![]() Главная страница Случайная страница КАТЕГОРИИ: АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника |
Table of Contents 47 страница⇐ ПредыдущаяСтр 54 из 54
Być moż e jej interwencja niewiele by dał a. Być moż e oznaczał a pewną ś mierć. Niemniej jednak Margaret czuł a, ż e przynajmniej powinna spró bować, gdyż zawsze powtarzał a, ż e jest gotowa poś wię cić ż ycie w obronie sł usznej sprawy i po to, ż eby pomś cić Iana. Uś wiadomił a sobie, ż e ojciec miał rację, oceniają c jej deklaracje jako pozbawione podstaw przechwał ki. Był a bohaterską dziewczyną wył ą cznie w swojej wyobraź ni. Marzenie o tym, by przewozić meldunki na polu bitwy, musiał o pozostać tylko marzeniem. Na pierwszy odgł os strzał ó w schował aby się w mysią dziurę. W chwilach prawdziwego niebezpieczeń stwa był a zupeł nie bezuż yteczna. Siedział a bez ruchu zmroż ona przeraż eniem, a serce dudnił o jej gł oś no w uszach. Nie odezwał a się ani sł owem podczas awaryjnego wodowania, kiedy na pokł ad samolotu wtargnę li gangsterzy, ani nawet wtedy, kiedy pojawili się Nancy Lenehan i Mervyn Lovesey. Milczał a ró wnież wtedy, gdy bandyta o przezwisku Mał y zauważ ył, ż e ł ó dź oddala się od samolotu, a Vincini posł ał jego i drugiego gangstera, imieniem Joe, by ją ponownie uwią zali. Jednak kiedy zobaczył a, jak Mał y i Joe nikną pod wodą, wydał a okrzyk przeraż enia. Spoglą dał a przez okno na rozkoł ysane morze, wł aś ciwie go nie widzą c, gdy nagle dostrzegł a dwó ch ludzi walczą cych rozpaczliwie o ż ycie. Joe był na wierzchu, spychają c kumpla pod wodę. Był to okropny widok. Kiedy wrzasnę ł a, Luther doskoczył do okna i wyjrzał na zewną trz. - Wpadli do wody! - krzykną ł. - Kto? - zapytał zdumiony Vincini. - Mał y i Joe? - Tak! Sternik rzucił im linę, ale toną cy mę ż czyź ni nie zauważ yli jej. Joe w panice mł ó cił wodę ramionami, Mał y zaś walczył rozpaczliwie pod powierzchnią, nie mogą c wydostać się spod ciał a towarzysza niedoli. - Zró b coś! - rykną ł Luther. Wyglą dał tak, jakby i jego lada chwila miał a ogarną ć panika. - Ale co?! - odwrzasną ł Vincini. - Nie moż emy im już nic pomó c. Mogli sami się uratować, ale są na to za gł upi. Kolejna fala zaniosł a dwó ch mę ż czyzn w pobliż e hydrostabilizatora. Gdyby zachowali spokó j, prawdopodobnie udał oby im się na niego wdrapać, oni jednak nic nie widzieli. Gł owa Mał ego zniknę ł a pod wodą i już się wię cej nie pojawił a. Joe zakrztusił się, krzykną ł tak gł oś no, ż e Margaret usł yszał a go przez grubą wykł adzinę pokrywają cą ś cianę kadł uba, po czym zanurzył się i takż e znikną ł jej z oczu. Ciał em Margaret wstrzą sną ł dreszcz. Obaj już nie ż yli. - Jak to się stał o? - zapytał Luther. - Dlaczego wpadli do wody? - Moż e ktoś ich wepchną ł - odparł Vincini. - Ale kto? - Ktoś, kogo nie udał o nam się do tej pory znaleź ć. Harry! - wybuchnę ł a w gł owie Margaret olś niewają ca myś l. Jednak czy to moż liwe, ż eby jeszcze był na pokł adzie? Czyż by schował się tak dobrze, ż e poszukiwania