Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 36 страница
zostali na pokł adzie, byli jeszcze pogrą ż eni we ś nie, bę dzie miał znakomitą okazję, by dostać się do luku. Zamki walizek i kufró w nie stanowił y dla niego ż adnej przeszkody. Już wkró tce Komplet Delhijski znajdzie się w jego rę kach. Zastanawiał się jednak, czy piersi Margaret nie był y najcenniejszymi klejnotami, jakich kiedykolwiek zdarzył o mu się dotykać. Nakazał sobie wró cić myś lami na ziemię. Owszem, spę dził a z nim noc, ale czy zobaczy ją jeszcze, kiedy wyjdą z samolotu? Sł yszał, ż e najbardziej nietrwał ymi spoś ró d wszystkich romansó w był y „przygody statkowe”; „przygody samolotowe” musiał y w zwią zku z tym być jeszcze bardziej ulotne. Margaret dą ż ył a za wszelką cenę do tego, by wyzwolić się spod kurateli rodzicó w i rozpoczą ć niezależ ne ż ycie, ale czy kiedykolwiek osią gnie ten cel? Mnó stwo dziewczą t z zamoż nych domó w marzył o o niezależ noś ci, lecz praktyka wykazywał a, ż e niezmiernie trudno jest wyrzec się luksusó w. Choć Margaret był a w stu procentach uczciwa, to nie miał a poję cia o tym, jak ż yją ubodzy ludzie; kiedy zazna ich losu, moż e jej się to nie spodobać. Nie sposó b był o przewidzieć, jak się wtedy zachowa. Biż uteria natomiast dawał a mu spokojną pewnoś ć. Był oby ł atwiej, gdyby staną ł przed prostym wyborem. Gdyby nagle zjawił się przed nim sam szatan i powiedział: „Moż esz mieć Margaret albo klejnoty, ale nie obie rzeczy naraz”, Harry na pewno wybrał by Margaret. Jednak rzeczywistoś ć był a znacznie bardziej skomplikowana. Mó gł zrezygnować z klejnotó w, a mimo to stracić dziewczynę, lub też zdobyć i ją, i drogie kamienie. Przez cał e ż ycie był ryzykantem. Postanowił zdobyć obie nagrody. Wstał z ł ó ż ka. Zał oż ył kapcie i zawią zał pasek szlafroka, po czym rozejrzał się dokoł a. Zaró wno koja Margaret, jak i należ ą ca do jej matki, był y jeszcze zasł onię te kotarą. Pozostał e trzy ł ó ż ka - Percy'ego, lorda Oxenford i pana Membury'ego - był y puste. W są siadują cym z kabiną saloniku dostrzegł jedynie kobietę w chustce na gł owie - prawdopodobnie sprzą taczkę z Botwood - opró ż niają cą nieś piesznie popielniczki. Przez otwarte na oś cież zewnę trzne drzwi wpadał zimny morski wiatr, owiewają c odsł onię te kolana Harry'ego. W kabinie numer trzy Clive Membury rozmawiał z baronem Gabonem. Ciekawe, jaki mogą mieć wspó lny temat? - przemknę ł o Harry'emu przez myś l. - Moż e fasony kamizelek? W gł ę bi samolotu stewardzi skł adali ł ó ż ka, zamieniają c je ponownie w otomany i fotele. W obszernym wnę trzu maszyny panował a niewyraź na, skacowana atmosfera. Harry przeszedł na przó d samolotu i wspią ł się po schodach. Jak zwykle nie miał ż adnego planu postę powania ani przygotowanych zawczasu wymó wek, czy choć by najbardziej ogó lnego poję cia, co powinien zrobić, jeś li zostanie przył apany. Przekonał się już wielokrotnie, ż e takie się ganie myś lą naprzó d i rozmyś lanie o tym, co się stanie, jeż eli go zł apią, napeł nia