Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 45 страница
Był a bezpieczna. Odczekał chwilę, by dać odpoczą ć swoim mię ś niom, a jednocześ nie pozwolić jej wypluć wodę, któ ra dostał a się do ust i nosa, po czym wcią gną ł ją na platformę. Nastę pnie pomó gł jej wstać i cofną ł się wraz z nią do wnę trza samolotu. Padł a mu w ramiona, zanoszą c się rozpaczliwym ł kaniem. Przytulił do piersi jej ociekają cą wodą gł owę. Do oczu napł ynę ł y mu ł zy, lecz zmusił je, by tam pozostał y. Trzej gangsterzy i kapitan Baker spoglą dali na niego wyczekują co, ale on nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. - Nic ci nie jest, kochanie? - zapytał. - Czy ci dranie zrobili ci coś zł ego? Pokrę cił a gł ową. - Wszystko w porzą dku - szepnę ł a szczę kają c zę bami. Podnió sł szy gł owę napotkał wzrok kapitana Bakera. - Mó j Boż e, chyba zaczynam wszystko rozumieć... - wykrztusił Baker, przenoszą c spojrzenie z Deakina na jego ż onę i z powrotem. - Doś ć gadania - przerwał im szorstkim tonem Vincini. - Mamy jeszcze sporo pracy. Eddie wypuś cił ż onę z obję ć. - Dobra. Myś lę, ż e przede wszystkim trzeba zają ć się zał ogą, to znaczy uspokoić ich i przekonać, ż eby nam nie przeszkadzali. Potem zaprowadzę was do czł owieka, na któ rym wam zależ y. Zgadzacie się? - Tak, ale lepiej się poś piesz. - Chodź cie za mną. - Eddie wspią ł się pierwszy po drabince i zaczą ł mó wić natychmiast, jak tylko znalazł się w kabinie nawigacyjnej, wykorzystują c kilka sekund, jakie upł ynę ł y do pojawienia się Vinciniego. - Sł uchajcie, chł opcy, niech ż aden nie stara się odgrywać bohatera. To naprawdę nie jest potrzebne, moż ecie mi wierzyć. - Niestety, mó gł posł ugiwać się tylko ogó lnikami. W chwilę pó ź niej przez otwó r w podł odze weszli Carol-Ann, kapitan Baker i trzej gangsterzy. - Niech wszyscy zachowają spokó j i stosują się do poleceń - cią gną ł Eddie. - Nie chcę ż adnej strzelaniny ani ofiar w ludziach. Kapitan powie wam to samo. - Spojrzał wyczekują co na Bakera. - Zgadza się - potwierdził dowó dca. - Nie dajcie tym ludziom pretekstu do uż ycia broni. Eddie przenió sł spojrzenie na Vinciniego. - W porzą dku, idziemy dalej. Pan pó jdzie z nami, kapitanie, ż eby uspokoić pasaż eró w. W tym czasie Joe i Mał y zaprowadzą zał ogę do kabiny numer jeden. Vincini skiną ł gł ową na znak zgody. - Carol-Ann, zostaniesz z zał ogą, kochanie. - Dobrze. Eddie był zadowolony, ż e tak ł atwo się zgodził a. Dzię ki temu znajdzie się poza zasię giem pistoletó w, a zarazem bę dzie mogł a wyjaś nić przyczyny jego niezwykł ego zachowania. - Moż e schował byś broń! zaproponował Vinciniemu. - Wystraszysz pasaż eró w... - Pieprzę ich - warkną ł gangster. - Idziemy! Deakin wzruszył ramionami; w każ dym razie, warto był o spró bować. Zszedł jako pierwszy schodami prowadzą cymi na pokł ad pasaż erski, rozbrzmiewają cy podniesionymi gł osami, histerycznym ś miechem i kobiecym ł kaniem. Wszyscy pasaż erowie siedzieli na swoich miejscach, a dwaj stewardzi czynili heroiczne wysił ki, by sprawiać