prowadzone przez policję zakoń czył y się fiaskiem, a potem wyszedł po awaryjnym wodowaniu? Czy to on wrzucił gangsteró w do morza? Nagle pomyś lał a o bracie. Percy znikną ł w chwili, kiedy ł ó dź bandytó w przycumował a do Clippera. Margaret przypuszczał a, ż e poszedł do ł azienki, a potem widzą c, co się dzieje, postanowił przeczekać tam cał e zamieszanie. Jednak takie zachowanie zupeł nie do niego nie pasował o. Należ ał o się raczej spodziewać, ż e bę dzie pró bował znaleź ć się w samym sercu wydarzeń. Wiedział a przecież, ż e udał o mu się odkryć dodatkowe przejś cie na pokł ad nawigacyjny. Czyż by coś planował? - Wszystko się wali - powiedział zdenerwowany Luther. - Co teraz zrobimy? - Odlecimy tamtym hydroplanem, tak jak planowaliś my - odparł Vincini. - Ty, ja, twó j Szkop i pienią dze. Jeś li ktoś spró buje nam przeszkodzić, dostanie kulę w brzuch. Weź się w garś ć i ruszaj. Nie mamy czasu. Margaret ogarnę ł o okropne przeczucie, ż e na schodach natkną się na Percy'ego, i ż e to on bę dzie tym, kto dostanie kulę w brzuch. Jednak w chwilę po tym, jak mę ż czyź ni skierowali się ku przodowi samolotu, usł yszał a za swoimi plecami gł os brata: - Ani kroku dalej! Odwró cił a się i spostrzegł a ze zdumieniem, ż e Percy ś ciska w dł oni rewolwer wymierzony prosto w Vinciniego. Broń miał a kró tką lufę; dziewczyna natychmiast domyś lił a się, ż e jest to colt, któ ry został wcześ niej skonfiskowany agentowi FBI. Teraz Percy trzymał go pewnie i spokojnie, jakby był na strzelnicy. Vincini zatrzymał się i odwró cił powoli. Margaret był a dumna z brata, mimo ż e jednocześ nie drż ał a o jego ż ycie. W jadalni znajdował o się sporo ludzi. Za Vincinim, tuż przy Margaret, Luther celował z rewolweru w gł owę profesora Hartmanna. Po drugiej stronie kabiny stali Nancy, Mervyn Lovesey, jego ż ona, inż ynier i kapitan. Wię kszoś ć miejsc siedzą cych był a zaję ta. Vincini zmierzył Percy'ego przecią gł ym spojrzeniem, po czym powiedział: - Zmykaj stą d, chł opcze. - Rzuć broń! - zawoł ał Percy ł amią cym się gł osem. Gangster ze zdumiewają cą szybkoś cią skoczył w bok, unoszą c jednocześ nie pistolet. Rozległ się strzał. Huk ogł uszył Margaret; jak przez watę usł yszał a czyjś przeraź liwy krzyk i dopiero po pewnym czasie zdał a sobie sprawę, ż e to jej gł os. Przez chwilę nie był a w stanie stwierdzić, kto został trafiony. Percy'emu nic się nie stał o. W sekundę lub dwie pó ź niej Vincini zachwiał się i upadł, wypuszczają c z rę ki walizeczkę z pienię dzmi, któ ra otworzył a się pod wpł ywem uderzenia; z rany na jego piersi trysnę ł a krew, zalewają c uł oż one starannie paczki banknotó w. Percy wypuś cił broń z rę ki i z przeraż eniem wybał uszył oczy na czł owieka, któ rego zabił. Wyglą dał, jakby miał lada chwila wybuchną ć pł aczem. Jak na komendę wszyscy spojrzeli na Luthera, ostatniego z bandy i jedynego uzbrojonego czł owieka na pokł adzie. Korzystają c z dekoncentracji przeciwnika Hartmann szarpną ł się gwał townie, wyrwał ramię z