Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 35 страница
A czego wł aś ciwie ja chcę? - zadał a sobie pytanie. - Oczywiś cie marzę o tym, by się z nim spotykać, moż e nawet przeż yć romans, ale czy chcę, by zrezygnował dla mnie z mał ż eń stwa? Ską d mogę mieć pewnoś ć, zaledwie po jednej nocy nie zrealizowanych namię tnoś ci? Zamarł a w bezruchu ze szminką przy ustach i przyjrzał a się swemu odbiciu w lustrze. Daj spokó j, Nancy - myś lał a. - Przecież dobrze znasz prawdę. Pragniesz tego czł owieka. Masz czterdzieś ci lat i jeden dzień i wł aś nie spotkał aś Pana W Sam Raz Dla Ciebie. Przestań sama siebie oszukiwać i weź się ostro za niego. Skropił a się perfumami „Pink Clover” i wyszł a z ł azienki. Zaraz za progiem niemal wpadł a na Nata i Petera, któ rzy zajmowali miejsca koł o damskiej ł azienki. - Dzień dobry, Nancy - powiedział Nat. Przypomniał a sobie, co pię ć lat temu czuł a do tego mę ż czyzny. Tak, gdybym miał a doś ć czasu, chybabym się w nim zakochał a - przyznał a w duchu. - Ale nie miał am czasu. Na cał e szczę ś cie. Zdaje się, ż e bardziej niż mnie pragną ł dostać w swoje rę ce moją firmę. W każ dym razie o mnie przestał już zabiegać, fabryką natomiast interesuje się w dalszym cią gu. Skinę ł a mu gł ową i nie odezwawszy się ani sł owem weszł a do swojej kabiny. Dwie koje przeistoczył y się z powrotem w obszerną otomanę, na któ rej siedział Mervyn - gł adko ogolony, w biał ej koszuli i ciemnoszarym garniturze. - Spó jrz przez okno - powiedział. - Już prawie jesteś my na miejscu. Lecieli nad gę stym sosnowym lasem poprzecinanym srebrnymi rzekami. Po chwili drzewa ustą pił y miejsca wodzie - nie gł ę bokim, ciemnym wodom Atlantyku, lecz spokojnemu, pł ytkiemu ujś ciu rzeki. Na brzegu dostrzegł a mał y port oraz skupisko drewnianych budynkó w, nad któ rymi gó rował a wież a koś cioł a. Samolot szybko tracił wysokoś ć. Nancy i Mervyn siedzieli na otomanie przypię ci pasami, trzymają c się za rę ce. Nancy wł aś ciwie nie poczuł a, kiedy spodnia czę ś ć kadł uba dotknę ł a powierzchni wody; ż e tak się stał o, zorientował a się dopiero po chwili, gdy w okna uderzył y bryzgi piany. - Có ż, wyglą da na to, ż e przeleciał am przez Atlantyk. - Zgadza się. Niewiele jest osó b, któ re mogą to o sobie powiedzieć. Mimo to wcale nie czuł a się jak bohater. Pierwszą poł owę drogi odbył a martwią c się o swoje sprawy zawodowe, drugą zaś trzymają c się za rę ce z mę ż em obcej kobiety. Na to, ż e leci samolotem, zwró cił a uwagę wł aś ciwie dopiero wtedy, kiedy pogoda uległ a pogorszeniu, ona sama zaś zaczę ł a się porzą dnie bać. Co opowie chł opcom? Na pewno bę dą chcieli znać wszystkie szczegó ł y. Nie wiedział a nawet, z jaką prę dkoś cią poruszał się samolot. Zdecydował a, ż e wypyta się o wszystko, zanim dotrą do Nowego Jorku. Kiedy Clipper wytracił szybkoś ć, zbliż ył a się ł ó dź, któ ra miał a zabrać pasaż eró w na lą d. Nancy zał oż ył a pł aszcz, Mervyn zaś swoją lotniczą kurtkę. Mniej wię cej poł owa podró ż nych postanowił a skorzystać