wraż enie spokojnych i opanowanych. Eddie ruszył w kierunku ogona maszyny. Jadalnia znajdował a się w opł akanym stanie; podł oga był a zasł ana szczą tkami porcelanowej zastawy i szklanych naczyń, ale na szczę ś cie awaryjne wodowanie nastą pił o już po posił ku, kiedy wszyscy pili kawę. W kolejnych kabinach na widok pistoletu Vinciniego zapadał a gł ucha cisza. - Przepraszam pań stwa za to zamieszanie, ale zapewniam, ż e nie bę dzie trwał o dł ugo, pod warunkiem, ż e zachowacie pań stwo spokó j i pozostaniecie na swoich miejscach - powtarzał w każ dej kabinie kapitan Baker. Robił to tak przekonują co, ż e nawet Eddie poczuł się odrobinę lepiej. Wreszcie dotarli do kabiny numer cztery, gdzie siedzieli obok siebie Ollis Field i Frankie Gordino. Nadeszł a chwila, kiedy uwolnię mordercę i podpalacza - pomyś lał z goryczą Eddie. - Oto wasz czł owiek - powiedział do Vinciniego, wskazują c Frankiego Gordina. Ollis Field podnió sł się z fotela. - To jest agent FBI, Tommy McArdle - wyjaś nił. - Frankie Gordino przebył Atlantyk na pokł adzie statku, któ ry dotarł do Nowego Jorku dwadzieś cia cztery godziny temu. Znajduje się teraz w wię zieniu w Providence, w stanie Rhode Island. - Jezus, Maria! - wybuchną ł Eddie. Czuł się tak, jakby ziemia nagle usunę ł a mu się spod nó g. - Wabik! Przeszedł em przez to wszystko dla jakiegoś cholernego wabika! Okazał o się, ż e jednak nie bę dzie wspó ł dział ał w uwolnieniu groź nego przestę pcy, ale wcale nie odczuwał ulgi z tego powodu, gdyż bał się reakcji bandytó w. Spojrzał z niepokojem na Vinciniego. - Do diabł a, przecież nie przyszliś my tu po Frankiego. Gdzie jest ten Szkop? Eddie wpatrywał się w niego wybał uszonymi oczami. Nie chodził o im o Gordina? Co to miał o znaczyć? O jakim Szkopie mó wił Vincini? - Jest tutaj - dobiegł z kabiny numer trzy gł os Toma Luthera. - Mam go. W chwilę potem w przejś ciu mię dzy kabinami staną ł sam Luther z rewolwerem przył oż onym do gł owy Carla Hartmanna. Eddie już nic nie rozumiał. Dlaczego gang Patriarki miał by porywać Carla Hartmanna? - Po co wam jakiś naukowiec, do stu diabł ó w? - wykrztusił ze zdumieniem. - To nie jest „jakiś ” naukowiec, tylko fizyk nuklearny - wyjaś nił Luther. - Co wy jesteś cie, naziś ci? - Ską dż e znowu - odparł Vincini. - Tylko dla nich pracujemy. - Roześ miał się chrapliwie. - Jeś li już o to chodzi, to jesteś my demokratami. - Ja nie - odparł lodowatym tonem Luther. - Jestem dumny z przynależ noś ci do Stowarzyszenia Niemiecko - Amerykań skiego. Eddie sł yszał o tej organizacji; pozornie był o to nieszkodliwe towarzystwo przyjaź ni niemiecko - amerykań skiej, ale w rzeczywistoś ci został o zał oż one dzię ki finansowej pomocy nazistó w i sł uż ył o ich interesom. - Ci ludzie zostali wynaję ci do wykonania pewnego zadania - cią gną ł Luther. - Otrzymał em osobisty list od samego Fuhrera, w któ rym prosił o pomoc w odnalezieniu i odesł aniu do ojczyzny zbiegł ego z Niemiec uczonego. - Luther sprawiał wraż enie autentycznie dumnego z tego wyró ż nienia. Był to chyba