Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 5 страница
Harry rzucił ukradkowe spojrzenie na drzwi, jakby nosił się z zamiarem ucieczki, ale niemal jednocześ nie poczuł na sobie uważ ny wzrok mł odego policjanta, któ ry do tej pory nie odezwał się ani sł owem. Zrezygnował wię c ze swoich planó w i ponownie zwró cił się do Margaret: - Kto ci tak podbił oko? Twó j stary? - Zgubił am się w ciemnoś ci i wpadł am na skrzynkę pocztową - wykrztusił a wreszcie dziewczyna. Tym razem on się zdziwił. Wzią ł ją za zwykł ą robotnicę, ale usł yszawszy jej akcent zorientował się natychmiast, ż e popeł nił bł ą d. Bez mrugnię cia powieką powró cił do swego poprzedniego wcielenia. - Mó j Boż e, có ż za niefortunny przypadek! Margaret był a nim zafascynowana. Kim był naprawdę? Czuł a od niego zapach wody koloń skiej, miał starannie przystrzyż one, choć moż e odrobinę zbyt dł ugie wł osy, był ubrany w ciemnogranatowy garnitur skrojony wedł ug wzoru, któ ry stał się modny dzię ki Edwardowi VIII, na nogach miał jedwabne skarpetki i buty z pierwszorzę dnej skó ry. Ró wnież jego biż uterii nie moż na był o nic zarzucić; diamentowa szpilka w koł nierzyku, takie same spinki w mankietach, do tego zł oty zegarek z paskiem z krokodylej skó ry i ró wnież zł oty sygnet na mał ym palcu lewej rę ki: Dł onie miał duż e i silne, ale paznokcie był y idealnie czyste. - Naprawdę wyszedł pan z restauracji nie pł acą c rachunku? - zapytał a pó ł gł osem. Przez chwilę przyglą dał się jej badawczo, po czym, podją wszy decyzję, odparł konspiracyjnym szeptem: - Naprawdę. - Ale dlaczego? - Dlatego, ż e gdybym musiał sł uchać jeszcze choć przez minutę Rebeki Maugham - Flint opowiadają cej o swoich przeklę tych koniach, na pewno nie zdoł ał bym się opanować, zł apał bym ją za gardł o i udusił. Margaret zachichotał a cichutko. Znał a Rebekę Maugham - Flint - potę ż nie zbudowaną, toporną dziewczynę, có rkę generał a, obdarzoną manierami i donoś nym gł osem ojca. - Wcale się panu nie dziwię - powiedział a. Doprawdy, trudno był o wyobrazić sobie mniej odpowiednią partnerkę dla atrakcyjnego pana Marksa. Konstabl Steve zabrał pusty dzbanek po herbacie. - Czuje się pani lepiej, lady Margaret? Ką tem oka zauważ ył a, ż e Harry Marks drgną ł wyraź nie, usł yszawszy jej tytuł. - Duż o lepiej. Dzię kuję panu. - Rozmawiają c z Harrym zapomniał a na chwilę o swoich kł opotach, ale teraz przypomniał a sobie, co powinna zrobić. - Był pan dla mnie bardzo mił y, ale nie chcę dł uż ej zawracać panu gł owy. - Nie musi pani się ś pieszyć - odparł policjant. - Pani ojciec wkró tce zjawi się tutaj po panią. Serce zamarł o jej w piersi. Czy to moż liwe? Przecież był a pewna, ż e nic jej nie grozi. Okazał o się jednak, ż e nie docenił a ojca. Teraz ogarną ł ją taki sam strach jak wtedy, kiedy szł a wiejską drogą do stacji kolejowej. Ś cigał ją, nawet teraz, w tej chwili! Zaczę ł y jej drż eć rę ce. - Ską d wie, ż e tu jestem? - zapytał a wysokim, nienaturalnym gł osem. Mł ody policjant wyprostował się dumnie. - Wczoraj