go zbyt wielkim niepokojem. Ró wnież teraz, dział ają c jakby od niechcenia i improwizują c, był tak spię ty, iż nawet oddychanie przychodził o mu z najwyż szym trudem. Uspokó j się - powtarzał w duchu. - Robił eś to już setki razy. Jeś li się nie uda, na pewno coś wymyś lisz, tak jak zawsze do tej pory. Wszedł do kabiny nawigacyjnej i rozejrzał się dokoł a. Miał szczę ś cie. Kabina był a pusta. Od razu odetchną ł swobodniej. Ale okazja! Spojrzawszy ku przodowi maszyny ujrzał niewielką klapę w podł odze mię dzy fotelami pilotó w. Był a otwarta. Zajrzał w okrą gł y otwó r i zobaczył jednego z mł odszych czł onkó w zał ogi zaję tego mocowaniem jakiejś liny. Niedobrze. Harry cofną ł szybko gł owę, zanim dostrzeż ono jego obecnoś ć. Przeszedł szybko przez kabinę i otworzył drzwi w jej tylnej ś cianie. Znalazł się w korytarzyku mię dzy dwoma lukami bagaż owymi, pod wież yczką obserwacyjną nawigatora, przez któ rą ł adowano na pokł ad walizy pasaż eró w. Wybrał luk po lewej stronie, wś lizgną ł się do ś rodka i zamkną ł za sobą drzwi. Teraz nikt nie mó gł go zobaczyć, a nie przypuszczał, by ktoś z zał ogi miał powó d, by zaglą dać podczas postoju do luku. Rozejrzał się uważ nie. Ł atwo mó gł odnieś ć wraż enie, iż znajduje się w jakiejś ekskluzywnej przechowalni bagaż u. Dokoł a pię trzył y się kosztowne skó rzane walizki, przywią zane starannie do specjalnych uchwytó w w ś cianach. Musiał jak najszybciej odszukać bagaż rodziny Oxenford. Nie zwlekają c zabrał się do pracy. Zadanie nie należ ał o do ł atwych. Niektó re walizy poł oż ono tak, ż e nie mó gł dostrzec przywieszek z nazwiskami, inne został y przywalone cię ż kimi bagaż ami, któ re trudno był o ruszyć z miejsca. Luk nie był ogrzewany, w zwią zku z czym Harry zaczą ł trzą ś ć się z zimna w swoim szlafroku. Drż ą cymi, obolał ymi palcami rozwią zywał liny mają ce zapobiec przemieszczaniu się bagaż y podczas lotu. Pracował systematycznie, by nie pominą ć ż adnej walizki i nie tracić czasu na powtó rne sprawdzanie. Zacią gał ponownie wę zł y najlepiej jak potrafił. Nazwiska pochodził y z cał ego ś wiata: Ridgeway, D'Annunzio, Lo, Hartmann, Bazarov... Ale nigdzie nie mó gł dostrzec tego, o któ re mu chodził o: Oxenford. Po dwudziestu minutach, podczas któ rych sprawdził wszystkie bagaż e znajdują ce się w pomieszczeniu, trzą sł się z zimna jak galareta. Nie ulegał o najmniejszej wą tpliwoś ci, ż e obiekt jego poszukiwań znajduje się w drugim luku. Harry zaklą ł pod nosem. Zacią gną ł ostatni wę zeł i rozejrzał się uważ nie; nie zostawił najmniejszego ś ladu ś wiadczą cego o tym, ż e zł oż ył tu wizytę. Teraz czekał o go powtó rzenie tych samych czynnoś ci w drugim luku. Otworzył drzwi, wyszedł na korytarzyk... - O, cholera! Kim pan jest? Był to ten sam oficer, któ rego Harry widział niedawno w dziobowej czę ś ci samolotu - mł ody mę ż czyzna o piegowatej, pogodnej twarzy, w mundurowej koszuli z kró tkim rę kawem. Harry doznał co najmniej takiego samego wstrzą su, ale szybko ukrył zaskoczenie. Uś miechną