rozluź nionego uchwytu i rzucił się na podł ogę. Margaret ogarnę ł o przeraż enie; był a pewna, ż e Luther zaraz zastrzeli uczonego albo poś le kulę Percy'emu. Zupeł nie jednak nie spodziewał a się tego, co nastą pił o. Bandyta zł apał ją. Wycią gną ł ją z fotela, zasł onił się nią i przystawił jej lufę do gł owy tak samo jak przed chwilą Hartmannowi. Wszyscy zamarli w bezruchu. Margaret był a zbyt przeraż ona, ż eby wykonać choć by najmniejszy ruch, cokolwiek powiedzieć albo chociaż krzykną ć. Czuł a na skroni nieprzyjemne dotknię cie zimnego metalu. Luther trzą sł się jak w gorą czce; bał się co najmniej tak samo jak ona. - Hartmann, wstań i przejdź na pokł ad ł odzi - powiedział drż ą cym gł osem. - Ró b, co ci mó wię, bo jak nie, to dziewczyna poż egna się z tym ś wiatem! Nagle Margaret ogarną ł niesamowity spokó j. Zrozumiał a, jak znakomitego posunię cia dokonał Luther. Gdyby po prostu wycelował rewolwer w gł owę uczonego, Hartmann mó gł by odpowiedzieć: „Proszę bardzo, strzelaj. Wolę zginą ć, niż wró cić do Niemiec.” Teraz jednak gra toczył a się o jej ż ycie. Hartmann z pewnoś cią był by gotó w poś wię cić swoje, ale nie mó gł skazać na ś mierć mł odej dziewczyny. Uczony powoli podnió sł się z podł ogi. Margaret uś wiadomił a sobie z lodowatą, mroż ą cą krew w ż ył ach logiką, ż e teraz wszystko zależ y wył ą cznie od niej. Mogł a ocalić Hartmanna, skł adają c siebie w ofierze. To nie w porzą dku! - przemknę ł o jej przez myś l. - Nie był am na to przygotowana. Nie mogę tego zrobić! Spojrzał a na ojca. Wpatrywał się w nią z przeraż eniem. Przypomniał a sobie, jak kpił z niej, twierdzą c, ż e jest zbyt delikatna, by walczyć, i ż e nie wytrzyma w wojsku nawet jednego dnia. Czyż by miał rację? Wszystko, co musiał a zrobić, to wykonać pierwszy ruch. Być moż e Luther ją zastrzeli, ale inni mę ż czyź ni z pewnoś cią rzucą się na niego i obezwł adnią, zanim zdoł a nacisną ć spust po raz drugi. Hartmann zostanie ocalony. Czas wló kł się jak w najgorszym sennym koszmarze. Dam sobie radę - pomyś lał a z tym samym lodowatym opanowaniem. - Ż egnajcie. Wzię ł a gł ę boki oddech...... i usł yszał a za plecami gł os Harry'ego: - Panie Luther, zdaje się, ż e przypł yną ł pań ski okrę t podwodny. Wszyscy spojrzeli w okna. Margaret poczuł a, ż e nacisk na jej skroń zelż ał trochę, schylił a się wię c raptownie i wyrwał a z uś cisku Luthera. Rozległ się strzał, ale nie poczuł a bó lu. W kabinie rozpę tał o się piekł o. Inż ynier pokł adowy dał potę ż nego susa, przeleciał obok niej i runą ł na bandytę jak lawina. W tej samej chwili Harry zł apał rewolwer Luthera i wyszarpną ł mu go z dł oni. Mę ż czyzna przewró cił się na podł ogę przygnieciony ciał ami Eddiego i Harry'ego. Dopiero teraz uś wiadomił a sobie, ż e jeszcze ż yje. Poczuł a się sł aba jak dziecko. Kolana ugię ł y się pod nią i opadł a bezsilnie na fotel. Zaraz potem znalazł się przy niej Percy. Obję ł a go mocno i przytulił a. Miał a wraż enie, ż e czas staną ł w miejscu. Wreszcie