Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 25 страница
naprawdę oczekujesz od ż ycia? Zwykle odpowiedź na to pytanie stanowił a dł uga lista marzeń: mieszkanie, samochó d, dziewczę ta, przyję cia, eleganckie garnitury, pię kne klejnoty. Zdawał sobie jednak sprawę, ż e jej to nie zadowoli. Irytował o go jej nastawienie, choć zarazem musiał przyznać, iż rzeczywiś cie jego pragnienia nie był y zwią zane wył ą cznie z dobrami materialnymi. Bardzo zależ ał o mu na tym, by Margaret uwierzył a w autentycznoś ć jego marzeń; ku swemu zaskoczeniu zaczą ł jej opowiadać o sprawach, któ re do tej pory trzymał w najś ciś lejszej tajemnicy. - Chciał bym mieszkać w duż ym wiejskim domu o ś cianach obroś nię tych bluszczem - zaczą ł i na tym utkną ł. Nagle ogarnę ł o go wielkie wzruszenie. Był zaż enowany, lecz z jakiegoś powodu czuł, ż e musi powiedzieć jej wszystko. - W domu z kortem tenisowym, stajniami i drogą dojazdową obsadzoną rododendronami - cią gną ł. Widział ten dom pod przymknię tymi powiekami. Wydawał mu się najbezpieczniejszym i najwygodniejszym miejscem na ś wiecie. - Chodził bym po terenie w wysokich brą zowych butach i tweedowym garniturze, rozmawiał bym z ogrodnikami i stajennymi, a oni wszyscy uważ aliby mnie za prawdziwego dż entelmena. Zainwestował bym cał ą gotó wkę w stuprocentowo pewne przedsię wzię cia i nigdy nie wydawał bym wię cej niż poł owę dochodu. Latem urzą dzał bym wystawne przyję cia w ogrodzie, z truskawkami i bitą ś mietaną, i miał bym pię ć có rek ró wnie pię knych jak ich matka. Margaret wybuchnę ł a ś miechem. - Aż pię ć? W takim razie musisz oż enić się z silną kobietą! - Jednak natychmiast spoważ niał a. - To bardzo pię kne marzenie - powiedział a. - Mam nadzieję, ż e ci się speł ni. Nagle poczuł, ż e jest mu bardzo bliska i ż e moż e zapytać ją, o co tylko zechce. - A ty? Czy ty też masz jakieś marzenia? - Chciał abym wzią ć udział w wojnie - odparł a. - Mam zamiar wstą pić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej. Pomysł, ż eby kobiety sł uż ył y w wojsku, wcią ż jeszcze wydawał mu się co najmniej zabawny, ale teraz nie był o to już nic nadzwyczajnego. - Co byś tam robił a? - Prowadził abym samochó d. Potrzebują kobiet jako ł ą cznikó w i kierowcó w ambulansó w. - To niebezpieczne zaję cie. - Wiem, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu chcę wzią ć udział w walce. To nasza ostatnia szansa na powstrzymanie faszyzmu. Powiedziawszy to zacisnę ł a stanowczo usta, a w jej oczach pojawił się groź ny bł ysk. Harry doszedł do wniosku, ż e jego rozmó wczyni jest bardzo odważ ną osó bką. - Wydajesz się bardzo zdecydowana - zauważ ył. - Miał am... przyjaciela, któ rego faszyś ci zabili w Hiszpanii. Chcę dokoń czyć to, co on zaczą ł. Nagle posmutniał a. - Kochał aś go? - zapytał, tknię ty nagł ym impulsem. Skinę ł a gł ową. Widział, ż e jest bliska ł ez. Dotkną ł wspó ł czują co jej ramienia. - Nadal go kochasz? - Zawsze bę dę go trochę kochał a. - Umilkł a, po czym dodał a szeptem: - Na imię miał Ian... Harry'emu