stawiać ż adnych ż ą dań! - prychną ł pogardliwie Luther. Eddie wcale nie oczekiwał, ż e pó jdzie mu jak po maś le. Musiał blefować. - W porzą dku - odparł z najwię kszym przekonaniem, na jakie był o go stać. - Umowa przestaje obowią zywać. Nawet jeś li Luther się zaniepokoił, to nie dał tego po sobie poznać. - Ł ż esz jak pies - stwierdził. - Zależ y ci na tym, ż eby odzyskać ż onę. Sprowadzisz samolot tam, gdzie ci kazał em. Był a to prawda, lecz Eddie potrzą sną ł gł ową. - Nie ufam ci - odparł. - Zresztą, dlaczego miał bym ci ufać? Jaką mam gwarancję, ż e mnie nie wykiwasz, nawet jeś li zrobię wszystko, czego ż ą dasz? Nie mogę ryzykować. Musimy zmienić warunki umowy. Luther nadal nie tracił pewnoś ci siebie. - Ż adnych zmian! - W porzą dku. - Przyszł a pora na pokerową zagrywkę. - W takim razie wylą dujesz w wię zieniu. Luther roześ miał się nerwowo. - O czym ty mó wisz? Eddie zyskał nieco pewnoś ci siebie, gdyż wyczuł, ż e Luther zaczyna się bać. - Opowiem o wszystkim kapitanowi i na najbliż szym postoju zostaniesz aresztowany. Policja bę dzie już na ciebie czekać. Trafisz za kratki w Kanadzie, gdzie twoi kolesie nie bę dą mogli ci pomó c. Zostaniesz oskarż ony o porwanie i pró bę uprowadzenia samolotu... Do licha, moż liwe, ż e do koń ca ż ycia nie wyjdziesz z pudł a! Do Luthera wreszcie zaczę ł o coś docierać. - Wszystko został o już ustalone! - zaprotestował. - Za pó ź no na zmiany. - Wcale nie. Moż esz zadzwonić do swoich kolesió w podczas najbliż szego postoju i powiedzieć im, co mają robić. Bę dą mieli siedem godzin, ż eby sprowadzić Carol-Ann na miejsce lą dowania. Na pewno zdą ż ą. - W porzą dku, zrobię to - zgodził się potulnie Luther. Eddie nie wierzył mu. Zmiana nastą pił a zbyt szybko. Instynktownie czuł, ż e bezwzglę dny gangster postanowił go oszukać. - Przekaż im, ż e mają zadzwonić do mnie, kiedy bę dziemy w Shediac, i potwierdzić wszystkie ustalenia. Natychmiast zorientował się, ż e jego podejrzenia był y sł uszne, gdyż przez twarz Luthera przemkną ł grymas gniewu. - A kiedy ł ó dź zbliż y się do Clippera, muszę zobaczyć ż onę na pokł adzie, bo jak nie, to nie otworzę drzwi, rozumiesz? Jeś li jej nie zobaczę, podniosę alarm. Ollis Field zał atwi cię, zanim zdą ż ysz kiwną ć palcem, a Straż Przybrzeż na zjawi się przy samolocie, nim twoi kumple zdoł ają się do niego wł amać. Radzę ci się dobrze upewnić, czy wszystko dobrze zrozumieją, bo w przeciwnym razie już teraz jesteś cie martwi. Luther bł yskawicznie odzyskał pewnoś ć siebie. - Na pewno tego nie zrobisz! - parskną ł. - Nie zaryzykujesz ż ycia ż ony. - Jesteś tego pewien? Bandyta wzruszył ramionami. - Jasne. Nie jesteś aż tak szalony. Eddie zrozumiał, ż e oto nadeszł a przeł omowa chwila i ż e natychmiast musi przekonać Luthera o autentycznoś ci swych zamiaró w. Sł owo „szalony” podsunę ł o mu pewien pomysł. - Zaraz sam się przekonasz! - sykną ł, po czym pchną ł Luthera na ś cianę tuż obok duż ego kwadratowego okna. Gangster był tak zaskoczony, ż e zupeł nie nie stawiał oporu. - Pokaż ę ci, czy nie jestem szalony. - Bł yskawicznym ruchem podcią ł nogi Luthera; mę ż czyzna runą ł cię ż ko na podł ogę. W tej chwili Eddie naprawdę czuł ogarniają ce go szaleń stwo. - Widzisz to okno, zasrań cu? - Mocnym szarpnię ciem zerwał weneckie ż aluzje. - Jestem tak szalony, ż e zaraz wyrzucę cię przez nie! - Kopną ł w szybę, ale gruby pleksiglas nawet nie drgną ł. Dopiero po drugim kopnię ciu pojawił a się