Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 37 страница
narysować? Jest gotó w zrobić wszystko, wszystko! - Kró tkie milczenie. - Myś lę, ż e dał bym sobie z nim radę, ale co by pomyś leli ludzie, gdyby zobaczyli nas walczą cych? Wszystko wzię ł oby w ł eb. - Znowu milczenie. - Dobra, powiem mu. To wł aś ciwa decyzja, jestem tego pewien. Zaczekaj. - Odwró cił się do Eddiego. - Zgodzili się. Twoja ż ona bę dzie w ł odzi. Eddie z najwyż szym trudem zdoł ał ukryć ogromną ulgę pod maską niewzruszonej oboję tnoś ci. - Ale mam ci przekazać, ż e jeś li spró bujesz jakichś numeró w, ona zginie pierwsza - dodał nerwowo Luther. Eddie wyrwał mu sł uchawkę. - Posł uchaj, Vincini. Po pierwsze: muszę zobaczyć ją w ł odzi, zanim otworzę drzwi samolotu. Po drugie: musi wejś ć z wami na pokł ad. Po trzecie: bez wzglę du na to, co się stanie, jeś li spadnie jej choć wł os z gł owy, zabiję cię goł ymi rę kami. Radzę ci, ż ebyś o tym pamię tał. Nie czekają c na odpowiedź odł oż ył sł uchawkę. - Po co to zrobił eś? - zapytał skonsternowany Luther. Podnió sł sł uchawkę i nacisną ł kilkakrotnie wideł ki. - Halo? Halo? - Potrzą sną ł gł ową. - Nic z tego. - Spojrzał na Deakina z mieszaniną gniewu i podziwu. - Ty chyba naprawdę lubisz ryzyko, co nie? - Idź zapł acić za rozmowę - odparł sucho Eddie. Gangster się gną ł do wewnę trznej kieszeni marynarki i wycią gną ł stamtą d gruby plik banknotó w. - Posł uchaj, gniewem niczego nie osią gniesz. Dostał eś, czego chciał eś. Teraz musimy ze sobą wspó ł pracować, ż eby wszystko dobrze się skoń czył o i dla ciebie, i dla mnie. Dlaczego nie chcesz tego zrozumieć? Jesteś my wspó lnikami. - Odpieprz się, ś mieciu - warkną ł Eddie i wyszedł z budynku. Idą c drogą prowadzą cą do portu czuł narastają cą wś ciekł oś ć. Uwaga Luthera, ż e są wspó lnikami, ugodził a go boleś nie. Robił wszystko, by uratować swoją ż onę, ale jednocześ nie pomagał w uwolnieniu Frankiego Gordina, gwał ciciela i zabó jcy. Fakt, ż e został do tego podstę pnie zmuszony, powinien stanowić dla niego usprawiedliwienie, i zapewne postronny obserwator tak wł aś nie ustosunkował by się do tej sprawy, lecz dla Eddiego nie miał o to ż adnego znaczenia. Wiedział, ż e po tym wszystkim już nigdy nie bę dzie mó gł nikomu spojrzeć prosto w oczy. Schodzą c ze wzgó rza w kierunku zatoczki ujrzał Clippera unoszą cego się majestatycznie na spokojnej powierzchni wody. Zdawał sobie doskonale sprawę, ż e jego kariera inż yniera pokł adowego w Pan American dobiegł a koń ca. To takż e napeł niał o go wś ciekł oś cią. W porcie stał y ró wnież dwa duż e frachtowce i kilka kutró w rybackich, a takż e kuter patrolowy Marynarki Wojennej USA. Ską d oni się tu wzię li, u diabł a? - pomyś lał Eddie. Prawdopodobnie miał o to jakiś zwią zek z wojną. Przypomniał sobie lata spę dzone w Marynarce; z perspektywy czasu wydawał y mu się zł otym okresem, kiedy ż ycie był o jeszcze proste. Być moż e w trudnych sytuacjach przeszł oś ć zawsze przedstawiał a się w ró ż