ł się, zamkną ł za sobą starannie drzwi, po czym odparł: - Harry Vandenpost. A pan? - Mickey Finn, drugi inż ynier. Tutaj nie wolno wchodzić, proszę pana. Przestraszył em się jak diabli. Co pan tu wł aś ciwie robi? - Szukam mojej walizki - wyjaś nił Harry. - Zapomniał em wyją ć z niej brzytwę. - W czasie podró ż y pod ż adnym pozorem nie wolno wchodzić do lukó w bagaż owych. - Myś lał em, ż e to nic zł ego. - Przykro mi, ale przepisy są jednoznaczne. Mogę panu poż yczyć moją brzytwę. - Bardzo pan mił y, lecz przyzwyczaił em się do swojej. Gdyby udał o mi się znaleź ć walizkę... - Chę tnie bym panu pomó gł, ale naprawdę nie mogę. Moż e pan zapytać kapitana, kiedy wró ci na pokł ad, choć jestem pewien, ż e powie panu to samo. Harry uś wiadomił sobie z bó lem serca, ż e musi pogodzić się z poraż ką. Przynajmniej na razie. Uś miechną ł się najszczerzej, jak potrafił, i odparł: - W takim razie myś lę, ż e skorzystam z pań skiej uprzejmoś ci. Jestem panu niezmiernie zobowią zany. Mickey Finn przepuś cił go w drzwiach kabiny nawigacyjnej, po czym razem zeszli po krę conych schodkach na pokł ad pasaż erski. Co za cholerny pech - pomyś lał gniewnie Harry. - Jeszcze kilka sekund i był bym w ś rodku. Bó g wie, kiedy nadarzy się nastę pna okazja. Mickey wszedł do kabiny numer jeden, a w chwilę pó ź niej pojawił się z nowiutką, zapakowaną jeszcze w firmowy papier brzytwą i mydł em do golenia. Harry przyją ł z podzię kowaniem i jedno, i drugie. Teraz nie pozostał o mu nic innego, jak się ogolić. Wzią ł z kabiny podrę czny bagaż i poszedł do ł azienki, wcią ż myś lą c o birmań skich rubinach. W ł azience zastał Carla Hartmanna, myją cego się energicznie przy jednej z umywalek. Harry zabrał się do golenia mydł em i brzytwą Mickeya Finna, mimo ż e w torbie miał wł asny, znakomity zestaw do golenia. - Niespokojna noc - rzucił od niechcenia, by nawią zać towarzyską rozmowę. Hartmann wzruszył ramionami. - Pamię tam bardziej niespokojne. Harry spojrzał na jego wychudzone koń czyny. Uczony przypominał chodzą cy szkielet. - Wierzę panu. Na tym konwersacja się urwał a. Hartmann nie był zbyt rozmowny, Harry zaś znowu pogrą ż ył się w rozmyś laniach. Ogoliwszy się wyją ł z walizki ś wież ą niebieską koszulę. Rozpakowywanie nowej koszuli stanowił o jedną z drobnych, ale jakż e istotnych przyjemnoś ci. Uwielbiał szelest papieru i dotknię cie dziewiczo czystego materiał u. Zapią ł guziki, po czym zawią zał nienaganny wę zeł na jedwabnym krawacie w kolorze czerwonego wina. Po powrocie do kabiny przekonał się, ż e zasł ona nad ł ó ż kiem Margaret jest w dalszym cią gu zasunię ta. Uś miechną ł się lekko, wyobraziwszy ją sobie pogrą ż oną w gł ę bokim ś nie, z uroczymi wł osami rozrzuconymi na biał ej poduszce. Zajrzał do salonu, gdzie stewardzi przygotowywali ś niadanie; na widok ś wież ych truskawek z bitą ś mietaną, soku pomarań czowego i szampana w srebrnych kubł ach z lodem poczuł, jak ś lina napł ywa mu do ust. O tej porze roku truskawki mogł y pochodzić wył ą cznie ze