wieczorem podano nam pani rysopis. Zapoznał em się z nim natychmiast po przyjś ciu na sł uż bę. Nie rozpoznał em pani w ciemnoś ci, ale skojarzył em sobie nazwisko. Otrzymaliś my polecenie, ż eby natychmiast informować lorda Oxenford, wię c zaraz po powrocie zadzwonił em do niego. Margaret poderwał a się z miejsca. - Nie bę dę na niego czekać - oś wiadczył a stanowczo. - Zresztą, już jest jasno. Policjant najwyraź niej był zbity z tropu. - Chwileczkę - powiedział nerwowo, po czym zwró cił się do starszego funkcjonariusza. - Sierż ancie, panienka nie chce zaczekać na ojca... - Nie mogą pani zatrzymać sił ą - odezwał się Harry Marks. - W pani wieku ucieczka z domu nie jest przestę pstwem. Jeś li chce pani wyjś ć, proszę się niczym nie przejmować. Mimo to Margaret obawiał a się, ż e wymyś lą jakiś pretekst, by jej w tym przeszkodzić. Sierż ant wstał z krzesł a i wyszedł przed kontuar. - On ma rację - potwierdził. - Moż e pani stą d wyjś ć, kiedy tylko pani zechce. - Och, dzię kuję panu! - wykrzyknę ł a Margaret z wdzię cznoś cią. Sierż ant uś miechną ł się. - Ale zdaje się, ż e nie ma pani pantofli, a w poń czochach porobił y się wielkie dziury. Proszę przynajmniej pozwolić, ż ebyś my wezwali taksó wkę. Zastanowił a się przez chwilę. Zawiadomili ojca natychmiast, jak tylko pojawił a się w komisariacie, ale to przecież był o nie wię cej niż godzinę temu. Nie dotrze tu wcześ niej niż za kolejną godzinę, a moż e nawet pó ź niej. - Dobrze - odpowiedział a uprzejmemu sierż antowi. - Jest pan bardzo mił y. Otworzył przed nią jakieś drzwi. - Proponuję, ż eby zaczekał a pani tutaj. - Zapalił ś wiatł o. - Taksó wka wkró tce przyjedzie. Co prawda Margaret wolał aby zostać na swoim dotychczasowym miejscu i porozmawiać z fascynują cym Harrym Marksem, ale nie chciał a sprawić przykroś ci uprzejmemu sierż antowi. - Dzię kuję panu. Wchodzą c do mał ego pokoiku usł yszał a jeszcze za sobą gł os Harry'ego: - Naiwne biedactwo. Rozejrzał a się po niewielkim pomieszczeniu. Stał o w nim kilka prostych krzeseł i ł awka, z sufitu zwisał a na kablu goł a ż aró wka, w ś cianie znajdował o się zakratowane okno. Zupeł nie nie mogł a zrozumieć, dlaczego sierż ant uważ ał, ż e bę dzie jej tu wygodniej niż gdzie indziej. Odwró cił a się, by mu to powiedzieć. Drzwi zatrzasnę ł y się jej przed nosem. Przeczucie nieszczę ś cia wypeł nił o jej serce cię ż arem nie do zniesienia. Chwycił a za klamkę i w tej samej chwili przeczucie zamienił o się w pewnoś ć, gdyż usł yszał a odgł os klucza przekrę canego w zamku. Szarpnę ł a rozpaczliwie, lecz drzwi nie ustą pił y. Ogarnię ta rozpaczą osunę ł a się na podł ogę i oparł a czoł o o szorstkie drewno. Usł yszał a cichy ś miech, a potem gł os Harry'ego, przytł umiony, ale doskonale zrozumiał y: - Ty draniu. - Zamknij jadaczkę - warkną ł w odpowiedzi sierż ant. - Nie miał eś prawa tego zrobić. - Jej ojciec jest cholernym lordem. To jedyne prawo, jakiego potrzebuję. Nastę pnie zapadł a cisza. Margaret uś wiadomił a sobie z goryczą, ż e doznał a poraż