z okazji i rozprostować nieco nogi. Pozostali leż eli jeszcze w ł ó ż kach za szczelnie zasunię tymi granatowymi kotarami. Przeszli po wystają cej nad poziom wody powierzchni stabilizatora na pokł ad ł odzi. W powietrzu czuć był o wyraź ny zapach morza i ś wież ych desek; prawdopodobnie gdzieś niedaleko znajdował się tartak. W pobliż u miejsca postoju Clippera cumował a barka z napisem: SHELL; ludzie w biał ych kombinezonach czekali już, by dolać paliwa do zbiornikó w. W porcie stał y takż e dwa spore frachtowce, z czego należ ał o wysnuć wniosek, ż e droga wodna był a tu doś ć gł ę boka. Wś ró d osó b, któ re zdecydował y się udać na lą d, znajdowali się takż e ż ona Mervyna i jej kochanek. Diana zmierzył a Nancy przecią gł ym spojrzeniem, Nancy zaś odwró cił a wzrok, choć wł aś ciwie nie miał a ż adnego powodu, ż eby czuć się winną. To tamta kobieta popeł nił a zdradę, nie ona. Przeszli na brzeg po wą skim trapie. Mimo wczesnej pory zgromadził się tam tł umek ciekawskich. Miejscowa siedziba Pan American znajdował a się w trzech drewnianych budynkach - jednym duż ym i dwó ch mał ych. Wszystkie był y pomalowane na zielono i miał y czerwonobrą zowe naroż niki. Za nimi rozcią gał o się pole, na któ rym pasł o się kilka kró w. Pasaż erowie weszli do najwię kszego budynku, gdzie pokazali paszporty zaspanemu celnikowi. Nancy natychmiast zwró cił a uwagę, ż e mieszkań cy Nowej Fundlandii mó wili bardzo szybko, z akcentem przypominają cym raczej irlandzki niż kanadyjski. W budynku znajdował a się obszerna poczekalnia, lecz wszyscy podró ż ni zdecydowali się odbyć spacer po osadzie. Nancy czekał a z niecierpliwoś cią na rozmowę z Patrickiem MacBride w Bostonie. Wł aś nie miał a zapytać, gdzie tu jest telefon, kiedy wywoł ano jej nazwisko. Podeszł a do mł odego mę ż czyzny w mundurze linii lotniczych. - Telefon do pani - poinformował ją. Serce zabił o jej ż ywiej. - Gdzie jest aparat? - zapytał a, rozglą dają c się po pomieszczeniu. - Na poczcie przy gł ó wnej ulicy, kilometr stą d. Kilometr! Przecież to kawał drogi. - W takim razie poś pieszmy się, dopó ki nie przerwano poł ą czenia! Macie tu jakiś samochó d? Mł ody czł owiek zrobił taką minę, jakby zapytał a o statek kosmiczny. - Nie, proszę pani. - W takim razie, chodź my. Proszę wskazać mi drogę. Wyszli z budynku - chł opak pierwszy, za nim Nancy i Mervyn - po czym ruszyli prowadzą cą pod gó rę gruntową drogą, na któ rej obrzeż u pasł y się spokojnie niewielkie stadka owiec. Na szczę ś cie Nancy miał a wygodne buty - wyprodukowane w jej fabryce, rzecz jasna. Czy jutro wieczorem nadal bę dzie to jej fabryka? Dowie się o tym od Patricka MacBride'a. Cał a aż drż ał a z niecierpliwoś ci. Mniej wię cej po dziesię ciu minutach dotarli do innego drewnianego budynku i weszli do ś rodka. Nancy wskazano krzesł o stoją ce przy aparacie telefonicznym. Usiadł a, po czym podniosł a sł uchawkę trzę są cą się rę ką. - Mó wi Nancy Lenehan. - Ł ą czę panią z Bostonem - poinformował a ją telefonistka. Po dł uż szej chwili w