wydawał o się, ż e w gardle utkną ł mu kł ą b suchych wió ró w. Nagle zapragną ł obją ć ją mocno i pewnie by to uczynił, gdyby nie jej ojciec o nabiegł ej krwią twarzy siedzą cy po przeciwnej stronie kabiny i pogrą ż ony w lekturze Timesa. Musiał poprzestać na ukradkowym, szybkim uś ciś nię ciu jej rę ki. Uś miechnę ł a się z wdzię cznoś cią, jakby zrozumiał a, co chciał przez to wyrazić. - Podano kolację, panie Vandenpost - oznajmił steward. Harry zdziwił się, ż e to już szó sta. Był o mu przykro, ż e przerwano im rozmowę. - Mamy jeszcze mnó stwo czasu - powiedział a, czytają c w jego myś lach. - Spę dzimy razem najbliż sze dwadzieś cia cztery godziny. - Sł usznie. - Uś miechną ł się i ponownie dotkną ł jej rę ki. - Do zobaczenia. Z trudem przypomniał sobie, ż e postanowił zaprzyjaź nić się z nią wył ą cznie po to, by mó c ł atwiej nią manipulować. Skoń czył o się na tym, ż e wyznał jej najgł ę biej skrywane sekrety. Ł atwoś ć, z jaką unicestwiał a jego plany, budził a przeraż enie, najgorsze zaś w tym wszystkim był o to, ż e wł aś ciwie nie miał nic przeciwko temu. Wszedł szy do są siedniej kabiny zdziwił się widzą c, ż e mał y salon przerobiono na jadalnię. Przy trzech stolikach mogł o w sumie usią ś ć dwanaś cie osó b. Wszystko przypominał o elegancką restaurację: lniane obrusy i serwetki, zastawa z chiń skiej porcelany, biał ej z bł ę kitnym symbolem linii Pan American. Ś ciany był y oklejone tapetą z ogromną mapą ś wiata i tym samym skrzydlatym emblematem. Steward wskazał mu miejsce naprzeciwko niezbyt wysokiego, krę pego mę ż czyzny w bladoszarym garniturze, któ rego jakoś ć wzbudził a w Harrym coś w rodzaju zazdroś ci. W krawacie mę ż czyzny tkwił a szpilka z duż ą naturalną perł ą. Harry przedstawił się, na co tamten wycią gną ł rę kę i powiedział: - Tom Luther. Harry nie omieszkał zauważ yć, ż e spinki w mankietach Luthera stanowił y komplet ze szpilką. Oto przykł ad czł owieka, któ ry przywią zuje wagę do elegancji. Harry usiadł i rozł oż ył serwetkę. Luther mó wił z wyraź nym amerykań skim akcentem, w któ rym jednak moż na był o wychwycić lekką europejską intonację. - Ską d jesteś, Tom? - zapytał na pró bę. - Z Providence, Rhode Island. A ty? - Z Filadelfii - odparł. Wiele dał by za to, by wiedzieć, gdzie leż y ta cholerna Filadelfia. - Ale mieszkał em tu i tam. Mó j ojciec zajmował się ubezpieczeniami. Luther skiną ł uprzejmie gł ową, nie przejawiają c wię kszego zainteresowania. Harry'emu cał kowicie to odpowiadał o. Wolał, by nie wypytywano go dokł adniej o pochodzenie; był to teren, na któ rym ł atwo mó gł się poś lizgną ć. Zjawili się dwaj czł onkowie zał ogi, któ rzy mieli towarzyszyć im przy posił ku. Eddie Deakin, inż ynier pokł adowy, był barczystym, jasnowł osym mę ż czyzną o przyjemnej twarzy, sprawiają cym wraż enie, jakby marzył wył ą cznie o tym, by rozwią zać krawat i zdją ć marynarkę. Jack Ashford, nawigator, był brunetem o twarzy pokrytej cieniem zarostu. Wyglą dał na opanowanego, dokł adnego czł owieka i zachowywał się tak, jakby urodził