ki. Jej wielka ucieczka zakoń czył a się niepowodzeniem. Zdradzili ją ludzie, o któ rych myś lał a, ż e jej pomagają. Przez kró tką chwilę cieszył a się wolnoś cią, lecz teraz był o już po wszystkim. Zamiast wstą pić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej, wejdzie na pokł ad Clippera i odleci do Nowego Jorku, uciekają c przed wojną. Po wszystkim, co przeszł a, jej los nie uległ ż adnej zmianie. Wydawał o jej się to ogromnie niesprawiedliwe. Po dł uż szej chwili odwró cił a się od drzwi i przeszł a kilka krokó w dzielą cych ją od okna. Na zewną trz ujrzał a puste podwó rze otoczone ceglanym murem. Stał a bez ruchu, pokonana i bezsilna, patrzą c przez kraty na wstają cy dzień i czekają c na ojca.
* * * Eddie Deakin dokonywał ostatecznego przeglą du Clippera. Cztery 1500-konne silniki
Wright Cyclone lś nił y ś wież ym olejem. Każ dy z nich doró wnywał wysokoś cią dorosł emu mę ż czyź nie. Wymieniono wszystkie pię ć dziesią t sześ ć ś wiec. Eddie wyją ł z kieszeni kombinezonu szczelinomierz i spró bował wcisną ć go pod gumową podkł adkę jednej ze ś rub mocują cych silnik do skrzydł a. Dł ugotrwał a wibracja mogł a poluzować nakrę tkę, ale szczelinomierz nie dał się wcisną ć nawet na pó ł centymetra. Ś ruba był a w porzą dku. Zamkną ł pokrywę i zszedł na dó ł po drabinie. Kiedy samolot bę dzie spuszczany na wodę, spokojnie zdą ż y zdją ć roboczy kombinezon, wzią ć prysznic i zał oż yć czarny mundur Pan American Airlines. Sł oń ce ś wiecił o mocno, kiedy wyszedł z doku i zaczą ł nieś piesznie wspinać się po ł agodnym zboczu pagó rka, na któ rym stał hotel, przeznaczony dla odpoczywają cych po locie zał ó g. Był dumny z samolotu i ze swojej pracy. Zał ogi Clipperó w stanowił y elitę; skł adał y się z najlepszego personelu Pan American, jako ż e linia transatlantycka był a najbardziej prestiż ową trasą na ś wiecie. Do koń ca ż ycia bę dzie mó gł wspominać, ż e należ ał do tych, któ rzy jako pierwsi latali przez Atlantyk. Mimo to zamierzał już wkró tce zrezygnować z tego zaję cia. Miał trzydzieś ci lat, rok temu oż enił się, a teraz Carol-Ann był a w cią ż y. Zawó d lotnika miał wiele powabó w dla samotnego mę ż czyzny, ale Eddie nie chciał spę dzić cał ego ż ycia z dala od ż ony i dzieci. Oszczę dzał pienią dze i teraz zebrał ich prawie tyle, ż eby otworzyć wł asny interes. Miał na oku pewne miejsce koł o Bangor w stanie Maine, któ re nadawał o się wrę cz idealnie na lotnisko. Bę dzie tam obsł ugiwał samoloty, sprzedawał paliwo, a kiedyś moż e zajmie się nawet wynajmem maszyn. W gł ę bi duszy marzył o tym, by pewnego dnia zał oż yć wł asną linię lotniczą, tak jak Juan Trippe, twó rca Pan American. Wszedł na teren należ ą cy do hotelu Langdown Lawn. Wszystkie zał ogi był y bardzo zadowolone, ż e udał o się znaleź ć taki dobry hotel zaledwie nieco ponad milę od zespoł u budynkó w Imperial Airways. Był to typowo angielski, wiejski dom należ ą cy do uroczego starszego mał ż eń stwa, któ re ujmował o każ dego swoim wdzię kiem i w ciepł e popoł udnia podawał