usł yszał a swó j gł os: - Nic ci nie jest? - Chyba nie... - Był eś bardzo dzielny. - Ty też. To prawda - pomyś lał a. - Był am bardzo dzielna. Pasaż erowie zaczę li krzyczeć jeden przez drugiego, ale wszystkich uciszył donoś ny gł os kapitana Bakera: - Proszę pań stwa, proszę o spokó j! Margaret rozejrzał a się dookoł a. Luther leż ał na podł odze, z wykrę conymi rę kami i twarzą przyciś nię tą do dywanowej wykł adziny, przytrzymywany przez Eddiego i Harry'ego. Z jego strony nikomu nie groził o już ż adne niebezpieczeń stwo. Spojrzał a za okno. Okrę t podwodny unosił się na falach niczym gigantyczny szary rekin. Jego mokre stalowe boki lś nił y w promieniach sł oń ca. - W pobliż u krą ż y kuter Marynarki Wojennej - poinformował wszystkich kapitan. - Zawiadomimy go przez radio o tym U - boocie. Idź szybko na stanowisko, Ben - zwró cił się do radiooperatora, któ ry wraz z pozostał ą czę ś cią zał ogi wyszedł z kabiny numer jeden. - Tak jest. Wie pan chyba o tym, ż e dowó dca okrę tu moż e przechwycić nasz meldunek i uciec przed pojawieniem się kutra? - I bardzo dobrze! - warkną ł kapitan. - Nasi pasaż erowie byli naraż eni na wystarczają co duż o niebezpieczeń stw. Radiooperator wbiegł po schodkach na pokł ad nawigacyjny. Wszyscy wpatrywali się w okrę t podwodny. Nikt nie pojawił się na jego ociekają cym wodą pokł adzie. Zapewne niemiecki dowó dca czekał na rozwó j sytuacji. - Został nam jeszcze jeden bandyta - dodał Baker. - Sternik ł odzi. Trzeba go zł apać. Eddie, zwab go do ś rodka. Powiedz mu, ż e wzywa go Vincini. Eddie zostawił Luthera pod opieką Harry'ego i poszedł na dzió b samolotu. - Jack, zbierz cał ą tę cholerną broń i wyjmij amunicję - polecił kapitan nawigatorowi. - Zechcą mi panie wybaczyć - dodał szybko, uś wiadomiwszy sobie, ż e uż ył doś ć obcesowego sformuł owania. Pasaż erowie nasł uchali się od bandytó w tylu przekleń stw, ż e skrupuł y kapitana wydał y im się co najmniej zabawne. Margaret roześ miał a się gł oś no, a zaraz potem przył ą czył o się do niej jeszcze kilka osó b. Bakera począ tkowo zdziwił a ich reakcja, ale szybko zrozumiał, o co chodzi, i sam ró wnież się uś miechną ł. Spontaniczny ś miech uś wiadomił wszystkim, ż e niebezpieczeń stwo minę ł o. Margaret jednak nadal czuł a się bardzo dziwnie i drż ał a na cał ym ciele, jakby miał a gorą czkę. Kapitan trą cił Luthera czubkiem buta. - Johnny, wsadź tego typka do kabiny numer jeden i nie spuszczaj go z oka - polecił jednemu z czł onkó w zał ogi. Harry uwolnił wię ź nia i spojrzał na Margaret. Myś lał a, ż e ją zdradził, ż e już nigdy go nie zobaczy, ż e czeka ją pewna ś mierć. Teraz przepeł niał a ją radoś ć, ż e oboje ż yją i znowu są razem. Usiadł koł o niej, a ona rzucił a mu się w ramiona. Obję li się mocno. - Spó jrz przez okno - mrukną ł jej po pewnym czasie do ucha. U - boot nikną ł szybko pod falami. Margaret uś miechnę ł a się do Harry'ego i pocał ował a go w usta. ROZDZIAŁ 29 Kiedy był o już po wszystkim, Carol-Ann nie chciał a nawet dotkną