Студопедия

Главная страница Случайная страница

КАТЕГОРИИ:

АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника






Table of Contents 46 страница






Ned wył ą czył silniki, Mervyn zaś otworzył drzwi i wysuną ł metalowy trap.

- Chyba tu zostanę - powiedział Ned do Mervyna. - Idź i zobacz, co się stał o.

- Ja też pó jdę - oś wiadczył a Nancy.

Samolot i ł ó dź koł ysał y się na falach w tym samym rytmie, dzię ki czemu trap był w

miarę stabilny. Mervyn zszedł pierwszy i podał Nancy rę kę.

- Co się stał o? - zapytał mę ż czyznę w kombinezonie, kiedy już oboje znaleź li się na

pokł adzie.

- Mieli kł opoty z paliwem i musieli awaryjnie wodować.

- Nie odpowiadali na wezwania przez radio.

Mę ż czyzna wzruszył ramionami.

- Jak tam wejdziecie, to sami dowiecie się wszystkiego.

Ż eby dostać się z pokł adu ł odzi na platformę pod dziobem Clippera, należ ał o wykonać

spory skok. Mervyn ponownie ruszył przodem, Nancy zaś zdję ł a pantofle, wsadził a je do

kieszeni pł aszcza, i poszł a w jego ś lady. Trochę się bał a, ale zadanie okazał o się ł atwiejsze

niż przypuszczał a.

W pomieszczeniu dziobowym natrafili na nie znanego im mł odego czł owieka.

- Co tu się dzieje? - zapytał Mervyn.

- Awaryjne wodowanie - wyjaś nił mł odzieniec. - Byliś my na rybach i wszystko

widzieliś my.

- Dlaczego nie dział a radio?

- Nie mam poję cia.

Nancy doszł a do wniosku, ż e od mł odego czł owieka nie uda im się dowiedzieć nic

konkretnego. Mervyn chyba ró wnież to zrozumiał, gdyż powiedział ze zniecierpliwieniem:

- Wolał bym porozmawiać z kapitanem.

- Idź cie tę dy. Jest w jadalni.

Dziwnie się ubrał jak na wę dkarską wycieczkę - pomyś lał a Nancy, obrzucają c

rozbawionym spojrzeniem eleganckie pó ł buty, garnitur i ż ó ł ty krawat. Nic jednak nie

powiedział a, tylko wspię ł a się za Mervynem do kabiny nawigacyjnej, któ ra okazał a się

zupeł nie pusta. To wyjaś niał o, dlaczego nie mogli skontaktować się z Clipperem przez radio.

Ale dlaczego wszyscy zgromadzili się w jadalni? I czemu cał a zał oga opuś cił a pokł ad

nawigacyjny?

Schodzą c po krę tych schodkach czuł a narastają cy niepokó j. Mervyn wszedł pierwszy

do kabiny numer dwa i staną ł jak wryty.

Nancy wspię ł a się na palce; spojrzawszy mu przez ramię zobaczył a Clive'a

Membury'ego leż ą cego na podł odze w kał uż y krwi. Gwał townym ruchem przycisnę ł a dł oń do

ust, by stł umić okrzyk przeraż enia.

- Dobry Boż e, co tu się dział o? - wykrztusił Mervyn ze zdumieniem.

- Nie zatrzymywać się! - warkną ł mł odzieniec w ż ó ł tym krawacie, któ ry, jak się okazał o,

szedł cał y czas za nimi. Jego gł os nie należ ał do najuprzejmiejszych w ś wiecie. Nancy

odwró cił a się i zobaczył a, ż e chł opak trzyma w rę ku rewolwer.

- Pan to zrobił? - zapytał a gniewnie.

- Stul tę swoją zasraną jadaczkę i ruszaj się, do jasnej cholery!

Weszli do jadalni.

Przede wszystkim zauważ yli trzech uzbrojonych mę ż czyzn. Jeden z nich - potę ż nie

zbudowany, w ciemnym prą ż kowanym garniturze - wyglą dał na szefa. Drugi, niski i chudy, o

twarzy wykrzywionej ohydnym grymasem, stał za ż oną Mervyna, od niechcenia gł adzą c jej

pierś; na ten widok Mervyn zaklą ł gł oś no. Trzecim był jeden z pasaż eró w, Tom Luther. Mierzył

z rewolweru do innego pasaż era, profesora Hartmanna. Kapitan i inż ynier pokł adowy stali bez

ruchu, przyglą dają c się im bezsilnie. Przy stolikach siedział o kilkoro pasaż eró w, choć

wię kszoś ć naczyń pospadał a na podł ogę i rozbił a się na drobne kawał ki. Nancy dostrzegł a

bladą i przeraż oną Margaret Oxenford; przypomniał a sobie ich rozmowę, w któ rej powiedział a

dziewczynie, ż e porzą dni ludzie nie powinni obawiać się gangsteró w, gdyż dział ają oni

wył ą cznie w slumsach. Teraz widział a wyraź nie, jak bardzo się mylił a.