owych barwach. Wszedł do budynku Pan American. W zielono - biał ej poczekalni stał mę ż czyzna w mundurze porucznika, prawdopodobnie czł onek zał ogi kutra. Sł yszą c odgł os krokó w Eddiego odwró cił się; był to potę ż nie zbudowany, brzydki czł owiek o mał ych, osadzonych blisko siebie oczach i z brodawką na nosie. Eddie zatrzymał się jak wryty, wpatrują c się w niego z radoś cią i zdumieniem. Nie mó gł uwierzyć wł asnym oczom. - Steve? To naprawdę ty? - Jak się masz, Eddie. - Ską d się tu wzią ł eś, do diabł a? Był to Steve Appleby, do któ rego Eddie usił ował bezskutecznie dodzwonić się z Anglii - jego najlepszy przyjaciel, jedyny czł owiek, któ rego pragną ł by mieć przy boku w każ dej trudnej sytuacji. Steve podszedł do niego i obję li się mocno, poklepują c po plecach. - Przecież powinieneś być w New Hampshire! Co tu robisz, do licha? - Nelly powiedział a, ż e był eś przeraż ony, kiedy do niej zadzwonił eś - odparł Steve, przyglą dają c mu się uważ nie. - Nie pamię tam, ż ebym kiedykolwiek widział cię w takim stanie. Zawsze był eś jak skał a. Domyś lił em się, ż e masz poważ ne kł opoty. - To prawda. - Nagle Eddie poczuł, jak kł ę bią ce się w nim emocje, tł umione od dwudziestu godzin, przybierają raptownie na sile, jakby chciał y za wszelką cenę wydostać się na wolnoś ć. Ś wiadomoś ć tego, ż e jego najlepszy przyjaciel poruszył niebo i ziemię, by przybyć mu z pomocą, wzruszył a go do gł ę bi. - Nawet bardzo poważ ne... szepną ł, a potem nie mó gł już wykrztusić ani sł owa, gdyż do oczu nabiegł y mu ł zy, a gardł o ś cisnę ł y niewidzialne stalowe kleszcze. Odwró cił się i wyszedł na zewną trz. Steve ruszył za nim. Eddie zaprowadził go na drugą stronę budynku, do pustego hangaru, w któ rym zwykle trzymano ł ó dź dowoż ą cą pasaż eró w i zał ogę na brzeg. Nikt nie mó gł ich tam zobaczyć. - Nawet nie wiem, ile zacią gną ł em dł ugó w wdzię cznoś ci, ż eby tu się dostać - powiedział Steve, starają c się ukryć zaż enowanie. - Jestem w Marynarce już osiem lat i sporo ludzi miał o wobec mnie pewne zobowią zania, ale dzisiaj wszyscy spł acili mi je z nawią zką i teraz ja jestem ich dł uż nikiem. Wą tpię, czy wystarczy mi nastę pne osiem lat, by wyró wnać rachunki. Eddie skiną ł gł ową. Steve potrafił każ demu zał atwić nawet najtrudniejszą sprawę, z czego sł yną ł już niemal w cał ej Marynarce. Eddie chciał mu podzię kować, ale nagle z jego oczu obfitym strumieniem popł ynę ł y ł zy. - Co się stał o, chł opie? - zapytał poważ nie Appleby. - Mają Carol-Ann - wykrztusił wreszcie Eddie. - Kto, na litoś ć boską? - Gang Patriarki. - Raya Patriarki? Tego kanciarza? - Porwali ją. - Ale czemu, do stu piorunó w? - Chcą, ż ebym uprowadził Clippera. - Po co? Eddie otarł twarz rę kawem i spró bował wzią ć się w garś ć. - Na pokł adzie jest agent FBI, któ ry eskortuje wię ź nia, niejakiego Frankiego Gordina. Domyś lam się, ż e Patriarca chce go odbić. W każ dym razie jeden z pasaż eró w, Tom Luther, kazał mi doprowadzić do wodowania u