o herbatę w ogrodzie zalanym promieniami sł oń ca. Zaraz po wejś ciu do budynku natkną ł się na swojego zastę pcę Desmonda Finna, noszą cego, rzecz jasna, przezwisko Mickey. Mickey kojarzył się Eddiemu z Jimmym Olsenem, postacią wystę pują cą w komiksach o Supermanie; był pogodnym, nieskomplikowanym facetem o szerokim uś miechu i wielkich zę bach, ż ywią cym ogromny podziw dla Eddiego, któ rego takie uwielbienie wprawiał o w niemał e zakł opotanie. Rozmawiał przez telefon, ale kiedy zobaczył Eddiego, powiedział: - Chwileczkę, ma pan szczę ś cie. Wł aś nie przyszedł. - Podał sł uchawkę Deakinowi. - Telefon do ciebie. - Poszedł na pię tro, uprzejmie zostawiają c szefa samego. - Halo? - Czy to Edward Deakin? Eddie zmarszczył brwi. Gł os był nieznajomy, a poza tym nikt nie nazywał go Edwardem. - Tak, jestem Eddie Deakin. Kto mó wi? - Chwileczkę, mam tu pań ską ż onę. Serce zabił o mu ż ywiej w piersi. Po co Carol-Ann miał aby dzwonić do niego ze Stanó w? Coś tu był o nie w porzą dku. Zaraz potem usł yszał jej gł os. - Eddie? - Jak się masz, kochanie. Co się stał o? Wybuchnę ł a pł aczem. Przez gł owę przemykał y mu jedna za drugą okropne myś li: spalił się dom, ktoś umarł, miał a wypadek, poronił a... - Uspokó j się, najdroż sza! Nic ci nie jest? - Nic... - odparł a, wcią ż ł kają c rozpaczliwie. - W takim razie, o co chodzi? Co się stał o? Powiedz mi, najdroż sza! - Ci ludzie... przyszli do domu. Eddie zmartwiał z przeraż enia. - Jacy ludzie? Co ci zrobili? - Kazali mi wsią ś ć do samochodu. - Jezus, Maria, kim oni są? - Wś ciekł oś ć ś cisnę ł a mu pierś ż elazną obrę czą tak mocno, ż e nie mó gł odetchną ć. - Zrobili ci coś? - Nic mi nie jest, ale... Eddie, okropnie się boję! Nie wiedział, co powiedzieć. Na usta cisnę ł y mu się dziesią tki pytań. Jacyś ludzie zjawili się w jego domu i zmusili Carol-Ann, by wsiadł a z nimi do samochodu. O co w tym wszystkim chodził o? - Ale dlaczego? - wykrztusił wreszcie. - Nie chcieli mi powiedzieć. - A co powiedzieli? - Wiem tylko tyle, ż e musisz zrobić wszystko, co ci każ ą. Nawet teraz, ogarnię ty przeraż eniem i wś ciekł oś cią, Eddie przypomniał sobie ojca mó wią cego: „Nigdy nie podpisuj czeku in blanco”. Mimo to nie zawahał się. - Zrobię, ale... - Obiecaj! - Obiecuję. - Dzię ki Bogu! - Kiedy to się stał o? - Kilka godzin temu. - Gdzie teraz jesteś? - W jakimś domu niedaleko... - W sł uchawce rozległ się jej przeraż ony krzyk. - Carol-Ann! Co się dzieje? Nic ci nie jest? Odpowiedział a mu cisza. Rozwś cieczony, wystraszony i bezsilny Eddie ś cisną ł sł uchawkę tak mocno, ż e aż pobielał y mu kostki palcó w. Zaraz potem odezwał się ten sam mę ski gł os, co na począ tku rozmowy. - Wysł uchaj mnie bardzo uważ nie, Edwardzie... - Nie, to ty mnie posł uchaj, kupo gó wna! - wrzasną ł Eddie. - Jeś li zrobicie jej krzywdę, zabiję was, przysię gam na Boga! Odnajdę was, nawet jeś li zajmie mi to cał e ż ycie, i rozedrę na strzę py, rozumiesz? Gł os umilkł na chwilę, jakby obcy mę ż czyzna nie spodziewał się tak gwał townego