sł uchawce rozległ się mę ski gł os: - Nancy, jesteś tam? To nie był Mac. Minę ł o kilka sekund, zanim skojarzył a gł os z osobą. - Danny Riley! - wykrzyknę ł a. - Nancy, mam poważ ne kł opoty. Musisz mi pomó c. Zacisnę ł a mocniej dł oń na sł uchawce. Wyglą dał o na to, ż e jej plan powió dł się. - Co za kł opoty, Danny? - zapytał a oboję tnie, lecz z odrobiną niecierpliwoś ci, jakby ta rozmowa przeszkodził a jej w jakimś znacznie bardziej interesują cym zaję ciu. - Jacyś ludzie wę szą wokó ł tamtej starej historii. Dobra wiadomoś ć! A wię c Macowi udał o się nabrać Danny'ego. Riley był najwyraź niej ogarnię ty paniką. O to wł aś nie jej chodził o, na razie jednak udawał a, ż e nie wie, o czym on mó wi. - Jakiej historii? Co ty wygadujesz? - Przecież wiesz. Nie mogę o tym mó wić przez telefon. - Skoro nie moż esz rozmawiać przez telefon, to po co do mnie dzwonisz? - Przestań traktować mnie jak kupę gó wna! Potrzebuję cię, Nancy! - W porzą dku, uspokó j się. - Danny był przeraż ony; teraz musiał a wykorzystać jego strach, by osią gną ć zamierzony cel. - Opowiedz mi dokł adnie, co się stał o, pomijają c wszystkie nazwiska i adresy. Wydaje mi się, ż e wiem, jaką historię masz na myś li. - Przechowujesz wszystkie papiery ojca, prawda? - Oczywiś cie. Są w sejfie w moim domu. - Być moż e ktoś poprosi cię o udostę pnienie ich. W ogó lnikowy sposó b Danny powtarzał Nancy to, co sama wymyś lił a. Jak na razie wszystko toczył o się zgodnie z jej oczekiwaniami. - Nie wydaje mi się, ż ebyś potrzebował się czegoś obawiać - powiedział a lekceważ ą cym tonem. - Ską d moż esz być tego pewna? - Szczerze mó wią c... - Przejrzał aś je wszystkie? - Nie, jest ich zbyt wiele, ale... - Nikt nie wie, co zawierają. Powinnaś był a spalić je wiele lat temu. - Moż liwe, ż e masz rację, ale jakoś nigdy nie przyszł o mi na myś l, ż e... A wł aś ciwie to kto moż e być nimi zainteresowany? - Komisja Stowarzyszenia Prawnikó w. - Bę dą mieli nakaz? - Nie, ale moja odmowa wywrze niekorzystne wraż enie. - A moja wywrze korzystniejsze? - Nie jesteś prawnikiem. Nie bę dą mogli wywierać na ciebie nacisku. Nancy umilkł a, udają c wahanie i trzymają c go w napię ciu przez jeszcze kilka sekund. - W takim razie nie ma problemu - powiedział a wreszcie. - Odmó wisz im? - Zrobię coś lepszego. Jutro spalę wszystko do ostatniej kartki. - Nancy... - Gł os zał amał mu się, jakby Danny za chwilę miał wybuchną ć pł aczem. - Nancy, jesteś prawdziwym przyjacielem. - Jak mogł abym postą pić inaczej? - odparł a, czują c się jak ostatnia hipokrytka. - Jestem ci bardzo wdzię czny. Jeden Bó g wie, jak bardzo. Nie mam poję cia, jak ci dzię kować. - Có ż, skoro sam o tym wspomniał eś... Jest coś, co mó gł byś dla mnie zrobić. - Przygryzł a lekko wargę. Zaczynał a się najtrudniejsza czę ś ć cał ej operacji. - Chyba wiesz, dlaczego zdecydował am się jak najprę dzej wracać do domu? - Nie mam poję cia. Tak bardzo martwił em się tamtą sprawą, ż e... - Peter usił uje bez mojej wiedzy sprzedać firmę. Odpowiedział a jej