wybrzeż y Maine. Bę dzie tam czekał a szybka ł ó dź z Carol-Ann na pokł adzie. Wymienią ją na Gordina, któ ry zaraz potem zniknie. Steve skiną ł gł ową. - Ten Luther to jakiś ł ebski facet. Domyś lił się, ż e jedynym sposobem na to, by zmusić Eddiego Deakina do wspó ł pracy, był o porwanie jego ż ony. - Otó ż to. - Sukinsyny! - Muszę dostać tych drani, Steve. Chcę zał atwić ich wł asnymi rę kami. - Ale co moż esz zrobić? - Nie wiem. Wł aś nie dlatego dzwonił em do ciebie. Steve zmarszczył brwi. - Na najwię ksze niebezpieczeń stwo bę dą naraż eni od chwili, kiedy wejdą na pokł ad, do momentu, kiedy wró cą do samochodu. Moż e policja odkryje ich wó z i urzą dzi przy nim zasadzkę? - A w jaki sposó b go rozpoznają? - zapytał z pową tpiewaniem Eddie. - To przecież bę dzie zwykł y samochó d zaparkowany przy plaż y. - Mimo to chyba warto spró bować. - Nie ma ż adnej pewnoś ci, ż e się uda, Steve. Zbyt wiele elementó w moż e zawieś ć. Poza tym nie chcę mieszać w to policji. Kto wie, czy nie zdecydowaliby się zaryzykować ż ycia Carol-Ann. Appleby skiną ł gł ową. - A samochó d mó gł by stać po drugiej stronie granicy, wię c musielibyś my zawiadomić takż e kanadyjską policję. Wszystko wydał oby się w cią gu pię ciu minut. Nie, policja odpada. W takim razie pozostaje nam tylko Marynarka Wojenna albo Straż Przybrzeż na. Eddie od razu poczuł się lepiej, mogą c porozmawiać z kimś o swoim problemie. - Wolał bym Marynarkę. - W porzą dku. Moż e udał oby mi się sprowadzić w miejsce spotkania kuter patrolowy, ż eby przechwycił gangsteró w po wymianie Gordina na Carol-Ann? - To niezł y pomysł - zgodził się Eddie z nadzieją w gł osie. - Ale czy dasz radę to zrobić? - Był o czymś nie do pomyś lenia, by jednostki Marynarki Wojennej podejmował y jakieś dział ania nie uzgodnione z dowó dztwem. - Chyba tak. Teraz i tak bez przerwy trwają jakieś ć wiczenia, na wypadek, gdyby Hitler uporawszy się z Polską za nastę pny cel wybrał sobie Nową Anglię. Po prostu trzeba bę dzie trochę pokombinować. Znam faceta, któ ry moż e się tym zają ć. To ojciec Simona Greenbourne'a. Pamię tasz Simona? - Jasne. Simon miał zwariowane poczucie humoru i niezaspokojone pragnienie, jeś li chodził o o piwo. Wiecznie pakował się w kł opoty, lecz zwykle wykrę cał się sianem, gdyż miał ojca admirał a. - Pewnego razu Simon posuną ł się trochę za daleko - cią gną ł Steve. - Upił się i podpalił bar, a wraz z nim kilka okolicznych budynkó w. To dł uga historia, ale najważ niejsze jest to, ż e uratował em go przed odsiadką, i jego ojciec jest mi dozgonnie wdzię czny. Myś lę, ż e mogę poprosić go o drobną przysł ugę. Eddie przyjrzał się jednostce, któ rą przypł yną ł Appleby. Był to dwudziestoletni ś cigacz okrę tó w podwodnych o drewnianym kadł ubie, ale za to uzbrojony w automatyczne dział ko kalibru siedemdziesią t pię ć milimetró w i zapas bomb gł ę binowych. Nie ulegał o najmniejszej wą tpliwoś ci, ż e mó gł napę dzić niezł ego stracha gromadzie miejskich gogusió w stł oczonych w