ć Eddiego. Siedział a w jadalni popijają c kawę z mlekiem przyniesioną przez Davy'ego. Był a blada i roztrzę siona, ale cał y czas powtarzał a, ż e nic jej nie jest. Mimo to kulił a się za każ dym razem, kiedy Eddie zbliż ał do niej rę kę. Unikał a takż e jego spojrzenia. Rozmawiali pó ł gł osem o tym, co się stał o. Carol-Ann bez przerwy wracał a do chwili, kiedy bandyci wpadli do domu i wycią gnę li ją do samochodu. - Wł aś nie zamykał am sł oiki z marynowanymi ś liwkami! - powtarzał a z oburzeniem, jakby wł aś nie ten szczegó ł wzbudził w niej najwię kszą odrazę. - Już po wszystkim, kochanie - powtarzał za każ dym razem, ona zaś kiwał a energicznie gł ową, lecz widział wyraź nie, ż e nie dawał o to ż adnego rezultatu. Wreszcie spojrzał a mu w oczy i zapytał a: - Kiedy teraz bę dziesz musiał lecieć? Dopiero wtedy zrozumiał powó d jej niepokoju. Bał a się chwili, kiedy znowu zostanie sama. Poczuł ogromną ulgę, gdyż z czystym sumieniem mó gł ją uspokoić. - Już nigdy nie bę dę latał - odparł. - Po tym rejsie rezygnuję z pracy. I tak by mnie zwolnili. Przecież nie bę dą zatrudniać czł owieka, któ ry uprowadził samolot. Do rozmowy wtrą cił się kapitan Baker, któ ry usł yszał jego ostatnie sł owa. - Eddie, muszę ci coś powiedzieć... - odezwał się z wahaniem. - Rozumiem twoje postę powanie. Znalazł eś się w bardzo trudnej sytuacji i poradził eś sobie z nią najlepiej, jak tylko był o moż liwe. Nawet wię cej: wą tpię, czy ktokolwiek mó gł by zrobić coś wię cej. Okazał eś się sprytnym, odważ nym czł owiekiem. Jestem dumny z tego, ż e należ ysz do mojej zał ogi. - Dzię kuję, kapitanie - odparł Eddie, pokonują c opó r wzruszenia ś ciskają cego mu gardł o. - Nawet pan nie wie, ile to dla mnie znaczy. - Ką tem oka dostrzegł siedzą cego samotnie Percy'ego; chł opak wcią ż jeszcze wyglą dał marnie po doznanym wstrzą sie. - Myś lę jednak, ż e przede wszystkim powinniś my podzię kować temu mł odemu czł owiekowi. Gdyby nie on, nie wiadomo, jak skoń czył aby się ta historia. Percy usł yszał go i podnió sł gł owę. - Masz rację - zgodził się kapitan, po czym poklepał Eddiego po ramieniu, podszedł do chł opca i uś cisną ł mu rę kę. - Był eś bardzo dzielny, Percy. Chł opak natychmiast się rozpogodził. - Dzię kuję! Kapitan usiadł na chwilę obok niego, Carol-Ann zaś zapytał a mę ż a: - Co bę dziemy robić, skoro przestaniesz latać? - Spró bujemy rozkrę cić interes, o któ rym mó wiliś my. W jej oczach pojawił a się nadzieja, ale pozostał y też wą tpliwoś ci. - Myś lisz, ż e stać nas na to? - Mamy doś ć pienię dzy, ż eby kupić lotnisko, a resztę poż yczymy. Carol-Ann wyraź nie się oż ywił a. - Bę dę mogł a pracować z tobą? - zapytał a. - Prowadził abym rachunki i odbierał abym telefony, kiedy ty był byś zaję ty przy samolotach... Eddie uś miechną ł się i skiną ł gł ową. - Jasne. Przynajmniej do chwili, kiedy urodzi się dziecko. - To bę dzie nasze rodzinne przedsię wzię cie. Wzią ł ją za rę kę. Tym razem nie cofnę ł a jej, tylko uś cisnę ł a mocno jego dł oń.