wybuchu. - Nie zgrywaj takiego twardziela, bo jesteś trochę za daleko stą d - odparł wreszcie. Miał rację. Eddie nie mó gł zupeł nie nic zrobić. - Lepiej mnie wysł uchaj. Eddie z cał ej sił y zacisną ł zę by. - Otrzymasz instrukcje w samolocie, od czł owieka nazwiskiem Tom Luther. W samolocie! Co to mogł o oznaczać? Czy ten Tom Luther bę dzie jednym z pasaż eró w? - myś lał gorą czkowo Eddie. - Ale czego wł aś ciwie ode mnie chcecie? - Zamknij się. Luther wszystko ci powie. I lepiej wypeł nij co do joty wszystkie jego polecenia, jeś li chcesz zobaczyć swoją ż onę cał ą i zdrową. - Ską d mam wiedzieć... - Jeszcze jedno: nie zawiadamiaj policji. To ci nic nie da. Ale jeż eli to zrobisz, zerż nę ją choć by po to, ż eby zrobić ci na zł oś ć. - Ty sukinsynu, jak cię... Poł ą czenie został o przerwane. ROZDZIAŁ 3 Harry Marks był najwię kszym szczę ś ciarzem na ś wiecie. Matka zawsze powtarzał a mu, ż e ma szczę ś cie. Choć jego ojciec zginą ł w Wielkiej Wojnie, to Harry'emu został a silna i zaradna matka, któ ra zdoł ał a go wychować. Zarabiał a na ż ycie sprzą taniem biur i przez cał y okres Wielkiego Kryzysu ani razu nie stracił a pracy. Mieszkali w domu czynszowym w Battersea, z jednym kranem z zimną wodą na każ dym pię trze i toaletami na zewną trz, ale mieli dobrych są siadó w, któ rzy pomagali sobie nawzajem w potrzebie. Harry był obdarzony niezwykł ym talentem unikania wszelkich kł opotó w. Kiedy w szkole cał a klasa dostawał a chł ostę, ró zga ł amał a się zwykle w chwili, kiedy nauczyciel zabierał się do Harry'ego. Potrafił wpaś ć pod wó z zaprzę ż ony w parę koni, po czym wstać jakby nigdy nic z ziemi bez jednego zadrapania. Mił oś ć do biż uterii sprawił a, ż e został zł odziejem. Jako dorastają cy chł opak uwielbiał przechadzać się zamoż nymi handlowymi ulicami West Endu i gapić na wystawy jubileró w. Lś nią ce na czarnym atł asie brylanty i szlachetne kamienie wprawiał y go w nieopisany zachwyt. Uwielbiał je dla ich pię kna, lecz takż e dlatego, ż e symbolizował y ż ycie, o jakim czytał w ksią ż kach - toczą ce się w obszernych wiejskich rezydencjach otoczonych rozległ ymi zielonymi trawnikami, gdzie pię kne dziewczę ta nazywają ce się lady Penelope lub Jessica Chumley grał y cał ymi popoł udniami w tenisa i przybiegał y zdyszane na herbatę. Zaczą ł nawet uczyć się zawodu jubilera, ale szybko go to znudził o, wię c zrezygnował po niespeł na pó ł roku. Naprawianie zepsutych paskó w od zegarkó w i powię kszanie obrą czek tyją cym damom nie pocią gał o go w najmniejszym nawet stopniu. Jednak nauczył się odró ż niać rubiny od czerwonych granató w, naturalne perł y od pochodzą cych z hodowli, a takż e wspó ł cześ nie szlifowane brylanty od starych, z dziewię tnastego wieku. Odkrył ró wnież, na czym polega ró ż nica mię dzy ł adnym a brzydkim klejnotem, mię dzy dyskretną elegancją a pozbawionym smaku przepychem. Ta ostatnia umieję tnoś ć rozpalił a jeszcze bardziej jego zamił owanie do pię knej biż uterii i tę sknotę za stylem ż ycia, jaki wią zał się nieodł ą