najwię kszy zaszczyt, jaki spotkał go w ż yciu. - Zapł acił em tym ludziom, ż eby mi pomogli, a teraz zabiorę Herr doktora Hartmanna z powrotem do Trzeciej Rzeszy, gdzie jest jego miejsce. Eddie spojrzał na Hartmanna; uczony wyglą dał na ś miertelnie przeraż onego. Deakin poczuł ogromne wyrzuty sumienia. To był a jego wina, ż e ten stary czł owiek trafi z powrotem do hitlerowskich Niemiec. - Porwali moją ż onę... - powiedział z rozpaczą w gł osie. - Co miał em zrobić? Twarz Hartmanna natychmiast zmienił a wyraz. - Rozumiem pana - odparł. - W Niemczech zdą ż yliś my się już do tego przyzwyczaić. Bez przerwy każ ą nam zdradzać jedne uczucia na rzecz drugich. Nie miał pan wyboru. Proszę nie robić sobie wyrzutó w z mojego powodu. Eddie nie mó gł uwierzyć, ż e ten czł owiek nawet w takiej sytuacji zdoł ał znaleź ć dla niego zrozumienie. Pochwycił spojrzenie Ollisa Fielda. - W takim razie po co w ogó le wymyś liliś cie tę hecę z sobowtó rem Frankiego Gordina? - zapytał. - Chyba nie zależ ał o wam na tym, ż eby gangsterzy porwali samolot? - Ską dż e znowu - odparł Field. - Otrzymaliś my wiadomoś ć, ż e bę dą chcieli sprzą tną ć Frankiego, ż eby nikogo nie wsypał. Miał o to nastą pić zaraz po jego przewiezieniu do Ameryki. Rozpuś ciliś my wię c pogł oskę, ż e leci samolotem, ale wcześ niej wysł aliś my go statkiem. Lada chwila radio poda, ż e Gordino siedzi już bezpiecznie w wię zieniu i wtedy jego kolesie dowiedzą się, ż e zostali wystrychnię ci na dudka. - A dlaczego nie pilnujecie profesora Hartmanna? - Nie mieliś my poję cia, ż e bę dzie na pokł adzie! Nikt nas nie uprzedził. Czyż by wię c Hartmann nie miał ż adnej ochrony? A moż e pilnował go ktoś, kto się jeszcze nie ujawnił? Chudy gangster o imieniu Joe wszedł do kabiny z rewolwerem w jednej rę ce i otwartą butelką szampana w drugiej. - Są potulni jak baranki, Vinnie - poinformował szefa. - Mał y został w jadalni, bo stamtą d ma na oku cał y przó d maszyny. - Co z tym pieprzonym okrę tem podwodnym? - zapytał Vincini Luthera. - Bę dzie lada chwila, jestem tego pewien. Okrę t podwodny! Tutaj, u samych wybrzeż y stanu Maine, miał się pojawić niemiecki okrę t podwodny! Eddie spojrzał w okno, spodziewają c się ujrzeć, jak wył ania się z fal niczym ogromny stalowy wieloryb, ale nic nie zobaczył. - Zrobiliś my wszystko zgodnie z umową - powiedział Vincini. - Teraz daj nam pienią dze. Nie przestają c celować z rewolweru w gł owę Hartmanna, Luther cofną ł się do są siedniej kabiny, wyją ł spod swojego fotela mał ą walizeczkę i podał gangsterowi. Kiedy Vincini otworzył ją, okazał o się, ż e jest wypeł niona po brzegi banknotami. - Sto tysię cy dolaró w, same dwudziestki - poinformował Luther Vinciniego. - Wolę sprawdzić - mrukną ł gangster. Odł oż ył pistolet i usiadł, kł adą c walizeczkę na kolanach. - To ci zajmie mnó stwo... - zaczą ł Luther. - Uważ asz mnie za nowicjusza? - przerwał mu Vincini takim tonem, jakby mó wił do niedorozwinię tego dziecka. - Przeliczę dwie paczki, a potem sprawdzę, ile ich jest w walizce. Robił em to