szklarni. Odstawił na miejsce walizeczkę, a nastę pnie z brzytwą drugiego inż yniera w dł oni udał się na pokł ad nawigacyjny, by ponownie spró bować szczę ś cia. Co prawda nie zastał tam Mickeya, lecz ku swemu rozczarowaniu ujrzał innego oficera, siedzą cego przy stole z mapami i dokonują cego jakichś obliczeń w notatniku. Mę ż czyzna podnió sł gł owę, uś miechną ł się i powiedział: - Witam. Czym mogę panu sł uż yć? - Szukam Mickeya, ż eby oddać mu brzytwę. - Znajdzie go pan w kabinie numer jeden, na samym przodzie. - Dzię kuję. Harry zawahał się. Musiał jakoś ominą ć tego czł owieka, ale jak? - Coś jeszcze? - zapytał uprzejmie oficer. - Trudno uwierzyć, ż e to kabina nawigacyjna - powiedział Harry. - Bardziej przypomina jakieś biuro. - Istotnie. - Lubi pan latać tymi samolotami? - Uwielbiam. Eee... Chę tnie ucią ł bym sobie z panem pogawę dkę, ale muszę jeszcze dokoń czyć te obliczenia, a to zajmie mi czas prawie do startu. Wynikał o z tego, ż e droga do lukó w bę dzie zamknię ta niemal do koń ca postoju. Harry z najwyż szym trudem ukrył rozczarowanie. - Przepraszam. Już mnie tu nie ma. - Zwykle z przyjemnoś cią rozmawiamy z pasaż erami. Czę sto spotykamy bardzo interesują cych ludzi. Ale w tej chwili... - Oczywiś cie. - Harry usił ował jeszcze przez chwilę coś wymyś lić, ale w koń cu zrezygnował. Odwró cił się i klną c w duchu zszedł na pokł ad pasaż erski. Wyglą dał o na to, ż e szczę ś cie zaczyna go opuszczać. Oddał brzytwę i mydł o Mickeyowi, po czym wró cił do swojej kabiny. Margaret wcią ż jeszcze spał a. Harry przeszedł przez salon i staną ł na hydrostabilizatorze. Nabrał gł ę boko w pł uca wilgotnego, zimnego powietrza. Tracę najwspanialszą okazję, jaką miał em w ż yciu - pomyś lał gniewnie. Ś wiadomoś ć, ż e zaledwie metr lub dwa nad jego gł ową znajdują się klejnoty nieoszacowanej wartoś ci, sprawiał a, ż e czuł swę dzenie na cał ym ciele. Mimo wszystko nie miał zamiaru rezygnować. Bę dzie jeszcze jeden postó j, w Shediac. Wtedy stanie przed ostatnią szansą zdobycia fortuny. CZĘ Ś Ć PIĄ TA Z BOTWOOD DO SHEDIAC ROZDZIAŁ 21 Pł yną c ł odzią w kierunku brzegu, Eddie Deakin wyraź nie wyczuwał niechę ć pozostał ych czł onkó w zał ogi. Wszyscy unikali jego wzroku. Wiedzieli, jak niewiele brakował o, by wyczerpał się zapas paliwa, a wtedy maszyna runę ł aby we wzburzone fale oceanu. Ż ycie ludzi znajdują cych się na pokł adzie znalazł o się w poważ nym niebezpieczeń stwie. Na razie jeszcze nikt nie wiedział, dlaczego tak się stał o, ale kontrolowanie zuż ycia paliwa należ ał o do obowią zkó w pierwszego inż yniera, w zwią zku z czym pretensje był y skierowane pod adresem Eddiego. Koledzy z pewnoś cią zwró cili uwagę na jego dziwne zachowanie. Podczas lotu był zaprzą tnię ty wł asnymi myś lami, przy kolacji kierował pod adresem Toma Luthera niegrzeczne uwagi, a podczas jego obecnoś ci w mę skiej toalecie z nie wyjaś nionych przyczyn został o wybite okno. Nic dziwnego, ż e zał oga uważ ał a, iż nie moż na już na nim polegać w stu procentach. Takie