cisza. - Danny, jesteś tam jeszcze? - Tak. A ty nie godzisz się na sprzedaż? - Nie! Cena jest zbyt niska, a w nowym ukł adzie nie ma dla mnie miejsca. Oczywiś cie, ż e się nie godzę. Peter doskonale wie, ż e robi marny interes, ale nie cofnie się, bo zdaje sobie sprawę, jak wielką sprawia mi przykroś ć. - Marny interes? Ostatnio firma nie prosperował a zbyt dobrze... - Chyba wiesz dlaczego, prawda? - Chyba tak. - Dalej, wykrztuś to. Dlatego, ż e Peter jest nę dznym szefem. - No, owszem... - Zamiast sprzedawać firmę za pó ł ceny, czy nie lepiej zwolnić go ze stanowiska? Mogę go zastą pić. Umiem sobie radzić w interesach przecież wiesz. Potem, kiedy fabryka znowu zacznie przynosić duż e zyski, oczywiś cie moż emy zastanowić się nad sprzedaż ą, ale za znacznie wyż szą cenę. - Wł aś ciwie nie wiem... - Danny, w Europie wł aś nie wybuchł a wojna, a to oznacza dobre czasy dla przemysł u. Nie nadą ż ymy z produkcją butó w. Jeś li zaczekamy dwa lub trzy lata, bę dziemy mogli sprzedać firmę za ogromne pienią dze! - Ale zwią zanie się z Natem Ridgewayem bardzo pomogł oby mojej firmie. - Teraz nie myś l o tym. Proszę cię, ż ebyś mi pomó gł. - Szczerze mó wią c nie jestem pewien, czy wyjdzie ci to na dobre... Przeklę ty kł amco! - pomyś lał a Nancy. - Martwisz się tylko o siebie, o nikogo innego! Z trudem powstrzymał a się przed powiedzeniem tego na gł os. - Jestem przekonana, ż e wszyscy wyjdziemy na tym bardzo dobrze. - W porzą dku, zastanowię się. To jednak jej nie wystarczył o. Okazał o się, ż e musi wył oż yć karty na stó ł. - Chyba pamię tasz o dokumentach ojca, prawda? Czekał a, wstrzymują c oddech. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał powoli Danny. - Proszę cię, ż ebyś mi pomó gł, ponieważ ja pomagam tobie. Doskonale wiem, ż e taki ukł ad nie jest ci obcy. - Rzeczywiś cie, nie jest. Zwykle nazywa się to szantaż em. Skrzywił a się boleś nie, ale zaraz przypomniał a sobie, z kim ma do czynienia. - Ty zakł amany stary draniu! Sam przez cał e ż ycie nie robił eś nic innego! Roześ miał się. - Trafił aś w dziesią tkę, skarbie. - Zastanowił się przez chwilę, po czym dodał: - Ale chyba nie rozdmuchał aś sama tej sprawy, ż eby skierować ich na mó j trop i zmusić mnie do wspó ł pracy? Riley znalazł się niebezpiecznie blisko prawdy. - Ty na pewno byś tak postą pił. Nie bę dę odpowiadać na ż adne pytania. Wiedz tylko tyle, ż e jeś li jutro opowiesz się po mojej stronie, to jesteś bezpieczny, a jeś li nie, to znajdziesz się w poważ nych tarapatach. Teraz rzeczywiś cie go szantaż ował a, czyli postę pował a w sposó b, do jakiego przywykł i jaki rozumiał. Czy jednak odniesie to zamierzony skutek? - Nie moż esz mó wić do mnie w ten sposó b. Znał em cię wtedy, kiedy jeszcze nosił aś pieluchy. - Czy to nie wystarczają cy powó d, ż eby mi pomó c? - zapytał a ł agodniejszym tonem. Cisza cią gnę ł a się w nieskoń czonoś ć. - Wyglą da na to, ż e nie mam wyboru, prawda? - zapytał wreszcie Danny. - Chyba tak. - W porzą dku - bą kną ł niechę tnie. - Poprę cię