siatka pę knię ć, a po trzecim okno rozprysł o się na kawał ki. Samolot leciał z prę dkoś cią dwustu kilometró w na godzinę; lodowaty wiatr i zamarzają cy deszcz wdarł y się do ś rodka z sił ą huraganu. Przeraż ony Luther usił ował podnieś ć się z podł ogi. Eddie doskoczył do niego, pchną ł ponownie na ś cianę, a nastę pnie zł apał za klapy i wepchną ł gł ową naprzó d w otwó r po oknie. Wś ciekł oś ć wyzwolił a w nim pokł ady energii, któ re pozwolił y mu zyskać przewagę nad przeciwnikiem, mimo ż e byli takiej samej postury. Luther wrzasną ł, ale ryk wiatru był tak silny, ż e zagł uszył jego woł anie. Eddie wcią gną ł go do samolotu i krzykną ł mu do ucha: - Wyrzucę cię, przysię gam na Boga! Ponownie wepchną ł go gł ową w miejsce po oknie, ale tym razem unió sł go, tak ż e stopy mę ż czyzny oderwał y się od podł ogi. Gdyby Luther nie wpadł w panikę, zapewne udał oby mu się uwolnić, ale tylko szamotał się bezsilnie, nie mogą c zmienić swego poł oż enia. Zaczą ł znowu krzyczeć, Eddie zaś zdoł ał wychwycić pojedyncze sł owa: - Dobrze...! Zgadzam się...! Zgadzam...! Deakin odczuwał olbrzymią pokusę, by naprawdę wypchną ć gangstera przez okno, ale w porę uś wiadomił sobie, ż e traci nad sobą kontrolę. Nie chcę go zabić - powtarzał sobie. - Wystarczy, jeś li przestraszę go na ś mierć. Już to osią gną ł. Wystarczy. Postawił Luthera na podł odze i zwolnił uchwyt. Bandyta natychmiast rzucił się pę dem do drzwi. Eddie nie zatrzymywał go. Cał kiem nieź le odegrał em wariata - przemknę ł o mu przez myś l. W gł ę bi duszy wiedział jednak, ż e to wcale nie był a gra. Ł apią c gł ę boko powietrze oparł się o umywalkę. Atak wś ciekł oś ci miną ł ró wnie szybko, jak się pojawił. Eddie był już spokojny, ale wcią ż jeszcze zdumiony, jakby to wszystko zrobił nie on, lecz ktoś inny. W chwilę pó ź niej do ł azienki wszedł jeden z pasaż eró w. Deakin rozpoznał w nim czł owieka, któ ry wsiadł dopiero w Foynes. Nazywał się Mervyn Lovesey, był doś ć wysoki i miał na sobie zabawną koszulę nocną w szerokie pasy. Wyglą dał na czterdzieś ci parę lat i sprawiał wraż enie bardzo rzeczowego goś cia. - Co tu się stał o, u licha? - zapytał, ujrzawszy rozmiary zniszczeń. - Wyleciał a szyba - odparł niezbyt pewnie Eddie. Lovesey obrzucił go ironicznym spojrzeniem. - Sam zdą ż ył em to zauważ yć. - Podczas sztormu czasem zdarzają się takie rzeczy - cią gną ł Eddie. - Silny wiatr niesie czasem brył ki lodu, a nawet kamienie. - Pilotuję samolot od dziesię ciu lat i nigdy nie sł yszał em o czymś takim! Oczywiś cie miał rację. Pę knię cia szyb, któ re jednak czasem się zdarzał y, miał y miejsce zawsze w porcie, nigdy podczas lotu. Z myś lą o takich wł aś nie przypadkach na pokł adzie samolotu znajdował o się kilka aluminiowych przesł on, któ re instalował o się za pomocą ś rubokrę tu. Eddie otworzył szafkę, wycią gną ł jedną i pokazał Loveseyowi. - Jesteś my na to przygotowani - powiedział. To chyba przekonał o dociekliwego pasaż era. - I bardzo dobrze - mrukną ł Lovesey, po czym znikną ł w kabinie. Eddie doszedł do wniosku, ż e bę dzie najlepiej, jeś li ograniczy zamieszanie do minimum i sam dokona naprawy. W cią gu kilku minut udał o mu się wyją ć ramę okna, usuną ć resztki oderwanych ż aluzji, wstawić przesł onę i zamontować z powrotem ramę. - Znakomita robota - stwierdził Mervyn Lovesey wychodzą c z toalety. Co prawda nie wydawał się w stu procentach usatysfakcjonowany otrzymanym wyjaś nieniem, ale nie wyglą dał