cznie z faktem jej posiadania. Po pewnym czasie odkrył sposó b, dzię ki któ remu mó gł zaspokoić oba te pragnienia. W tym celu należ ał o posł ugiwać się dziewczę tami w rodzaju Rebeki Maugham-Flint. Poznał ją w Ascot. Przy takich okazjach poznawał wiele dziewczą t. Dzię ki otwartej przestrzeni i tł umom ludzi mó gł manewrować mię dzy dwiema grupami mł odych mił oś nikó w koni w taki sposó b, ż e czł onkowie każ dej z nich uważ ali, ż e należ y do drugiej. Rebeka był a wysoką dziewczyną o wielkim nosie, ubraną w okropną dż ersejową sukienkę i kapelusz w stylu Robin Hooda z pió rem wetknię tym za wstą ż kę. Ż aden z otaczają cych ją mł odych mę ż czyzn nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, w zwią zku z czym był a ogromnie wdzię czna Harry'emu już tylko za to, ż e w ogó le zechciał się do niej odezwać. Zabiegał o to, aby nawią zana znajomoś ć nie stał a się od razu zbyt zaż ył a, gdyż nadmierna gorliwoś ć mogł a wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. Kiedy jednak w miesią c pó ź niej spotkał się z nią w jakiejś galerii, przywitał a go jak starego przyjaciela i przedstawił a matce. Dziewczę ta o jej pozycji społ ecznej nie mogł y, rzecz jasna, chodzić z chł opcami do kina i restauracji; takie zachowanie był o odpowiednie wył ą cznie dla có rek drobnych sklepikarzy i robotnikó w. Udawał y wię c przed rodzicami, ż e wybierają się gdzieś w liczniejszym gronie i, aby uwiarygodnić kł amstwo, zazwyczaj rozpoczynał y wieczó r od jakiegoś przyję cia, by potem dyskretnie wymkną ć się w towarzystwie swoich adoratoró w. Taki ukł ad wrę cz idealnie odpowiadał Harry'emu; ponieważ nie „zalecał się ” oficjalnie do Rebeki, jej rodzice nie mieli powodu, by zbadać dokł adniej jego pochodzenie i nigdy nie wnikali bliż ej w ogó lnikowe kł amstwa o wiejskiej posiadł oś ci w Yorkshire, ukoń czonej w Szkocji szkole, niedoł ę ż nej matce ż yją cej w poł udniowej Francji i zamiarach wstą pienia do Kró lewskich Sił Powietrznych. Harry przekonał się, ż e ogó lnikowe kł amstewka nie są w tym ś rodowisku niczym niezwykł ym. Opowiadali je zwykle mł odzi mę ż czyź ni wstydzą cy się przyznać do rozpaczliwej nę dzy, mają cy rodzicó w alkoholikó w lub pochodzą cy z rodzin, któ re w wyniku jakiegoś skandalu okrył y się hań bą. Nikt nie starał się zdemaskować tych 55 nieszczę ś nikó w przynajmniej dopó ty, dopó ki nie zaczę li smalić cholewek do jakiejś dobrze urodzonej panienki. W ten sposó b Harry'emu udał o się utrzymać znajomoś ć z Rebeką przez trzy tygodnie. Zaprosił a go na przyję cie do letniego domku w hrabstwie Kent, gdzie grał w krykieta i ukradł gospodarzom sporo pienię dzy - nie zgł osili tego policji, gdyż bali się urazić goś ci. Zabierał a go ró wnież na liczne bale, podczas któ rych pracowicie opró ż niał kieszenie i torebki. Bywają c w domu jej rodzicó w ró wnież ukradł trochę pienię dzy, a takż e trochę srebrnych drobiazgó w i trzy interesują ce wiktoriań skie broszki, któ rych braku matka Rebeki jeszcze nawet nie zauważ ył a. Wedł ug jego zdania, w