już nieraz. Wszyscy przyglą dali się, jak liczy pienią dze. Spoś ró d pasaż eró w w kabinie znajdowali się księ ż na Lavinia, Lulu Bell, Mark Alder, Diana Lovesey, Ollis Field i agent FBI udają cy Frankiego Gordina. Joe gapił się przez chwilę na Lulu Bell, po czym zapytał: - Sł uchaj no, czy ja ciebie przypadkiem nie widział em w filmie? Lulu zignorował a zaczepkę. Joe pocią gną ł spory ł yk szampana i podał butelkę Dianie Lovesey. Kobieta pobladł a i odsunę ł a się od niego. - Masz rację, to nic nadzwyczajnego - zgodził się, a nastę pnie przechylił butelkę, wylewają c zawartoś ć na jej sukienkę w kropki. Diana krzyknę ł a cicho i odepchnę ł a jego rę kę. Mokry materiał natychmiast przykleił się do ciał a. Eddiemu coraz mniej się to podobał o. Takie zachowanie mogł o doprowadzić do wybuchu agresji. - Ej, ty! - warkną ł ostrzegawczo. - Przestań. Bandyta nie zwró cił na niego najmniejszej uwagi. - Ś wietne cycki! - wykrzykną ł z zachwytem, po czym wypuś cił z rę ki butelkę i chwycił mocno Dianę za pierś. Kobieta krzyknę ł a przeraź liwie. - Nie dotykaj jej, draniu! - rykną ł Mark Alder, szarpią c się z klamrą pasa bezpieczeń stwa. Joe doskoczył do niego z zaskakują cą zwinnoś cią i uderzył w usta kolbą rewolweru. Z rozcię tych warg Marka popł ynę ł a krew. - Każ mu przestać, na litoś ć - boską! - krzykną ł Eddie do Vinciniego. - Najwyż sza pora, ż eby ktoś ją wreszcie porzą dnie wymacał - odparł gangster z niewzruszonym spokojem. Joe wepchną ł rę kę pod sukienkę Diany. Wił a się i kopał a, ale pas bezpieczeń stwa uniemoż liwiał jej skuteczną obronę. Markowi wreszcie udał o się uporać z klamrą, ale nie zdą ż ył zerwać się z fotela, kiedy bandyta uderzył ponownie. Tym razem rę kojeś ć rewolweru trafił a Marka w skroń. Joe rą bną ł go pię ś cią w ż oł ą dek, po czym po raz trzeci uderzył rewolwerem w twarz. Krew trysnę ł a obfitym strumieniem, zalewają c Markowi oczy. Kobiety krzyczał y przeraź liwie. Eddiego ogarnę ł o przeraż enie. Za wszelką cenę pragną ł nie dopuś cić do rozlewu krwi. Joe zamachną ł się do kolejnego ciosu. Eddie nie mó gł już na to patrzeć. Zacisną ł z determinacją zę by, doskoczył do chudego bandyty i chwycił go od tył u za ramiona, unieruchamiają c w ż elaznym uś cisku. Joe walczył zaciekle, usił ują c wymierzyć rewolwer w przeciwnika, ale Eddie trzymał mocno. Gangster nacisną ł spust. Huk był ogł uszają cy, lecz broń był a skierowana w dó ł i kula przeszł a przez podł ogę, nie czynią c nikomu krzywdy. A wię c jednak padł strzał. Eddiego ogarnę ł o paskudne przeczucie, ż e sytuacja zaczyna wymykać się spod jego kontroli. Na szczę ś cie Vincini wreszcie zdecydował się na interwencję. - Uspokó j się, Joe! - rykną ł. Bandyta natychmiast znieruchomiał. Eddie oswobodził jego ramiona. Gangster obrzucił go nienawistnym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. - Moż emy się zwijać - oznajmił Vincini. - Przeliczył em forsę. Deakin dostrzegł promyk nadziei. Gdyby gangsterzy zniknę li z pokł adu samolotu, udał oby się unikną ć dalszego rozlewu krwi. Idź