o na to, ż eby miał zamiar dł uż ej dociekać prawdy. Po wyjś ciu z ł azienki Eddie natkną ł się w kuchni na Davy'ego przygotowują cego koktajl mleczny. - W toalecie wyleciał a szyba - poinformował go. - Zaraz się tym zajmę, tylko zaniosę księ ż nej mleko. - Już wstawił em przesł onę. - Dzię ki, Eddie. - Ale musisz jeszcze zamieś ć podł ogę. - Jasne. Eddie chę tnie sam by to zrobił, bo to on przecież narobił bał aganu, ale bał się, ż e zbytnią gorliwoś cią ś cią gnie na siebie podejrzenia. Odwró cił się wię c i z nieczystym sumieniem wyszedł z kuchni. Jednak udał o mu się coś osią gną ć: ś miertelnie wystraszył Luthera. Wiedział, ż e teraz tamten uczyni wszystko, by Carol-Ann znalazł a się w miejscu wodowania samolotu. W każ dym razie taką miał nadzieję. Jego myś li natychmiast zaprzą tną ł inny problem: iloś ć paliwa, jaka pozostał a w zbiornikach maszyny. Choć jeszcze nie nadeszł a pora zmiany wachty, wspią ł się na pokł ad nawigacyjny, by porozmawiać z Mickeyem Finnem. - Wykres zuż ycia paliwa zupeł nie oszalał! - poinformował go Mickey podekscytowanym tonem. Ale czy uda nam się dotrzeć do celu? - pomyś lał Eddie. - Pokaż - zaż ą dał, zachowują c pozorny spokó j. - Spó jrz! Przez pierwszą godzinę mojej wachty zuż ycie był o nienaturalnie wysokie, a potem ni stą d, ni zową d wró cił o do normy. - Podczas mojej zmiany też nic się nie zgadzał o - odparł Eddie okazują c umiarkowane zainteresowanie, podczas gdy w gł ę bi duszy czuł obezwł adniają cy strach. - Zdaje się, ż e to przez ten cholerny sztorm. - A potem zadał drę czą ce go pytanie: - Starczy nam paliwa, ż eby dolecieć do domu? - Tak - odparł Mickey. Eddie odetchną ł z ulgą. - Dzię ki Bogu! Przynajmniej jedno zmartwienie miał z gł owy. - Ale nie zostanie nam ani kropla rezerwy - dodał Mickey. - Mam nadzieję, ż e nie zawiedzie ż aden silnik. Eddie nie był w stanie zaprzą tać sobie gł owy tak mał o realnymi obawami. Musiał stawić czoł o znacznie poważ niejszym kł opotom. - Jaka jest prognoza pogody? Moż e przelecieliś my już przez sztorm? Mickey potrzą sną ł gł ową. - Nic z tego - odparł ponuro. - Bę dzie jeszcze gorzej. ROZDZIAŁ 19 Nancy Lenehan czuł a się trochę nieswojo leż ą c w ł ó ż ku w pomieszczeniu, któ re dzielił a z zupeł nie obcym mę ż czyzną. Zgodnie z zapewnieniami Mervyna Loveseya apartament dla nowoż eń có w, mimo swojej nazwy, był wyposaż ony w dwa oddzielne ł ó ż ka, jednak z powodu sztormu nie udał o się zablokować drzwi w pozycji otwartej. Mimo wysił kó w Mervyna zatrzaskiwał y się bez przerwy, tak ż e w koń cu oboje uznali, ż e lepiej zostawić je w spokoju, niż robić z ich powodu tyle zamieszania. Nie kł adł a się tak dł ugo, jak to był o moż liwe. Począ tkowo miał a nawet zamiar przesiedzieć cał ą noc w saloniku, ale upodobnił się on nieprzyjemnie do mę skiego pubu wypeł nionego papierosowym dymem, zapachem whisky i stł umionymi przekleń stwami graczy. Nie czuł a się tam dobrze, wię c w koń cu musiał a poł oż yć się spać. Zgasili ś wiatł o i weszli do swoich koi. Nancy leż ał a z zamknię tymi oczami, ale wcale nie odczuwał a sennoś ci. Lampka koniaku, któ rą zamó wił dla niej Harry Vandenpost, nic nie pomogł a; był a tak przytomna, jakby był a już dziewią ta rano. Wiedział a, ż e Mervyn takż e nie ś pi. Sł yszał a każ dy jego ruch, kiedy przewracał się z boku na bok w koi nad nią. W przeciwień stwie do innych ł ó ż ek te dwa nie był y zasł onię te kotarą, jedyną wię c osł onę stanowił a dla Nancy