się w mundurze. Niemal zaraz po tym, jak dwaj nowo przybyli usiedli przy stoliku, Harry wyczuł wyraź ną wrogoś ć mię dzy Deakinem i Lutherem. Interesują ca sprawa. Kolacja zaczę ł a się od koktajlu z krewetek. Obaj czł onkowie zał ogi pili colę; Harry zamó wił kieliszek biał ego wina, Luther zaś martini. Harry wcią ż myś lał o Margaret Oxenford i jej chł opaku zabitym w Hiszpanii. Spoglą dał w okno zastanawiają c się, czy nadal darzył a Iana uczuciem. Rok to był o mnó stwo czasu, szczegó lnie w jej wieku. Jack Ashford opacznie zinterpretował jego spojrzenie. - Jak na razie pogoda nam sprzyja - powiedział. Harry dopiero teraz zauważ ył, ż e niebo jest czyste, a promienie sł oń ca padają na skrzydł a. - Jak to zazwyczaj wyglą da? - zapytał. - Czasem pada przez cał ą drogę z Irlandii do Nowej Fundlandii. Zdarzają się też grad, ló d, ś nieg i burze. - Czy ló d nie stanowi zagroż enia dla samolotu? - zapytał Harry, przypomniawszy sobie wiadomoś ci zaczerpnię te z lektur. - Staramy się tak zaplanować trasę, by unikną ć najniż szych temperatur. Ale na wszelki wypadek przed startem zakł adamy kaptury. - Kaptury? - Gumowe powł oki nacią gane na skrzydł a i ogon, tam gdzie najszybciej pojawia się oblodzenie. - A jaka jest prognoza pogody? Jack zawahał się lekko. - Nad ś rodkowym Atlantykiem szaleje sztorm. - Silny? - W centrum - nawet bardzo, ale my tylko o niego zahaczymy. Nie wydawał się o tym przekonany. - Jak to jest, kiedy przelatuje się przez sztorm? - zapytał Tom Luther. Uś miechał się, ale Harry wyraź nie dostrzegł strach w jego bladoniebieskich oczach. - Trochę trzę sie - odparł Jack. Wyraź nie wolał nie wdawać się w szczegó ł y, lecz jego wypowiedź uzupeł nił inż ynier pokł adowy. - To trochę przypomina ujeż dż anie dzikiego konia - powiedział, patrzą c prosto w oczy Lutherowi. Pasaż er pobladł, a Jack obrzucił Eddiego gniewnym spojrzeniem. Nastę pne danie stanowił a zupa ż ó ł wiowa. Podawali ją obaj stewardzi, Nicky i Davy. Nicky był pulchny, Davy niski, obaj zaś wyglą dali na homoseksualistó w. Harry'emu podobał a się ich dyskretna sprawnoś ć. Inż ynier pokł adowy wydawał się czymś bardzo zaabsorbowany. Harry przyglą dał mu się ukradkiem; ze swoją szczerą, otwartą twarzą nie wyglą dał na skrytego czł owieka. Harry postanowił go trochę rozruszać. - Kto pilnuje interesu, kiedy ty jesz kolację, Eddie? - Mó j zastę pca, Mickey Finn - odparł Deakin grzecznie, choć bez uś miechu. - Zał oga skł ada się z dziewię ciu osó b, nie liczą c stewardó w. Wszyscy, z wyją tkiem kapitana, mamy czterogodzinne wachty. Jack i ja pracowaliś my od startu, czyli od drugiej, wię c o szó stej ustą piliś my miejsca zmiennikom. - A co z kapitanem? - zapytał zaniepokojony Luther. - Ł yka pastylki, ż eby nie zasną ć? - Od czasu do czasu moż e ucią ć sobie drzemkę, a na pewno prześ pi się trochę dł uż ej, kiedy miniemy punkt bez powrotu. - Wię c kapitan bę dzie spał w najlepsze, kiedy nam zostanie jeszcze do pokonania prawie poł owa drogi? - zapytał trochę zbyt gł oś no Tom Luther. - Jasne - odparł