tym, co robił, nie był o nic niemoralnego. Ludzie, któ rych okradał, nie zasł ugiwali na swoje bogactwo. Wię kszoś ć z nich przez cał e ż ycie nie przepracował a ani jednego dnia, ci nieliczni zaś, któ rzy wykonywali jakiś zawó d, dzię ki znajomoś ciom i koligacjom zyskiwali lukratywne synekury. Najczę ś ciej byli dyplomatami, prezesami zarzą dó w duż ych firm, sę dziami lub deputowanymi do Parlamentu z ramienia Partii Konserwatywnej. Okradanie ich to jak zabijanie nazistó w: nie był o przestę pstwem, a raczej czymś w rodzaju sł uż by publicznej. Robił to już od dwó ch lat, ale wiedział, ż e nic nie trwa wiecznie. Ś wiat angielskiej klasy wyż szej był co prawda rozległ y, lecz miał swoje granice, i prę dzej czy pó ź niej musiał znaleź ć się ktoś, kto go zdemaskuje. Wojna wybuchł a w chwili, kiedy zaczą ł rozglą dać się za innym sposobem ż ycia. Jednak bynajmniej nie zamierzał wstą pić do armii jako zwykł y ż oł nierz. Marne jedzenie, liche ubranie, gnę bienie przez przeł oż onych i wojskowa dyscyplina nie pocią gał y go w najmniejszym stopniu, a poza tym w zielonym kolorze był o mu bardzo nie do twarzy. Natomiast bł ę kit munduru Sił Powietrznych pasował jak ulał do jego oczu i bez ż adnego wysił ku potrafił sobie wyobrazić siebie jako pilota. Postanowił wię c zostać oficerem RAF-u. Co prawda na razie nie miał poję cia, jak to osią gną ć, ale nie przejmował się tym zbytnio. Przecież sprzyjał o mu szczę ś cie. Tymczasem, jeszcze przed porzuceniem Rebeki, postanowił wykorzystać ją jako przepustkę do pewnego bardzo zamoż nego domu. Rozpoczę li wieczó r we wznoszą cej się w Belgravii rezydencji sir Simona Monkforda, bogatego wydawcy. Harry zabawiał przez jakiś czas czcigodną Lydię Moss, cierpią cą na nadwagę có rkę jakiegoś szkockiego hrabiego. Nieś miał a i samotna należ ał a do tych dziewczą t, któ re najł atwiej ulegał y jego wdzię kom. Czarował ją przez prawie dwadzieś cia minut raczej z przyzwyczajenia niż potrzeby. Potem porozmawiał przez chwilę z Rebeką, aby utrzymać ją w dobrym nastroju, po czym doszedł do wniosku, ż e najwyż sza pora przystą pić do dzieł a. Przeprosił partnerkę i wyszedł z pokoju. Przyję cie odbywał o się w obszernym salonie na pierwszym pię trze. Wspinają c się bezszelestnie po schodach poczuł przypł yw adrenaliny, pojawiają cy się zawsze wtedy, kiedy brał się do „pracy”. Ś wiadomoś ć faktu, ż e podją ł pró bę okradzenia gospodarzy, oraz ryzyko schwytania na gorą cym uczynku napeł niał y go lę kiem i podnieceniem. Dotarł szy na drugie pię tro poszedł korytarzem prowadzą cym ku frontowej czę ś ci domu. Domyś lał się, ż e drzwi na koń cu korytarza prowadzą do gł ó wnej sypialni. Otworzył je i ujrzał duż y pokó j z kwiecistymi storami i zasł anym ró ż ową poś cielą ł ó ż kiem. Chciał już wś lizgną ć się do ś rodka, kiedy usł yszał skrzypnię cie otwieranych gdzieś blisko drzwi i czyjś zdumiony, ale zarazem zaczepny gł os: - Czym mogę sł uż yć? Odwró cił się, czują c, jak napinają mu się wszystkie mię ś nie. Ujrzał przyglą dają cego mu
|