sprawy dają się szczegó lnie ł atwo zauważ yć w niewielkiej grupie osó b, gdzie ż ycie każ dego czł owieka zależ y od niezawodnoś ci dział ania pozostał ych. Ś wiadomoś ć, ż e przyjaciele już mu nie ufają, był a dla niego gorzką piguł ką do przeł knię cia. Do tej pory szczycił się opinią jednego z najbardziej solidnych czł onkó w zał ogi. Co gorsza, nie wybaczał innym bł ę dó w i traktował z pogardą ludzi, któ rzy nie wypeł niali należ ycie obowią zkó w z powodu jakichś osobistych problemó w. „Na wymó wkach nikt daleko nie poleci”, mawiał. Teraz, kiedy o tym pomyś lał, rumienił się ze wstydu. Usił ował wmó wić sobie, ż e nic go to nie obchodzi. Musiał ocalić ż onę i musiał uczynić to na wł asną rę kę. Nie mó gł nikogo poprosić o pomoc ani nie miał czasu przejmować się uczuciami innych. To prawda, ż e postawił na szali ich ż ycie, ale ryzyko opł acił o się, i to był o najważ niejsze. Fakt, ż e solidny jak skał a inż ynier Deakin przeistoczył się w zupeł nie nieodpowiedzialnego Eddiego, nie miał najmniejszego znaczenia. Nienawidził takich osobnikó w. Nienawidził samego siebie. Jak zwykle podczas postoju w Botwood wielu pasaż eró w pozostał o na pokł adzie samolotu, by wykorzystać godzinę spokoju i trochę się zdrzemną ć. Ollis Field i jego podopieczny takż e zostali. Tom Luther stał w ł odzi ubrany w gruby pł aszcz z futrzanym koł nierzem i szary kapelusz. Kiedy zbliż yli się do nabrzeż a, Eddie przysuną ł się do niego i szepną ł: - Zaczekaj na mnie przy budynku linii lotniczych. Zaprowadzę cię do telefonu. Botwood skł adał o się z kilku drewnianych domó w skupionych wokó ł portu usytuowanego przy gł ę bokim i spokojnym ujś ciu Rzeki Odkrywcó w. Nawet podró ż ują cy Clipperem milionerzy nie mogliby tutaj wiele kupić. Linia telefoniczna dotarł a do wioski dopiero w czerwcu tego roku, nieliczne zaś samochody, jakie się tu znajdował y, jeź dził y lewą stroną drogi, jako ż e Nowa Fundlandia należ ał a jeszcze do Wielkiej Brytanii. Po wejś ciu do drewnianego budynku linii Pan American zał oga natychmiast skierował a się do pokoju odpraw. Eddie od razu się gną ł po prognozę pogody przesł aną drogą radiową z duż ego nowego lotniska usytuowanego w odległ oś ci pię ć dziesię ciu pię ciu kilometró w stą d, w pobliż u Gander Lake, po czym szybko obliczył iloś ć paliwa potrzebną do pokonania kolejnego odcinka trasy. Tym razem, ze wzglę du na stosunkowo niewielką odległ oś ć, precyzja obliczeń nie był a sprawą ż ycia lub ś mierci, ale z reguł y unikano zabierania zbyt duż ego zapasu paliwa, gdyż każ dy zbę dny kilogram znacznie podwyż szał koszty przelotu. Dokonują c obliczeń czuł w ustach kwaś ny smak. Czy jeszcze kiedykolwiek bę dzie to robił z czystym sumieniem, nie pamię tają c o tym okropnym dniu? Pytanie był o czysto teoretyczne; po tym, co zrobi, już nigdy nie bę dzie inż ynierem pokł adowym Clippera. Moż liwe, ż e kapitan już ma wą tpliwoś ci co do dokł adnoś ci jego obliczeń. Eddie koniecznie musiał zrobić coś, co pozwoli mu przynajmniej czę ś ciowo