Eddie z szerokim uś miechem. Luther był przeraż ony, wię c Harry postanowił skierować rozmowę na spokojniejsze wody. - Co to jest „punkt bez powrotu”? - Cał y czas dokł adnie kontrolujemy poziom paliwa w zbiornikach. Kiedy zostanie go mniej, niż potrzeba na powró t do Foynes, bę dzie to oznaczał o, ż e minę liś my punkt bez powrotu - wyjaś nił Deakin. Harry nie miał najmniejszych wą tpliwoś ci, ż e inż ynier przekazywał informacje w taki obcesowy sposó b wył ą cznie po to, by jeszcze bardziej nastraszyć Toma Luthera. - Na razie mamy jeszcze wystarczają cy zapas, ż eby dolecieć do celu albo zawró cić - wtrą cił nawigator uspokajają cym tonem. - A co bę dzie, jeś li zabraknie paliwa? - zapytał Luther. Eddie pochylił się nad stolikiem i uś miechną ł ponuro. - Proszę mi zaufać, panie Luther. - Och, coś takiego nie moż e się zdarzyć! - zapewnił poś piesznie nawigator. - Gdyby coś był o nie tak, natychmiast zawró cilibyś my do Foynes. Poza tym dla zachowania marginesu bezpieczeń stwa wszystkie obliczenia przeprowadzamy dla trzech silnikó w, na wypadek, gdyby jednemu przytrafił a się jakaś awaria. Jack starał się uspokoić Luthera, ale wzmianka o awarii silnika podział ał a na tamtego jeszcze bardziej deprymują co. Rę ka tak mu się trzę sł a, ż e podnoszą c do ust ł yż kę z zupą wylał sobie na krawat niemal cał ą jej zawartoś ć. Eddie umilkł, najwyraź niej zadowolony z dokonanego dzieł a. Jack starał się podtrzymać rozmowę i Harry czynił wszystko, by mu pomó c, lecz mimo to przy stoliku zapanował a napię ta atmosfera. Co, do diabł a, zaszł o mię dzy tymi dwoma? - zastanawiał się Harry. W cią gu kilku chwil jadalnia zapeł nił a się cał kowicie. Przy są siednim stoliku usiadł a pię kna kobieta w sukience w czerwone kropki, któ rej towarzyszył mę ż czyzna w rozpinanym swetrze. Nazywali się Diana Lovesey i Mark Alder. Margaret powinna ubierać się tak jak pani Lovesey - pomyś lał Harry. - Wyglą dał aby chyba jeszcze lepiej od niej. Jednak pani Lovesey nie sprawiał a wraż enia szczę ś liwej; wł aś ciwie wyglą dał a jak ś mierć na chorą gwi. Obsł uga był a sprawna, jedzenie zaś znakomite. Wniesiono gł ó wne danie - filet mignon z holenderskimi szparagami i puree ziemniaczanym. Stek był niemal dwukrotnie wię kszy od tego, jaki podano by w angielskiej restauracji. Harry nie zjadł cał ego i podzię kował za dolewkę wina. Chciał zachować czujnoś ć. Przecież zamierzał ukraś ć Komplet Delhijski. Na myś l o tym odczuwał dreszcz podniecenia, ale i coś w rodzaju obawy. Bę dzie to najwię kszy skok w jego karierze, któ ry jednocześ nie mó gł być ostatnim. Dawał szansę zamieszkania w obroś nię tym bluszczem domu z kortem tenisowym. Po steku podano sał atkę, co trochę zdziwił o Harry'ego. W londyń skich restauracjach z reguł y nie jadał o się sał atek, a jeż eli już, to na pewno nie jako oddzielne danie. Posił ek uzupeł nił y brzoskwiniowa melba, kawa i ciasteczka. Eddie Deakin chyba uś wiadomił sobie, ż e zachowywał się niezbyt uprzejmie, gdyż postanowił nawią zać rozmowę. - Mogę zapytać, jaki