jakiejś motoró wce. Miał jednak jedną wadę: za bardzo rzucał się w oczy. - Mogą zauważ yć go z daleka i zwietrzyć podstę p - zauważ ył. Steve potrzą sną ł gł ową. - Te ł ajby potrafią wpł ywać daleko w gó rę rzeki. Zanurzenie nie przekracza dwó ch metró w, i to z peł nym ł adunkiem. - Mimo wszystko to bardzo ryzykowne, Steve. - A nawet jeś li zauważ ą kuter patrolowy, to co z tego? Przecież zostawi ich w spokoju. Myś lisz, ż e z tak bł ahego powodu odwoł ają cał ą imprezę? - Mogą coś zrobić Carol-Ann. Steve otwierał już usta, by zaoponować, ale zmienił zdanie. - To prawda - przyznał. - Wszystko moż e się zdarzyć. Tylko ty masz prawo zadecydować, jak daleko wolno nam się posuną ć. Eddie doskonale wiedział, ż e jego przyjaciel nie jest z nim szczery. - Myś lisz, ż e się boję, prawda? - zapytał gniewnie. - Owszem. Ale masz do tego prawo. Eddie zerkną ł na zegarek. - Boż e, muszę wracać do pokoju odpraw! Musiał szybko podją ć decyzję. Steve przedstawił mu najlepszy plan, jaki mó gł wymyś lić, on zaś miał go zaakceptować lub odrzucić. - Nie wiem, czy pomyś lał eś o pewnej rzeczy - odezwał się Steve. - Kto wie, czy nie zechcą cię oszukać. - W jaki sposó b? Appleby wzruszył ramionami. - Nie wiem, ale kiedy już wejdą na pokł ad Clippera, trudno bę dzie z nimi dyskutować. Być moż e postanowią zabrać ze sobą Carol-Ann. - Po co mieliby to robić, do cholery? - Ż eby mieć pewnoś ć, ż e nie bę dziesz zbyt gorliwie wspó ł pracował z policją. - A niech to! Istniał y takż e inne powody. Przecież obrzucał tych ludzi wyzwiskami i traktował ich jak ś miecie. Mogli nabrać ochoty, by dać mu porzą dną nauczkę. Eddie znalazł się w ś lepym zauł ku. Musiał zgodzić się na plan Steve'a. Był o już za pó ź no na cokolwiek innego. Boż e, wybacz mi, jeś li się mylę - pomyś lał. - W porzą dku - powiedział. - Zró bmy to. ROZDZIAŁ 22 Dzisiaj muszę powiedzieć ojcu - pomyś lał a Margaret zaraz po przebudzeniu. Minę ł o trochę czasu, zanim przypomniał a sobie, co chce mu powiedzieć: ż e nie zamieszka z nimi w Connecticut, ż e opuś ci rodzinę, znajdzie samodzielne mieszkanie i podejmie pracę. Ojciec na pewno wś cieknie się jak diabli. Ogarnę ł o ją wywoł ują ce mdł oś ci uczucie strachu i wstydu. Doskonale je znał a. Nawiedzał o ją zawsze, kiedy pró bował a przeciwstawić się ojcu. Mam dziewię tnaś cie lat - powtó rzył a sobie po raz kolejny. Jestem kobietą. Tej nocy kochał am się jak szalona z cudownym mę ż czyzną. Dlaczego wcią ż boję się wł asnego ojca? Był o tak zawsze, od najdawniejszych czasó w, do jakich się gał a pamię cią. Nigdy nie rozumiał a, dlaczego uparł się, by trzymać ją w klatce. Podobnie miał a się sprawa z Elizabeth, ale już nie z Percym. Ojciec chyba chciał, ż eby jego có rki stanowił y jedynie bezuż yteczne ozdoby. Reagował gwał townie na każ dą pró bę nauczenia się czegoś praktycznego, jak choć by pł ywania lub jazdy na rowerze. Nigdy nie interesował o go, ile wydają na stroje, lecz nie pozwolił, by miał y wł asne rachunki w sklepie. Obrzydzeniem