cie - bł agał ich w myś lach. - Idź cie sobie! - Weź sobie tę cipcię, jeś li masz ochotę - cią gną ł Vincini. - Moż e ja też ją przelecę. Jest duż o lepsza od koś cistej ż ony naszego inż yniera. - Nie! - wrzasnę ł a przeraź liwie Diana. - Nieeeee! Joe rozpią ł jej pas i szarpną ł brutalnie za wł osy. Walczył a ze wszystkich sił, lecz nie dawał o to wię kszych efektó w. Mark podnió sł się chwiejnie na nogi, usił ują c otrzeć krew zalewają cą mu oczy. Eddie poł oż ył mu dł oń na ramieniu. - Nie daj się zabić! - ostrzegł go, po czym dodał, znacznie zniż ywszy gł os: - Nic jej się nie stanie, daję ci sł owo. - Najchę tniej powiedział by mu o kutrze Marynarki Wojennej, któ ry zatrzyma ł ó dź gangsteró w, zanim ta zdoł a dotrzeć do brzegu, ale obawiał się, ż e ktoś mó gł by go usł yszeć. Joe wycelował rewolwer w Marka. - Albo idziesz z nami, albo twó j facet dostanie kulkę mię dzy oczy - warkną ł do Diany. Natychmiast zaprzestał a walki i już tylko ł kał a rozpaczliwie. - Musicie mnie zabrać - oś wiadczył Luther. - Nie przypł ynę li po mnie. - Od począ tku wiedział em, ż e tak bę dzie - odparł Vincini. - Ż aden okrę t podwodny nie zdoł a dopł yną ć z Europy do Stanó w. Vincini nie miał najmniejszego poję cia o okrę tach podwodnych. Eddie domyś lał się, dlaczego U - boot nie pojawił się na powierzchni; prawdopodobnie dowó dca okrę tu zauważ ył krą ż ą cy w pobliż u kuter Marynarki Wojennej USA. Zapewne czaił się gdzieś niedaleko w nadziei, ż e patrolowiec odpł ynie na inny akwen, pozostawiają c mu wolny teren. Decyzja Luthera znacznie poprawił a nastró j Eddiego. Wszystko wskazywał o na to, ż e Hartmann zostanie po raz drugi wyrwany z rą k nazistó w. Jeż eli ceną za to miał o być parę szwó w na twarzy Marka Aldera, Eddie nie posiadał by się ze szczę ś cia. - W takim razie chodź my - polecił Vincini. - Najpierw Luther i Szkop, potem Mał y, ja i inż ynier - wolę mieć cię pod rę ką, dopó ki nie zleziemy z tego wraka - na koń cu Joe z blondyną. Ruszać się! Mark pró bował uwolnić się z uś cisku Eddiego. - Przytrzymacie tego faceta, czy wolicie, ż eby Joe go sprzą tną ł? - zapytał Vincini dwó ch agentó w FBI. Obaj mę ż czyź ni zł apali Aldera za ramiona. Eddie szedł tuż za Vincinim. Pasaż erowie z kabiny numer trzy przyglą dali im się szeroko otwartymi oczami. W chwili gdy minę li jadalnię i weszli do kabiny numer dwa, Clive Membury zerwał się z miejsca, wycią gną ł pistolet i wycelował go w gł owę Vinciniego. - Stó jcie! - zawoł ał. - Niech nikt się nie rusza, bo zał atwię waszego szefa! Eddie cofną ł się o krok, by zejś ć z linii strzał u, Vincini zaś zbladł jak ś ciana i wykrztusił: - W porzą dku, chł opcy. Ró bcie, co wam każ e. Kilkunastoletni bandyta rzucił się raptownie w bok i strzelił dwa razy. Membury runą ł na podł ogę. - Ty pieprzony kretynie! - rykną ł z wś ciekł oś cią Vincini. - Przecież mó gł mnie zabić! - Nie sł yszał eś jego akcentu? - zapytał Mał y. - Przecież to Anglik. - I co z tego, do kurwy nę dzy? - Oglą dał em mnó stwo filmó w, ale nigdy nie widział em, ż