jest cel pań skiej podró ż y, panie Vandenpost? - Postanowił em zejś ć z drogi Hitlerowi - odparł Harry. - Przynajmniej do chwili, kiedy Ameryka przył ą czy się do wojny. - Myś li pan, ż e to nastą pi? - zapytał sceptycznie Eddie. - Poprzednim razem tak wł aś nie się stał o. - Nie mamy ż adnych konfliktó w z nazistami - odezwał się Luther. - Są przeciwko komunistom, tak jak my. Jack skiną ł gł ową. Dla Harry'ego ich postawa stanowił a duż e zaskoczenie. W Anglii wszyscy byli przekonani, ż e Ameryka wkró tce przystą pi do wojny, ale wyglą dał o na to, ż e przy tym stoliku nikt nie zgadzał się z tą opinią. Moż liwe, iż nadzieje Brytyjczykó w był y tylko poboż nymi ż yczeniami i ż e upragniona pomoc nigdy nie nadejdzie. Dla matki Harry'ego, któ ra został a w Londynie, oznaczał o to bardzo zł e wieś ci. - A ja uważ am, ż e powinniś my walczyć z nazistami - odezwał się Eddie, a w jego gł osie zabrzmiał gniew. - Są jak gangsterzy - dodał, wpatrują c się wprost w Luthera. - Tacy ludzie powinni zostać czym prę dzej wytę pieni jak szczury. Jack podnió sł się szybko z miejsca. - Jeś li już skoń czył eś, to myś lę, ż e powinniś my pó jś ć trochę odpoczą ć - powiedział z zaniepokojoną miną do Deakina. W pierwszej chwili Eddie wydawał się zaskoczony, ale potem skiną ł gł ową i obaj czł onkowie zał ogi odeszli od stoł u. - Ten inż ynier nie był zbytnio uprzejmy - zauważ ył Harry. - Naprawdę? - zdziwił się Luther. - Nie zwró cił em uwagi. Ty cholerny kł amco! - pomyś lał Harry. - Przecież niemal powiedział ci w twarz, ż e jesteś gangsterem. Luther zamó wił brandy, a Harry zastanawiał się, czy siedzą cy naprzeciw niego mę ż czyzna rzeczywiś cie jest gangsterem. Ci, któ rych znał z Londynu, znacznie bardziej rzucali się w oczy: nosili mnó stwo sygnetó w, futra i buty na grubej podeszwie. Luther wyglą dał raczej na milionera zawdzię czają cego wszystko pracy swoich rą k, na przykł ad rzeź nika albo cieś lę. - Czym się zajmujesz, Tom? - zapytał go od niechcenia. - Prowadzę interes w Rhode Island. Nie był a to odpowiedź zachę cają ca do dalszej rozmowy, wię c po pewnym czasie Harry wstał, skiną ł uprzejmie gł ową i wyszedł z jadalni. Kiedy wró cił do kabiny, lord Oxenford niespodziewanie oderwał się od gazety i zapytał: - Jak tam kolacja? Zdaniem Harry'ego kolacja był a wrę cz wyś mienita, ale zdą ż ył już się nauczyć, ż e ludzie należ ą cy do najwyż szych warstw społ eczeń stwa nigdy nie okazywali zbytniego entuzjazmu, jeś li chodzi o jedzenie. - Znoś na - odparł oboję tnym tonem. - Mają niezł e biał e wino. Oxenford chrzą kną ł, po czym zają ł się znowu gazetą. Na ś wiecie nie ma niczego bardziej chamskiego niż chamski lord - pomyś lał Harry. Margaret sprawiał a wraż enie bardzo zadowolonej, ż e go znowu widzi. - A tak naprawdę? - zapytał a konspiracyjnym szeptem. - Znakomita! - odparł w ten sam sposó b Harry i oboje wybuchnę li ś miechem. Kiedy się ś miał a, wyglą dał a zupeł nie inaczej niż z poważ ną miną; z zaró ż owionymi policzkami, rozchylonymi ustami i odrzuconymi do tył u wł