napeł niał a ją nie tyle perspektywa poraż ki, co raczej spodziewana reakcja ojca, jego gniew, wś ciekł oś ć, zł oś liwe docinki i zaciś nię te zę by. Czę sto pró bował a go oszukać, lecz prawie nigdy jej się to nie udał o. Tak bardzo bał a się, ż e ojciec usł yszy miauczenie schowanego na strychu kotka, przył apie ją na zabawie z „nieodpowiednimi” dzieć mi ze wsi albo przeszuka jej pokó j i znajdzie egzemplarz „Pł ochej Evangeline”, ż e wszystkie zakazane przyjemnoś ci tracił y dla niej cał y urok. Jeś li czasem zdarzał o się jej postawić na swoim, to tylko dzię ki pomocy innych. Monica wprowadził a ją w ś wiat zmysł owych rozkoszy i tego już nigdy nie udał o mu się jej odebrać. Percy nauczył ją strzelać, Digby zaś, szofer, prowadzić samochó d. Być moż e teraz Harry Marks i Nancy Lenehan pokaż ą jej, jak stać się niezależ ną. Nawet w tej chwili czuł a się już zupeł nie inaczej. Bolał y ją lekko mię ś nie, jakby spę dził a cał y dzień pracują c fizycznie na ś wież ym powietrzu. Leż ą c na wznak przesunę ł a powoli dł onie po swoim ciele. Do tej pory myś lał a o sobie jako o zlepku odraż ają cych wypukł oś ci i nieestetycznych kę pek wł osó w, ale teraz nagle zmienił a zdanie. Harry wydawał się nią zachwycony. Zza otaczają cej jej koję kotary zaczę ł y dobiegać stł umione odgł osy. Budzili się kolejni pasaż erowie. Zerknę ł a przez szparkę. Nicky, ten pulchniejszy z pary stewardó w, skł adał usytuowaną naprzeciwko niej parę ł ó ż ek, któ rą zajmowali ojciec i matka. Ł ó ż ka Harry'ego i pana Membury'ego już przeistoczył y się z powrotem w fotele. Harry siedział na swoim miejscu i w zamyś leniu patrzył przez okno. Nagle ogarną ł ją wstyd; zasunę ł a szybko kotarę, zanim ją zauważ ył. Zabawne - zaledwie kilka godzin temu znajdowali się w najbardziej intymnej sytuacji, w jakiej moż e być dwoje ludzi, lecz teraz czuł a się bardzo niezrę cznie. Zastanawiał a się, gdzie podziali się inni. Percy prawdopodobnie popł yną ł na brzeg, ojciec zaś zapewne uczynił to samo, gdyż zwykle budził się bardzo wcześ nie. Matka natomiast nigdy nie przejawiał a rano zbytniej energii. Przypuszczalnie był a w ł azience. Pan Membury takż e znikną ł z kabiny. Margaret spojrzał a w okno. Był już dzień. Samolot stał na kotwicy w pobliż u mał ej osady otoczonej sosnowym lasem. Malowniczy widok sprawiał sielankowe wraż enie. Opadł a ponownie na poduszkę, cieszą c się z odosobnienia i rozkoszują c wspomnieniami minionej nocy. Przywoł ywał a kolejno szczegó ł y, ukł adają c je niczym fotografie w albumie. Czuł a się tak, jakby dopiero teraz naprawdę stracił a dziewictwo. Fizyczna mił oś ć z Ianem był a poś pieszna, bolesna i ukradkowa; zawsze czuł a się potem jak dziecko, któ re w nieudolny sposó b naś laduje zabawy dorosł ych. Jednak tej nocy zaró wno ona, jak i Harry byli dorosł ymi ludź mi, odnajdują cymi rozkosz w swoich ciał ach. Zachowywali się dyskretnie, lecz nie towarzyszył o im poczucie winy; byli nieś miali, lecz nie zaż enowani; niepewni, ale