* * * Mervyn wcią ż jeszcze toną ł w uś ciskach Nancy, kiedy Diana poklepał a go lekko po
ramieniu. Nancy czuł a się szczę ś liwa dlatego, ż e ż yje i ż e jest znowu u boku mę ż czyzny, któ rego kocha. Czyż by Diana chciał a zakł ó cić te radosne chwile? Opuś cił a mę ż a bez przekonania i na podstawie jej zachowania moż na był o dojś ć do wniosku, ż e ż ał uje swojej decyzji. Wystę pują c w jej obronie Mervyn udowodnił ponad wszelką wą tpliwoś ć, ż e nie jest mu zupeł nie oboję tna. Moż e zacznie go teraz bł agać, by pozwolił jej wró cić? Mervyn odwró cił się i spojrzał na ż onę. - Sł ucham, Diano? - zapytał z rezerwą. Twarz miał a mokrą od ł ez, ale malował a się na niej determinacja. - Czy podasz mi rę kę? Nancy nie był a pewna, co to ma oznaczać, a z ostroż nego zachowania Mervyna wysnuł a wniosek, ż e on takż e nie bardzo wie, co powinien o tym myś leć. Mimo to wycią gną ł rę kę. - Oczywiś cie. Diana uję ł a ją w obie dł onie. Ł zy popł ynę ł y obfitym strumieniem. Nancy był a pewna, ż e za chwilę usł yszy: „Spró bujmy jeszcze raz”, lecz Diana powiedział a coś zupeł nie innego. - Powodzenia, Mervyn. Ż yczę ci wiele szczę ś cia. - Dzię kuję - odparł poważ nie. - Tobie ż yczę tego samego. Dopiero teraz Nancy zrozumiał a, ż e tych dwoje ludzi wł aś nie przebaczył o sobie bó l, któ ry sobie nawzajem zadali. Nie zmienił o to ich decyzji o rozstaniu, ale przynajmniej mogli rozstać się jak przyjaciele. - Moż e i my podamy sobie dł onie? - zapytał a tknię ta nagł ym impulsem. Diana wahał a się tylko przez uł amek sekundy. - Oczywiś cie. - Podał y sobie rę ce. - Powodzenia. - Nawzajem. Diana odwró cił a się i odeszł a do swojej kabiny. - A co bę dzie z nami? - zapytał Mervyn. - Co zrobimy? Nancy uś wiadomił a sobie, ż e nie zdą ż ył a jeszcze poinformować go o swojej decyzji. - Zostanę dyrektorem europejskiego oddział u firmy Nata Ridgewaya. Mervyn nawet nie starał się ukryć zdziwienia. - Kiedy zdą ż ył ci zaproponować tę posadę? - Jeszcze nie zaproponował, ale zrobi to, jestem tego pewna - odparł a i roześ miał a się radoś nie. Nagle do jej uszu dotarł warkot silnika. Nie był to ż aden z wielkich silnikó w Clippera, lecz inny, znacznie mniejszy. Spojrzał a przez okno, myś lą c, ż e moż e zjawił się kuter Marynarki Wojennej. Jednak ku swemu zdumieniu ujrzał a ł ó dź gangsteró w oddalają cą się szybko od Clippera. Kto nią kierował?