osami, a takż e dzię ki gł ę bokiemu, lekko zmysł owemu ś miechowi sprawiał a bardzo apetyczne wraż enie. Harry zapragną ł wycią gną ć rę kę i dotkną ć jej. Wł aś nie miał zamiar to zrobić, kiedy poczuł na sobie spojrzenie siedzą cego vis - a - vis niego Clive'a Membury'ego, i z jakiegoś powodu zrezygnował z wprowadzenia zamiaru w czyn. - Nad ś rodkowym Atlantykiem szaleje sztorm - poinformował ją. - Czy to znaczy, ż e bę dziemy mieli niespokojny lot? - Tak. Co prawda spró bują go ominą ć, ale i tak bę dzie nami trochę trzę sł o. Rozmowa był a nieco utrudniona, gdyż przejś ciem mię dzy fotelami przemykali co chwila stewardzi kursują cy z kuchni do jadalni. Harry nie mó gł wyjś ć z podziwu, ż e zaledwie dwó ch ludzi potrafił o przygotować posił ek i obsł uż yć aż tyle osó b. Wzią ł do rę ki należ ą cy do Margaret egzemplarz Life'a i udawał, ż e go przeglą da, podczas gdy w rzeczywistoś ci czekał niecierpliwie, kiedy rodzina Oxenford pó jdzie na kolację. Nie wzią ł ż adnych ksią ż ek ani gazet, bo raczej nie zaliczał się do pilnych czytelnikó w. Lubił wiedzieć, co napisano w gazecie, ale z rozrywek wyż ej cenił sobie radio i kino. Wreszcie poproszono ich do jadalni. Harry został w kabinie sam na sam z Clive'em Memburym. Pierwszą czę ś ć podró ż y są siad z naprzeciwka przesiedział w salonie grają c w karty, teraz jednak, kiedy salon zamienił się w jadalnię, wró cił na swó j fotel. Moż e pó jdzie do wychodka - pomyś lał Harry. - Do licha, muszę przestać nazywać to wychodkiem, zanim mnie przychwycą! Ponownie zaczą ł się zastanawiać, czy Membury jest policjantem i co taki czł owiek jak on robi na pokł adzie Clippera. Jeż eli ś cigał podejrzanego, to musiał o wchodzić w grę poważ ne przestę pstwo, skoro brytyjska policja szarpnę ł a się na tak drogi bilet. A moż e był po prostu jednym z tych ludzi, któ rzy oszczę dzają cał e ż ycie, by potem odbyć podró ż marzeń, na przykł ad statkiem w gó rę Nilu albo Orient Expressem przez Europę. Lub mił oś nikiem lotnictwa pragną cym zaznać dreszczyku emocji podczas lotu przez ocean. Jeś li tak jest w istocie, to mam nadzieję, ż e dobrze się bawi. Dziewię ć dziesią t funtó w to kupa forsy. Cierpliwoś ć na pewno nie stanowił a najmocniejszej strony Harry ego, wię c po pó ł godzinie, kiedy Membury nie wykazał najmniejszej ochoty, aby ruszyć się z miejsca, postanowił przeją ć inicjatywę w swoje rę ce. - Widział pan już pokł ad nawigacyjny, panie Membury? - zapytał. - Nie, ale... - Podobno to coś wrę cz niezwykł ego. Niektó rzy twierdzą, ż e jest wielkoś ci cał ego wnę trza DC -3, a to wcale nie jest mał y samolot, moż e mi pan wierzyć. - Doprawdy? Membury przejawiał absolutne minimum zainteresowania wynikają ce tylko z grzecznoś ci. Na pewno nie był entuzjastą lotnictwa. - Myś lę, ż e powinniś my to zobaczyć. - Harry zatrzymał Nicky ego, niosą cego wazę z zupą ż ó ł wiową. - Czy pasaż erowie mogą zwiedzać pokł ad nawigacyjny? - Oczywiś cie, proszę pana! Są tam mile widzianymi goś ć mi. - Czy teraz jest na to odpowiednia chwila? - Najodpowiedniejsza, panie