nie niezrę czni. Czuł a się jak prawdziwa kobieta. Chcę tego wię cej - pomyś lał a, obejmują c się ramionami. - Duż o wię cej. Pod przymknię tymi powiekami ujrzał a Harry'ego takiego, jakim widział a go przed chwilą - w niebieskiej koszuli, siedzą cego z zamyś loną miną przy oknie - i nagle zapragnę ł a go pocał ować. Usiadł a, nacią gnę ł a na ramiona szlafrok, odsunę ł a zasł onę i powiedział a: - Dzień dobry, Harry. Drgną ł raptownie i spojrzał na nią z takim wyrazem twarzy, jakby przył apał a go na czymś niestosownym. Ciekawe, o czym myś lał eś? - zastanawiał a się. Uś miechną ł się, napotkawszy jej wzrok. Ona takż e się uś miechnę ł a, po to tylko, by przekonać się, ż e nie moż e przestać. Co najmniej przez minutę uś miechali się gł upawo do siebie, po czym Margaret opuś cił a oczy i wstał a z ł ó ż ka. - Dzień dobry, lady Margaret - przywitał ją steward skł adają cy ł ó ż ko jej matki. - Moż e filiż ankę kawy? - Nie, dzię kuję, Nicky. Przypuszczał a, ż e przedstawia sobą okropny widok. Pragnę ł a jak najprę dzej znaleź ć się przed lustrem, by rozczesać wł osy. Czuł a się prawie naga. Był a prawie naga, podczas gdy Harry zdą ż ył się już ogolić i zał oż yć nową koszulę. Przypominał ś wież e jabł uszko. Mimo to nadal miał a ochotę go pocał ować. Wsuwają c stopy w kapcie przypomniał a sobie, jak zostawił a je nieostroż nie przy koi Harry'ego i zabrał a na uł amek sekundy przed tym, zanim zauważ ył je ojciec. Spostrzegł a, ż e wzrok Harry'ego zsuną ł się na jej piersi. Nie miał a nic przeciwko temu; lubił a, kiedy na nie patrzył. Zawią zał a pasek szlafroka i odgarnę ł a wł osy. Nicky uporał się z ł ó ż kiem matki. Margaret miał a nadzieję, ż e steward wyjdzie z kabiny, dają c jej moż liwoś ć pocał owania Harry'ego, ale on zapytał: - Czy mogę zają ć się pani ł ó ż kiem? - Oczywiś cie - odparł a, z trudem kryją c rozczarowanie. Kiedy znowu nadarzy się okazja, ż eby pocał ować Harry'ego? Wzię ł a walizeczkę, posł ał a mu tę skne spojrzenie i wyszł a z kabiny. Drugi steward, Davy, nakrywał w jadalni do ś niadania. Margaret ukradł a truskawkę, czują c się jak ostatnia grzesznica. Szł a powoli wzdł uż samolotu. Wię kszoś ć ł ó ż ek zamienił a się z powrotem w fotele, a tu i ó wdzie siedzieli zaspani pasaż erowie popijają c kawę. Zauważ ył a pana Membury'ego pogrą ż onego w rozmowie z baronem Gabonem, zastanowił o ją, jaki wspó lny temat mogli znaleź ć dwaj tak niepodobni do siebie ludzie. Czegoś jej brakował o, ale dopiero po dł uż szej chwili zorientował a się czego: nie był o porannych gazet. Weszł a do damskiej toalety. Matka siedział a na taborecie przed lustrem. Nagle Margaret ogarnę ł o ogromne poczucie winy. Jak mogł am zrobić coś takiego zaledwie kilka krokó w od niej? - pomyś lał a z przeraż eniem, rumienią c się po uszy. - Dzień dobry, mamo - wykrztusił a, pokonują c opó r ś ciś nię tego gardł a, lecz ku swemu zdumieniu przekonał a się, ż e jej gł os brzmi cał kiem normalnie. - Dzień dobry, kochanie. Masz wypieki