e Anglik kogoś naprawdę zastrzelił. Eddie uklą kł przy leż ą cym nieruchomo Memburym. Oba pociski trafił y go w pierś. Jego krew miał a ten sam kolor co kamizelka. - Kim pan jest? - zapytał Eddie. - Scotland Yard, Sekcja Specjalna - wyszeptał Membury. - Miał em pilnować Hartmanna. - A wię c jednak nie był pozbawiony ochrony - pomyś lał Eddie. - Cholerny pech... - wycharczał Membury, po czym zamkną ł oczy i przestał oddychać. Eddie zaklą ł pod nosem. Przysią gł sobie, ż e uczyni wszystko, by nikt nie został zabity, i tak niewiele brakował o, by udał o mu się dotrzymać przyrzeczenia. - Tak niepotrzebnie... - powiedział gł oś no. - Czasem trafiają się ludzie, któ rzy koniecznie chcą zostać bohaterami - wycedził Vincini. Eddie podnió sł gł owę i zobaczył, ż e gangster przyglą da mu się podejrzliwie. Boż e, ten wariat chce mnie zabić! - zaś witał a mu okropna myś l. - Czy ty przypadkiem czegoś przed nami nie ukrywasz? - dodał Vincini. Eddie otwierał już usta, by odpowiedzieć, kiedy do kabiny wpadł zadyszany sternik ł odzi, któ rą przypł ynę li bandyci. - Vinnie, wł aś nie dostał em wiadomoś ć od Willarda... - Przecież wyraź nie powiedział em, ż eby uż ywać radia tylko w ostatecznoś ci! - No, wł aś nie! Wzdł uż brzegu w tę i z powrotem pł ywa kuter Marynarki Wojennej, zupeł nie jakby kogoś szukał! Serce zamarł o Eddiemu w piersi. Nie wzią ł pod uwagę moż liwoś ci, ż e gangsterzy zostawią na brzegu czł owieka z kró tkofaló wką. Cał y plan wzią ł w ł eb, a on przegrał swoją ostatnią szansę. - Oszukał eś mnie - wycedził Vincini. - Ty sukinsynu! Zabiję cię za to. Eddie spojrzał na kapitana Bakera. Na twarzy dowó dcy malował się wyraz zdumienia i podziwu. Vincini podnió sł pistolet. Wszyscy wiedzą, ż e zrobił em, co mogł em - pomyś lał Eddie. - Nic mnie nie obchodzi, ż e zaraz umrę. - Zaczekaj, Vincini! - wykrzykną ł Luther. - Sł yszysz? W kabinie zapadł a cisza. Po chwili wszyscy usł yszeli narastają cy warkot silnika. Luther wyjrzał przez okno. - To ł ó dź latają ca! Woduje tuż koł o nas. Vincini opuś cił broń, a Eddie poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Zbliż ywszy twarz do szyby ujrzał mał y hydroplan, któ ry cumował obok Clippera w Shediac. Maszyna podskoczył a kilka razy na falach, po czym wytracił a prę dkoś ć i zatrzymał a się. Sternik wró cił poś piesznie do ł odzi. - I co z tego? - warkną ł Vincini. - Jeś li wejdą nam w drogę, wystrzelamy ich jak kaczki. - Nie rozumiesz? - zapytał z podnieceniem Luther. - Mamy szansę ucieczki! Zostawimy ł ó dź i polecimy samolotem! Vincini skiną ł powoli gł ową. - Dobry pomysł. Tak wł aś nie zrobimy. Eddie uś wiadomił sobie, ż e bandytom jednak uda się uciec. Zachował ż ycie, ale ponió sł dotkliwą poraż kę. ROZDZIAŁ 28 Lecą c wynaję tym samolotem wzdł uż wybrzeż y Kanady, Nancy Lenehan znalazł a sposó b na rozwią zanie drę czą cych ją problemó w. Pragnę ł a pokonać brata, ale zależ ał o jej ró wnież na tym, by wyswobodzić się ze schematu narzuconego przez ojca i wreszcie zaczą ć samodzielnie kształ tować swoje ż