jutro, ale pod warunkiem, ż e ty zajmiesz się tamtą sprawą. Niewiele brakował o, by Nancy zaczę ł a krzyczeć z radoś ci. Udał o się jej! Przecią gnę ł a Danny'ego na swoją stronę! Teraz na pewno zwycię ż y i firma ojca zostanie w jej rę kach. - Cieszę się, Danny... - szepnę ł a. - Twó j ojciec przewidział, ż e to bę dzie wyglą dał o wł aś nie w taki sposó b. Uwaga Rileya zupeł nie ją zaskoczył a. - Co masz na myś li? - To, ż e wasz ojciec chciał, byś cie ze sobą wspó ł zawodniczyli. Nancy wzmogł a czujnoś ć, ponieważ w gł osie Danny'ego dosł yszał a nieszczerą nutę. Na pewno nie podobał o mu się to, ż e był zmuszony uznać jej przewagę, i postanowił wyjś ć ze zwarcia z ciosem. Nie bardzo miał a ochotę dać mu tę satysfakcję, ale ciekawoś ć okazał a się zbyt silna. - O czym ty mó wisz, do diabł a? - Zawsze powtarzał, ż e dzieci zamoż nych ludzi okazują się zwykle marnymi biznesmenami, ponieważ nigdy nie zaznał y prawdziwego gł odu. Nie dawał o mu to spokoju. Obawiał się, ż e roztrwonicie wszystko, co on z takim trudem osią gną ł. - Nigdy mi o tym nie mó wił - odparł a podejrzliwie. - Dlatego wł aś nie tak wszystko zaplanował, ż ebyś cie musieli ze sobą konkurować. Przygotowywał cię do obję cia jego stanowiska, ale jednocześ nie obiecał Peterowi, ż e to on zasią dzie w fotelu prezesa zarzą du. W ten sposó b sprowokował konflikt, w wyniku któ rego przy sterze zostanie silniejsze z was dwojga. - Nie wierzę ci! - wykrzyknę ł a Nancy, lecz w gł ę bi duszy nie wiedział a, co powinna o tym myś leć. Danny był wś ciekł y, ponieważ dał się wymanewrować, i pró bował w jakiś sposó b dać upust zł oś ci, ale to wcale nie musiał o oznaczać, ż e mó wi nieprawdę. Zmroził ją nagł y chł ó d. - Moż esz wierzyć lub nie - odparł Danny. - Ja powtarzam ci tylko to, co usł yszał em od twojego ojca. - Obiecał Peterowi, ż e zostanie prezesem? - Oczywiś cie. Jeś li masz jakieś wą tpliwoś ci, zapytaj swego brata. - Jeż eli nie uwierzę tobie, tym bardziej nie uwierzę Peterowi. - Nancy, kiedy ujrzał em cię po raz pierwszy, miał aś zaledwie dwa dni - powiedział Danny ze znuż eniem. - Znam cię od wielu, wielu lat. Jesteś dobrym czł owiekiem o twardym charakterze, tak samo jak twó j ojciec. Nie chcę być twoim przeciwnikiem ani w interesach, ani w ż adnej innej sprawie. Wybacz, ż e w ogó le poruszył em ten temat. Tym razem mu uwierzył a. Sprawiał wraż enie kogoś, komu jest naprawdę przykro, a to czynił o jego rewelacje znacznie bardziej wiarygodnymi. Zakrę cił o jej się w gł owie. Przez chwilę nie odzywał a się ani sł owem, usił ują c ponownie wzią ć się w garś ć. - Zobaczymy się na zebraniu zarzą du - powiedział Danny. - W porzą dku - wykrztusił a. - Do widzenia, Nancy. - Do widzenia, Danny. Odł oż ył a sł uchawkę. - Mó j Boż e, był aś wspaniał a! - wykrzykną ł Mervyn. Uś miechnę ł a się lekko. - Dzię kuję. - Tak się do niego zabrał aś, ż e nie miał najmniejszej szansy! Biedak nawet się nie zorientował, kiedy... - Och, daj mi spokó j! Na Mervyna podział ał o to jak uderzenie w twarz. - Jak sobie