odzyskać zaufanie dowó dcy. Przejrzał jeszcze raz rachunki, po czym wstał i wrę czył je kapitanowi Bakerowi. - Był bym wdzię czny, gdyby ktoś zechciał to sprawdzić - powiedział oboję tnym tonem. - Na pewno nie zaszkodzi - odparł kapitan z wyraź ną ulgą, jakby sam chciał to zaproponować, ale miał pewne opory. - Pó jdę pooddychać ś wież ym powietrzem - oś wiadczył Eddie i wyszedł z pokoju. Znalazł Luthera na zewną trz budynku, stoją cego z rę kami w kieszeniach pł aszcza i gapią cego się bezmyś lnie na pasą ce się krowy. - Idziemy do telefonu - oś wiadczył Eddie. Ruszył przed siebie szybkim krokiem. - Dodaj trochę gazu - rzucił do wloką cego się z tył u Luthera. - Muszę jeszcze tu wró cić. Gangster natychmiast przyś pieszył. Wyglą dał o na to, ż e nie chce denerwować Deakina. Nie był o w tym nic dziwnego zważ ywszy fakt, ż e inż ynier o mał o nie wyrzucił go z samolotu. Ukł onili się dwojgu pasaż erom, któ rzy wracali stamtą d, gdzie oni wł aś nie zmierzali. Byli to pan Lovesey i pani Lenehan, para, któ ra wsiadł a w Foynes. Lovesey miał na sobie lotniczą kurtkę. Choć zaabsorbowany wł asnymi sprawami, Eddie zauważ ył, ż e wyglą dają na bardzo szczę ś liwych. Przypomniał sobie, ż e on i Carol-Ann takż e wyglą dali na szczę ś liwych, i coś zakł uł o go boleś nie w sercu. Kiedy wreszcie dotarli do urzę du pocztowego, Luther natychmiast zamó wił rozmowę. Napisał numer na kartce, gdyż nie chciał, by Eddie go usł yszał. Obaj weszli do mał ego pomieszczenia z aparatem telefonicznym i kilkoma krzesł ami i czekali niecierpliwie na poł ą czenie. O tak wczesnej porze linie nie powinny być zaję te, ale odległ oś ć robił a swoje. Eddie nie miał ż adnych wą tpliwoś ci, ż e Luther każ e swoim ludziom przywieź ć Carol- Ann na miejsce spotkania. Stanowił o to znaczny krok naprzó d, gdyż oznaczał o, ż e po wymianie Eddie nie bę dzie musiał martwić się o ż onę, ale od razu zacznie dział ać tak, jak uzna za stosowne. Choć co wł aś ciwie mó gł zrobić? Najproś ciej był oby natychmiast zawiadomić policję, ale Luther z pewnoś cią weź mie pod uwagę taką ewentualnoś ć i zniszczy radio Clippera. Nikt nie bę dzie w stanie nic zrobić aż do przybycia pomocy, ale wtedy Gordino i Luther znajdą się już na lą dzie, w samochodzie pę dzą cym w nieznanym kierunku. Eddie ł amał sobie gł owę usił ują c znaleź ć sposó b, któ ry uł atwił by policji odnalezienie Gordina, lecz nic nie przychodził o mu na myś l. Jeż eli uprzedził by wł adze o mają cych nastą pić wydarzeniach, policja mogł aby wkroczyć do akcji zbyt wcześ nie, naraż ają c Carol-Ann na niebezpieczeń stwo. Tego ryzyka postanowił unikać za wszelką cenę. Powoli ogarniał y go wą tpliwoś ci, czy naprawdę udał o mu się cokolwiek osią gną ć. Zadzwonił telefon. Luther podnió sł sł uchawkę. - To ja - powiedział. - Nastą pił a zmiana planó w. Musicie przywieź ć ze sobą kobietę. - Przez chwilę sł uchał w milczeniu, po czym odparł: - To on uparł się przy tym i twierdzi, ż e inaczej nie kiwnie palcem, a ja mu wierzę, wię c po prostu zró bcie to