na twarzy. Dobrze spał aś? - Bardzo dobrze - odparł a Margaret i zarumienił a się jeszcze bardziej. - To dlatego, ż e ukradł am ze stoł u truskawkę i mam wyrzuty sumienia - dodał a poś piesznie i czym prę dzej zamknę ł a się w kabinie. Kiedy wyszł a, nalał a wody do umywalki i energicznie umył a twarz. Był o jej przykro, ż e musi zał oż yć tę samą sukienkę co wczoraj. Wolał aby coś ś wież ego. Skropił a się dodatkowo perfumami. Harry powiedział, ż e lubi ich zapach. Poznał nawet rodzaj. Był jedynym mę ż czyzną, jakiego znał a, któ ry potrafił odró ż niać gatunki perfum. Czesał a się powoli i starannie. Wł osy stanowił y jej najwię kszy atut, starał a się wię c jak najlepiej go wykorzystać. Powinnam bardziej troszczyć się o swó j wyglą d - przemknę ł o jej przez myś l. Do tej pory nie zaprzą tał a sobie tym zbytnio gł owy, lecz teraz nagle nabrał o to znaczenia. Powinnam nosić sukienki, któ re podkreś lał yby moją figurę, pantofle, któ re kierował yby uwagę mę ż czyzn na moje dł ugie nogi, a wszystko w kolorach pasują cych do rudych wł osó w i zielonych oczu - zdecydował a. Akurat pod tym wzglę dem nie miał a zastrzeż eń do swojej sukienki - był a w kolorze wypalonej cegł y - ale miał a nieciekawy, workowaty fason. Spoglą dają c na swoje odbicie w lustrze Margaret ż ał ował a, ż e sukienka nie ma poszerzanych ramion i paska. Rzecz jasna matka nigdy nie pozwolił aby jej zrobić makijaż u, wię c musiał a zadowolić się delikatną bladą cerą. Na szczę ś cie miał a ł adne zę by. - Jestem gotowa! - oznajmił a radoś nie. Matka siedział a wcią ż w tej samej pozycji. - Przypuszczam, ż e bę dziesz znowu rozmawiać z panem Vandenpostem? - Nawet na pewno, tym bardziej ż e w kabinie nie ma nikogo innego, a ty jeszcze nie skoń czył aś toalety. - Uważ aj na niego. Trochę przypomina Ż yda. Ale na pewno nie jest obrzezany - pomyś lał a Margaret. Niewiele brakował o, by powiedział a to na gł os, lecz tylko zachichotał a cichutko. - Nie ma się z czego ś miać - odparł a matka uraż onym tonem. - Musisz wiedzieć, ż e kiedy wysią dziemy z tego samolotu, nie pozwolę ci spotykać się z tym mł odym czł owiekiem. A ty musisz wiedzieć, ż e wcale się tym nie przejmę. Był a to prawda. Margaret zamierzał a opuś cić rodzicó w, w zwią zku z czym ich nakazy i zakazy nie miał y dla niej ż adnego znaczenia. Matka spojrzał a na nią podejrzliwie. - Dlaczego mam przeczucie, ż e nie jesteś ze mną zupeł nie szczera? - Dlatego ż e tyrani nigdy nikomu nie ufają. To znakomita kwestia na zakoń czenie rozmowy - pomyś lał a idą c do drzwi. - Nie odchodź, kochanie - poprosił a matka z oczami peł nymi ł ez. Czy miał a na myś li: „Nie wychodź jeszcze”, czy też: „Nie zostawiaj nas”? Czyż by odgadł a zamiary có rki? Zawsze odznaczał a się dobrą intuicją. Na wszelki wypadek Margaret nic nie odpowiedział a. - Utracił am już Elizabeth. Nie przeż ył abym, gdybym miał a utracić ró wnież ciebie. - Przecież to wina ojca! - wykrzyknę ł a Margaret, czują c, ż e jeszcze chwila i wybuchnie
|