ż yczysz - powiedział lodowatym tonem. Natychmiast poż ał ował a swego wybuchu. - Wybacz mi - poprosił a, dotykają c jego ramienia. - Pod koniec rozmowy Danny powiedział coś, co zupeł nie wytrą cił o mnie z ró wnowagi. - Chcesz mi to powtó rzyć? - zapytał ostroż nie. - Wedł ug niego mó j ojciec celowo sprowokował konflikt mię dzy mną a Peterem, ż eby firmą kierował o to z nas, któ re wyjdzie z niego zwycię sko. - Wierzysz mu? - Tak, i to wł aś nie jest najgorsze. Myś lę, ż e moż e mieć rację. Nigdy nie zastanawiał am się nad tym, ale takie wyjaś nienie bardzo wiele tł umaczy. Ują ł jej rę kę. - Jesteś zdenerwowana. - Owszem. - Pogł askał a rzadkie czarne wł osy rosną ce na zewnę trznej stronie jego rę ki. - Czuję się jak postać z filmu postę pują ca wedł ug scenariusza napisanego przez kogoś zupeł nie innego. Przez wiele lat był am obiektem manipulacji i jestem z tego powodu oburzona. Nawet nie wiem, czy teraz jeszcze zależ y mi na tym, by pokonać Petera i zają ć jego miejsce. Mervyn skiną ł ze zrozumieniem gł ową. - A co chciał abyś zrobić? Nie miał a kł opotó w ze znalezieniem odpowiedzi na jego pytanie. - Chciał abym napisać wł asny scenariusz. ROZDZIAŁ 20 Harry Marks był tak szczę ś liwy, ż e prawie nie mó gł się poruszyć. Leż ał w ł ó ż ku wspominają c wydarzenia minionej nocy: nagł y dreszcz rozkoszy wywoł any pocał unkiem Margaret; obawy towarzyszą ce dł ugim chwilom, podczas któ rych zbierał się na odwagę, by przystą pić do energiczniejszych dział ań; zawó d spowodowany ł agodną, lecz zdecydowaną odprawą; wreszcie zdumienie i zachwyt, kiedy wskoczył a do jego koi niczym kró lik dają cy nura do nory. Zacisną ł mocno powieki przypomniawszy sobie, co się stał o niemal natychmiast po tym, jak go dotknę ł a. Dział o się tak zawsze, kiedy szedł do ł ó ż ka z nową dziewczyną. Nie mó gł na to nic poradzić. Wstydził się tego. Jedna z dziewczą t szydził a potem z niego i wyś miewał a się, ale na szczę ś cie Margaret nie okazał a ani odrazy, ani rozbawienia. Odnió sł wraż enie, ż e nawet ją to podniecił o. Potem zresztą ona takż e miał a swą przyjemnoś ć. Wprost nie mó gł uwierzyć swojemu szczę ś ciu. Nie był specjalnie inteligentny, nie miał pienię dzy i nie pochodził z jej warstwy społ ecznej. Był zupeł nym zerem, a ona doskonale zdawał a sobie z tego sprawę. Co w nim zobaczył a? To, co on zobaczył w niej, nie stanowił o ż adnej tajemnicy, był a pię kna, urocza, mił a i wraż liwa, a w dodatku miał a ciał o bogini. Każ dy zakochał by się w niej po uszy. Ale on? Nie wyglą dał jak upió r, to prawda, i wiedział, jak się ubrać, ale wyczuwał podś wiadomie, ż e dla Margaret te sprawy nie miał y wię kszego znaczenia. Po prostu coś ją w nim zafascynował o. Intrygował ją sposó b ż ycia Harry'ego, a w dodatku wiedział duż o o sprawach, któ re dla niej stanowił y zupeł ną tajemnicę - mię dzy innymi o codziennej egzystencji klasy robotniczej i ś wiata przestę pczego. Przypuszczał, ż e widział a w nim jaką ś romantyczną postać, kogoś w rodzaju Robin Hooda, kowboja lub