* * * Margaret pchnę ł a do oporu manetkę gazu i zakrę cił a koł em sterowym. Zimny morski
wiatr rozwiewał jej wł osy. - Jestem wolna! - wykrzyknę ł a. - Nareszcie wolna! Ona i Harry niemal jednocześ nie wpadli na ten sam pomysł. Stali w przejś ciu mię dzy fotelami zastanawiają c się, co począ ć, kiedy po schodkach zszedł Eddie Deakin, prowadzą c przed sobą sternika ł odzi. Umieś cił go w kabinie numer jeden razem z Lutherem. Pasaż erowie i zał oga byli zbyt zaję ci ś wię towaniem zwycię stwa nad gangsterami, by zauważ yć, jak Margaret i Harry przechodzą na pokł ad ł odzi. Silnik pracował na wolnych obrotach. Harry zrzucił cumy, Margaret zaś bł yskawicznie zaznajomił a się z urzą dzeniami sterowniczymi, któ re bardzo przypominał y te znane jej z jachtu ojca. Po kilkunastu sekundach byli już daleko od Clippera. Miał a poważ ne wą tpliwoś ci, czy komuś bę dzie się chciał o ich ś cigać. Wezwany przez inż yniera kuter poszukiwał energicznie niemieckiego okrę tu podwodnego i raczej nie przerwał by tego zaję cia tylko po to, by schwytać czł owieka, któ ry ukradł w Londynie parę spinek do mankietó w. Kiedy natomiast na pokł adzie samolotu znajdzie się policja, zajmie się ś ledztwem w sprawie morderstwa, porwania i piractwa; minie sporo czasu, zanim zainteresują się losem Harry'ego. Harry znalazł w kabinie kilka map. - Prawie wszystkie przedstawiają zatokę o nazwie Blacks Harbour - oznajmił przejrzawszy je pobież nie. - To chyba gdzieś niedaleko, dokł adnie na granicy mię dzy Stanami i Kanadą. Myś lę, ż e powinniś my kierować się na stronę kanadyjską. - Po chwili zaś dodał: - Jakieś sto kilometró w na pó ł noc stą d jest miasteczko St. John. Dochodzi tam linia kolejowa. Czy pł yniemy na pó ł noc? Margaret zerknę ł a na kompas. - Mniej wię cej. - Co prawda nie mam poję cia o morskiej nawigacji, ale jeś li nie oddalimy się za bardzo od brzegu, powinniś my trafić na miejsce. Myś lę, ż e bę dziemy tam o zmroku. Uś miechnę ł a się do niego. Harry zł oż ył mapy i staną ł przy kole sterowym, przyglą dają c się jej uważ nie. - Co się stał o? - zapytał a. Potrzą sną ł z niedowierzaniem gł ową. - Jesteś taka pię kna... A w dodatku mnie lubisz! Parsknę ł a ś miechem. - Każ dy by cię polubił, kto by cię choć trochę poznał. Obją ł ją w talii. - To wspaniał e uczucie pł yną ć po morzu z taką dziewczyną u boku. Moja mama zawsze mawiał a, ż e urodził em się w czepku. Chyba miał a rację, prawda? - Co zrobimy, kiedy dotrzemy do tego St. John? - zapytał a Margaret. - Zostawimy ł ó dź na plaż y, pó jdziemy do miasta, wynajmiemy na noc pokó j w hotelu, a rano wsią dziemy do pierwszego pocią gu. - Nie bardzo wiem, ską d weź miemy na to pienią dze... - Tak, to jest pewien problem. Mam tylko parę funtó w, a bę dziemy musieli pł acić za hotele, bilety, nowe ubrania... - Szkoda, ż e nie wzię ł am swojej walizeczki tak jak ty. Harry zrobił chytrą minę. - To nie moja walizka, tylko Luthera. Spojrzał a na niego ze zdumieniem. - Po co zabrał eś nie swoją walizkę? - Ponieważ jest w niej sto tysię cy dolaró w! - odparł i wybuchną ł gromkim ś miechem. OD AUTORA Zł oty wiek ł odzi latają cych trwał bardzo kró tko. Zbudowano tylko dwanaś cie egzemplarzy boeinga 314 - sześ ć pierwszego modelu, a sześ ć nieco udoskonalonej wersji oznaczonej symbolem B -314A. Wraz z wybuchem wojny dziewię ć z nich przekazano sił om zbrojnym USA. Jedna z tych maszyn, „Dixie Clipper”, w styczniu 1943 roku wiozł a prezydenta Roosevelta na konferencję w Casablance. Inna, „Yankee Clipper”, w lutym tego samego roku roztrzaskał a się w Lizbonie. Wypadek pocią gną ł
|