i już, dobra? - Po kolejnej pauzie spojrzał na Eddiego. - Chcą z tobą rozmawiać. Pod Eddiem ugię ł y się kolana. Do tej pory Luther zachowywał się tak, jakby to on wydawał rozkazy, ale teraz wyglą dał o na to, ż e nie moż e zmusić tamtych, by postą pili zgodnie z jego wolą. - Czyż byś to nie ty był szefem? - zapytał z przeką sem Deakin. - Oczywiś cie, ż e jestem - odparł nerwowo Luther. - Ale mam wspó lnikó w. Najwyraź niej wspó lnikom nie spodobał się jego pomysł. Eddie zaklą ł w duchu. Czy powinien dać im szansę, ż eby wyperswadowali mu jego ż ą dania? Czy rozmowa z nimi moż e przynieś ć mu jakieś korzyś ci? Miał co do tego poważ ne wą tpliwoś ci. Co zrobi, jeś li usł yszy w sł uchawce rozpaczliwy krzyk ż ony? - Powiedz im, ż eby się odpieprzyli! - warkną ł. Sł uchawka leż ał a na stole. Eddie miał nadzieję, ż e jego sł owa dotarł y do czł owieka na drugim koń cu linii. - Nie moż esz mó wić w taki sposó b do tych ludzi! - wyskrzeczał Luther z przeraż eniem. Eddie zastanawiał się, czy on takż e powinien być przeraż ony. Moż e niewł aś ciwie odczytał sytuację? Jeś li Luther był jednym z gangsteró w, to czego się bał? Był o już jednak za pó ź no na ponowne analizowanie wydarzeń. Musiał się twardo trzymać swoich ż ą dań. - Czekam na wyraź ne „tak” albo „nie” - oś wiadczył. - Nie mam ochoty dyskutować z jakimś dupkiem. - O, mó j Boż e... - ję kną ł Luther, po czym wzią ł sł uchawkę do rę ki. - Nie chce podejś ć do telefonu. Mó wił em wam, ż e trudno się z nim dogadać. - Chwila ciszy. - Tak, to dobry pomysł. Powtó rzę mu. - Spojrzał ponownie na Eddiego i podał mu sł uchawkę. - Twoja ż ona. Eddie odruchowo wycią gną ł rę kę, ale natychmiast ją cofną ł. Jeż eli porozmawia z Carol-Ann, zda się na ł askę i nieł askę przestę pcó w. Z drugiej strony jednak najbardziej na ś wiecie pragną ł usł yszeć jej gł os. Mimo to, zebrawszy resztki silnej woli, wbił rę ce w kieszenie i potrzą sną ł stanowczo gł ową. Luther przez jakiś czas wpatrywał się w niego bez sł owa, a nastę pnie powiedział do telefonu: - Nic z tego. Nie chce po... Zamknij się, cipo! Odejdź od... Eddie doskoczył bł yskawicznie do niego i chwycił go za gardł o. Sł uchawka spadł a na podł ogę. Eddie zacisną ł dł onie na grubej szyi Luthera. - Przestań! - wychrypiał gangster. - Zostaw... Zostaw mnie... Nie mó gł wykrztusić nic wię cej. Czerwona mgł a stopniowo ustę pował a sprzed oczu Eddiego. Uś wiadomił sobie, ż e jeszcze trochę, a zabije czł owieka. Zwolnił nieco ucisk, ale nie cofną ł rą k, po czym zbliż ył twarz do twarzy Luthera. - Posł uchaj mnie - szepną ł. - Zawsze, ale to zawsze zwracaj się do mojej ż ony „pani Deakin”. - Dobrze, dobrze! - wycharczał przestę pca. - Puś ć mnie, na litoś ć boską! Eddie puś cił go. Luther przez chwilę dyszał cię ż ko, rozcierają c nabrzmiał ą szyję, a nastę pnie podnió sł sł uchawkę z podł ogi. - Vincini? O mał o mnie nie zamordował za to, ż e nazwał em jego ż onę... nie tak jak trzeba. Kazał mi mó wić do niej „pani Deakin”. Rozumiesz wreszcie, czy muszę ci to
|