Vandenpost. Nie lą dujemy ani nie startujemy, nie odbywa się zmiana wacht, a pogoda jest ustabilizowana. Nie mó gł pan wybrać lepszego momentu. Harry miał nadzieję, ż e to wł aś nie usł yszy. Wstał z fotela. - Pó jdziemy? - zapytał Membury'ego, spoglą dają c na niego z oczekiwaniem. Przez chwilę wydawał o mu się, ż e usł yszy odmowę. Mę ż czyzna nie wyglą dał na kogoś, komu ł atwo narzucić swoją wolę. Z drugiej strony, odmowa mogł aby zostać wzię ta za grubiań stwo. - Z przyjemnoś cią - odparł Membury po doś ć dł ugim wahaniu. Harry poszedł jako pierwszy ku przodowi samolotu, po czym wspią ł się krę tymi schodkami na pokł ad nawigacyjny. Membury podą ż ał za nim. Harry rozejrzał się dookoł a. Ten widok w niczym nie odpowiadał jego wyobraż eniom o tym, jak powinien wyglą dać kokpit samolotu. Obszerna, cicha i wygodna kabina przypominał a raczej biuro w jakimś nowoczesnym budynku. Nigdzie nie mó gł dojrzeć swoich są siadó w z obiadu, lecz nie był o w tym nic dziwnego, gdyż teraz peł nili sł uż bę ich zmiennicy. Przy mał ym stoliku z tył u kabiny siedział kapitan. Spostrzegł szy goś ci uś miechną ł się i powiedział: - Dobry wieczó r, panowie. Chcielibyś cie się trochę rozejrzeć? - Oczywiś cie - odparł Harry. - Ale muszę wró cić po aparat. Moż na tu robić zdję cia? - Naturalnie. - W takim razie zaraz wracam. Zbiegł szybko po schodach, zadowolony z siebie, ale nadal spię ty. Udał o mu się chwilowo pozbyć Membury'ego, lecz miał bardzo niewiele czasu na poszukiwania. Wró cił do kabiny. Jeden steward był wł aś nie w kuchni, drugi zaś w jadalni. Powinien zaczekać, aż obaj zajmą się podawaniem do stoł ó w, dzię ki czemu miał by pewnoś ć, ż e ż aden z nich nie zjawi się niespodziewanie w kabinie, ale nie mó gł sobie na to pozwolić. Musiał zaryzykować. Wycią gną ł spod fotela walizkę lady Oxenford. Był a zbyt duż a i cię ż ka jak na bagaż kabinowy, ale przecież szlachetnie urodzona dama z pewnoś cią nie nosił a jej sama. Był a też nie zamknię ta, co stanowił o zł y znak. Nawet najbardziej naiwna osoba nie zostawił aby bezcennej biż uterii w otwartej walizce. Mimo to przetrzą sną ł ją szybko, cał y czas obserwują c ką tem oka, czy ktoś nie wchodzi do kabiny. Znalazł perfumy, puder, cienie do powiek, zestaw skł adają cy się ze srebrnego grzebienia i szczotki do wł osó w, brą zowy szlafrok, koszulę nocną, gustowne kapcie, jedwabną bieliznę w kolorze brzoskwiniowym, poń czochy, kosmetyczkę z przyborami toaletowymi i tomik wierszy Blake'a - ale ż adnych klejnotó w. Zaklą ł w duchu. Wydawał o mu się, ż e to wł aś nie jest najbardziej prawdopodobne miejsce, ale teraz zaczą ł wą tpić w cał ą swoją teorię. Poszukiwania zaję ł y nie wię cej niż dwadzieś cia sekund. Zamkną ł szybko walizkę i odstawił ją na miejsce. A moż e lady Oxenford poprosił a mę ż a, by on zaopiekował się drogocenną biż uterią? Harry zerkną ł na walizkę stoją cą pod fotelem lorda Oxenford. Stewardzi byli w dalszym cią gu zaję ci. Postanowił wystawić swoje szczę ś cie na jeszcze cię ż szą pró bę. Wycią gną ł
|