pirata. Był a mu ogromnie wdzię czna za to, ż e pomó gł jej wstać od stoł u po kł ó tni w jadalni; dla niego był a to drobna, zupeł nie oczywista sprawa, któ ra jednak dla niej miał a wielkie znaczenie. Kto wie, czy nie tym wł aś nie zdobył jej serce. Dziewczę ta naprawdę są bardzo dziwne - pomyś lał, wzruszają c w duchu ramionami. Teraz nie miał o to już wię kszego znaczenia; kiedy ś cią gnę li ubranie, resztą zaję ł y się hormony. Harry wiedział, ż e nigdy nie zapomni widoku jej biał ych piersi w przyć mionym, są czą cym się przez grube zasł ony ś wietle, piersi o tak mał ych i bladych sutkach, ż e mó gł je dostrzec tylko z najwyż szym trudem. Gę stwina ciemnobrą zowych wł osó w mię dzy udami, delikatna szyja obsypana drobnymi piegami... A teraz miał zaryzykować utratę tego wszystkiego. Chciał ukraś ć biż uterię jej matki. Ż adna dziewczyna nie zbył aby tego wzruszeniem ramion. Co prawda, rodzice Margaret byli dla niej okropni, ona sama zaś moż e nawet uważ ał a, ż e bogactwa należ ą ce do moż nych tego ś wiata powinny zostać rozdzielone wś ró d biedakó w, ale i tak bę dzie to dla niej ogromny wstrzą s. Kradzież przypominał a siarczysty policzek: nawet jeś li nie powodował a nieodwracalnych szkó d, to niezawodnie wyprowadzał a ludzi z ró wnowagi. W tym przypadku bę dzie to oznaczał o koniec jego romansu z Margaret. Z drugiej strony tu, w tym samolocie, w luku bagaż owym odległ ym zaledwie kilka metró w od jego ł ó ż ka, znajdował się Komplet Delhijski - jeden z najpię kniejszych klejnotó w ś wiata, wart prawdziwą fortunę, dzię ki któ rej on, Harry, mó gł by nie mieć ż adnych materialnych trosk już do koń ca ż ycia. Marzył o tym, by wzią ć go do rę ki, napawać oczy otchł anną czerwienią birmań skich rubinó w i cieszyć palce dotykiem precyzyjnie oszlifowanych brylantó w. Ma się rozumieć, cał a oprawa musiał a ulec zniszczeniu, co stanowił o niepowetowaną stratę, ale kamienie ocaleją, by po jakimś czasie trafić do innego arcydzieł a sztuki jubilerskiej, zdobią cego szyję ż ony jakiegoś milionera. A Harry Marks kupi sobie dom. Tak, to wł aś nie zrobi z pienię dzmi. Kupi sobie dom na wsi, gdzieś w Ameryce, moż e nawet w rejonie, któ ry nazywano Nową Anglią, gdziekolwiek to jest. Widział go już teraz: dom otoczony trawnikami i drzewami, peł en goś ci w biał ych garniturach i sł omkowych kapeluszach. Po drewnianych schodach szł a jego ż ona ubrana w stró j do konnej jazdy... Miał a twarz Margaret. Opuś cił a go o ś wicie, wyś lizgną wszy się ostroż nie z jego koi, tak by nikt jej nie zauważ ył. Harry patrzył w okno i myś lał o niej, podczas gdy samolot leciał nad iglastymi lasami Nowej Fundlandii, by wreszcie wylą dować w Botwood. Powiedział a, ż e zostanie na pokł adzie, by zdrzemną ć się choć godzinę. Harry ró wnież nie zamierzał schodzić na lą d, lecz z cał kiem innego powodu. Przyglą dał się, jak doś ć liczna grupa wchodzi na pokł ad motoró wki - mniej wię cej poł owa pasaż eró w i wię kszoś ć zał ogi. Teraz, kiedy niemal wszyscy spoś ró d tych, któ rzy
|