ycie. Chciał a być z Mervynem, lecz obawiał a się, ż e jeś li porzuci Buty Blacka i przeniesie się do Anglii, wkró tce stanie się znudzoną kurą domową, taką jak Diana. Nat Ridgeway powiedział, ż e jest gotó w zaproponować jej znacznie wyż szą cenę i jednocześ nie zatrudnić ją w General Textiles. Nancy uś wiadomił a sobie, ż e General Textiles ma wiele fabryk w Europie, a szczegó lnie w Wielkiej Brytanii, i ż e Ridgeway bę dzie mó gł odwiedzić je dopiero po zakoń czeniu wojny, a wię c kto wie, czy nawet nie za kilka lat. Postanowił a wię c zgł osić chę ć obję cia stanowiska dyrektora europejskiej filii General Textiles. Dzię ki temu bę dzie mogł a zostać z Mervynem, a jednocześ nie uzyska szansę dalszego prowadzenia interesó w. To rozwią zanie ogromnie przypadł o jej do gustu. Jego jedyna wada polegał a na tym, ż e w Europie trwał a teraz wojna, w któ rej moż na był o zginą ć. Wł aś nie rozmyś lał a o tej bardzo mał o prawdopodobnej, lecz mimo to mroż ą cej krew w ż ył ach moż liwoś ci, kiedy siedzą cy w fotelu drugiego pilota Mervyn odwró cił się i wskazał na okno i w dó ł; kiedy spojrzał a we wskazanym kierunku, ujrzał a Clippera unoszą cego się na powierzchni morza. Mervyn starał się nawią zać ł ą cznoś ć radiową, ale nie otrzymał odpowiedzi. Nancy zapomniał a o swoich problemach, obserwują c potę ż ną maszynę z okna zataczają cej szerokie krę gi Gę si. Co się stał o? Czy pasaż erowie nie odnieś li ż adnych obraż eń? Z tej odległ oś ci samolot wyglą dał na nie uszkodzony, ale nie sposó b był o dostrzec ż adnych ś ladó w ż ycia. - Musimy wodować i sprawdzić, czy potrzebują pomocy! - powiedział Mervyn, przekrzykują c ryk silnikó w. W odpowiedzi Nancy pokiwał a energicznie gł ową. - Zapnij pas i trzymaj się mocno! Przy tej fali bę dzie trochę trzę sł o. Zatrzasnę ł a klamrę. Rzeczywiś cie, morze był o doś ć wzburzone. Pilot sprowadził maszynę nad samą wodę, ustawił ją ró wnolegle do fal, po czym posadził na grzbiecie najwyż szej z nich. Hydroplan pojechał na niej niczym zawodnik na desce surfingowej. Wszystko odbył o się znacznie ł agodniej, niż Nancy się spodziewał a. Do dzioba Clippera był a przycumowana duż a ł ó dź motorowa. Na jej pokł adzie pojawił się jakiś czł owiek w nieprzemakalnym kombinezonie i zaczą ł dawać im znaki rę ką. Nancy domyś lił a się, iż chce, ż eby hydroplan podpł yną ł do ł odzi. Klapa w dziobie Clippera był a otwarta; prawdopodobnie tę dy wł aś nie mogli dostać się do ś rodka. Widzą c fale zalewają ce oba hydrostabilizatory i się gają ce niemal do okien, ł atwo zrozumiał a, dlaczego nie skorzystano z gł ó wnych drzwi. Ned skierował Gę ś w stronę ł odzi. Przy tej pogodzie operacja cumowania nie należ ał a do najł atwiejszych zadań, ale na szczę ś cie skrzydł a samolotu znajdował y się znacznie powyż ej pokł adu motoró wki, dzię ki czemu mogli ustawić się do niej bokiem i zetkną ć burtami. Przed gwał towniejszymi uderzeniami chronił y ich stare opony przewieszone przez burtę ł odzi. Czł owiek w kombinezonie zarzucił cumy na dzió b i ogon hydroplanu.
|