ciemnoś ć. Rozmyś lał a o Margaret Oxenford - mł odej, naiwnej dziewczynie, przepeł nionej niepewnoś cią i idealizmem. Jednak pod mię kką powł oką wyczuwał a determinację i pod tym wzglę dem w peł ni identyfikował a się z dziewczyną. Ona takż e w swoim czasie prowadził a cią gł e wojny z rodzicami, a już na pewno z matką, któ ra ż yczył a sobie, by jej có rka wyszł a za mą ż za chł opca ze starej bostoń skiej rodziny, podczas gdy Nancy w wieku szesnastu lat zakochał a się w Seanie Lenehanie, studencie medycyny, któ rego ojciec - o zgrozo! - był brygadzistą w fabryce jej ojca. Matka walczył a z nią przez wiele miesię cy, skwapliwie powtarzają c wszystkie plotki o Seanie, obgadują c jego rodzicó w, symulują c choroby i kł adą c się do ł ó ż ka tylko po to, by ze zdwojoną energią zarzucać có rce egoizm i niewdzię cznoś ć. Nancy bardzo cierpiał a, ale nie ugię ł a się pod presją, aż wreszcie poś lubił a Seana i kochał a go z cał ego serca aż do dnia jego ś mierci. Margaret mogł a jednak nie mieć jej sił y charakteru. Moż e postą pił am zbyt brutalnie radzą c jej, by po prostu uciekł a z domu - pomyś lał a Nancy. - Ale wyglą dał a na osobę, któ rej ktoś musi powiedzieć, ż eby przestał a się mazać i wreszcie zdał a sobie sprawę z tego, ż e jest dorosł a. W jej wieku miał am już dwoje dzieci! Ofiarował a jej radę oraz praktyczną pomoc. Miał a nadzieję, ż e uda jej się dotrzymać sł owa i dać Margaret pracę. Wszystko zależ ał o od Danny'ego Rileya, starego rozpustnika, któ ry miał speł nić rolę ję zyczka u wagi w jej sporze z bratem. Nancy zaczę ł a od począ tku roztrzą sać cał ą sprawę: Czy Mac, jej prawnik, zdoł ał skontaktować się z Dannym? Jeś li tak, to czy Danny uwierzył w historię o dochodzeniu, któ re mogł o wycią gną ć na ś wiatł o dzienne jego dawne grzeszki? Czy podejrzewał, ż e to bajeczka mają ca na celu przyparcie go do muru? A moż e drż ał z przeraż enia? Przewracał a się z boku na bok, podczas gdy przez jej gł owę przemykał y pytania, na któ re nie mogł a jeszcze znać odpowiedzi. Miał a nadzieję, ż e na najbliż szym postoju uda jej się porozmawiać z Makiem przez telefon. Moż e wtedy zniknie drę czą ca ją niepewnoś ć. Samolot koł ysał się i podskakiwał, co jeszcze bardziej zwię kszał o jej obawy, a po godzinie lub dwó ch gwał towne poruszenia przybrał y nawet na sile. Nancy nigdy do tej pory nie bał a się lecą c samolotem, ale też nigdy nie zetknę ł a się z takim sztormem. Trzymał a się kurczowo krawę dzi koi, podczas gdy potę ż na maszyna walczył a z szaleją cym wiatrem. Od ś mierci mę ż a musiał a samotnie stawić czoł o wielu przeciwnoś ciom, teraz wię c takż e nakazał a sobie spokó j i opanowanie, lecz mimo to w jej wyobraź ni co chwila pojawiał się obraz odpadają cych skrzydeł lub nieruchomieją cych nagle ś migieł. Ogarnę ł o ją przeraż enie. Zamknę ł a oczy i mocno zacisnę ł a zę by na rogu poduszki. Nagle poczuł a, ż e maszyna zaczę ł a spadać. Oczekiwał a, ż e lada chwila pilot wyró wna lot, ale spadek trwał nadal. Z ust Nancy wydobył się ję k przeraż enia. Zaraz potem poczuł a, jak samolot zaczyna pomał u pią ć się w gó rę. Na jej ramieniu spoczę ł a dł oń Mervyna. - To tylko sztorm - powiedział ze swoim brytyjskim akcentem. - Widział em już gorsze. Nie ma się czego bać. Odszukał a w ciemnoś ci jego rę kę i ś cisnę ł a ją mocno. Mervyn usiadł na krawę dzi jej koi i delikatnie gł askał ją po wł osach. Nadal bardzo się bał a, ale dotyk jego dł oni sprawił, ż e
|