- Bogowie są po mojej stronie, Lovesey - powiedział Luther. - Zjawił eś się tym

hydroplanem w odpowiedniej chwili. Polecisz nim ze mną, z panem Vincinim i naszymi

przyjació ł mi. Dzię ki tobie uciekniemy przed kutrem Marynarki Wojennej, któ ry ś cią gną ł nam na

kark ten cholerny Deakin.

Mervyn spojrzał na niego ostro, ale nic nie odpowiedział.

- Ruszajmy, zanim chł opcy z kutra zniecierpliwią się i podpł yną, ż eby sprawdzić, co się

dzieje - odezwał się mę ż czyzna w prą ż kowanym garniturze. - Mał y, zajmiesz się Loveseyem.

Jego kobieta moż e tu zostać.

- Dobra, Vinnie.

Nancy nie bardzo rozumiał a, co się dzieje, ale wiedział a jedno: nie chce, ż eby ją

zostawili. Jeż eli Mervyn był w kł opotach, wolał a zginą ć u jego boku. Wyglą dał o jednak na to,

ż e nikt nie ma zamiaru pytać jej o zdanie.

- Luther, bę dziesz pilnował Szkopa - powiedział Vincini.

Nancy domyś lił a się, ż e chodził o mu o profesora Hartmanna. W pierwszej chwili doszł a

do wniosku, ż e cał e to zamieszanie ma jakiś zwią zek z Frankiem Gordinem, ale do tej pory

nigdzie nie udał o jej się go dostrzec.

- Joe, weź blondynkę.

Chudzielec wycelował rewolwer w brzuch Diany Lovesey.

- Idziemy! - warkną ł.

Nie zareagował a.

Nancy aż przestał a oddychać z przeraż enia. Dlaczego zabierali ze sobą Dianę? Miał a

okropne przeczucie, ż e zna odpowiedź na to pytanie.

Joe szturchną ł lufą rewolweru delikatną pierś kobiety. Diana krzyknę ł a z bó lu.

- Zaczekajcie chwilę - odezwał się Mervyn.

Wszyscy spojrzeli na niego.

- W porzą dku. Zawiozę was, doką d chcecie, ale pod jednym warunkiem...

- Stul pysk i ró b, co ci każ ę - warkną ł Vincini. - Nie bę dziesz mi stawiał ż adnych

warunkó w.

- W takim razie, moż ecie mnie zastrzelić - oś wiadczył Mervyn, krzyż ują c ramiona na

piersi.

Nancy aż zrobił o się sł abo z wraż enia. Czy Mervyn nie widzi, ż e ma do czynienia z

ludź mi gotowymi zabić każ dego, kto stanie im na drodze?

Zapadł o milczenie, któ re przerwał dopiero Tom Luther.

- Jaki to warunek?

Mervyn wskazał na Dianę.

- Ona tu zostanie.

Joe spojrzał na niego z nienawiś cią.

- Nie potrzebujemy cię, pajacu - wycedził Vincini. - W przedniej kabinie mamy cał ą

gromadę pilotó w Pan American. Każ dy z nich moż e poprowadzić ten hydroplan.

- Owszem, ale każ dy postawi ten sam warunek - odparł Mervyn. - Zapytaj ich, jeś li

masz czas.

Nancy dopiero teraz uś wiadomił a sobie, ż e bandyci nie wiedzą o tym, ż e za sterami

Gę si siedzi jeszcze jeden pilot. Nie miał o to zresztą wię kszego znaczenia.

- Zostaw ją - rzucił Luther do Joego.

Chudy gangster poczerwieniał z wś ciekł oś ci.

- Co jest, do jasnej...

- Zostaw ją, sł yszysz? - rykną ł Luther. - Zapł acił em wam za pomoc przy porwaniu

Hartmanna, nie za gwał cenie kobiet!

- On ma rację, Joe - wtrą cił się Vincini. - Znajdziesz sobie jaką ś inną cipę.

- Już dobrze, dobrze...

Z oczu Diany popł ynę ł y ł zy ulgi.

- Nie mamy czasu, zmywajmy się stą d! - powiedział ze zniecierpliwieniem Vincini.

Nancy myś lał a tylko o tym, czy jeszcze kiedyś zobaczy Mervyna.

Z zewną trz dobiegł dź wię k klaksonu. Sternik ł odzi pró bował zwró cić na coś ich uwagę.

- Niech mnie szlag trafi! - wykrzykną ł w są siedniej kabinie najmł odszy czł onek bandy. -

Szefie, spó jrz no pan przez okno!

 

* * *

W chwili wodowania Clippera Harry Marks stracił przytomnoś ć. Po pierwszym

 

podskoku maszyny runą ł na stertę bagaż y, a potem, kiedy gramolił się na nogi, kolejne

szarpnię cie grzmotnę ł o nim o ś cianę. Po mocnym uderzeniu w gł owę przestał czuć cokolwiek.

Kiedy przyszedł do siebie, natychmiast zaczą ł się zastanawiać, co się stał o, do

wszystkich diabł ó w.

Wiedział, ż e na pewno nie dotarli do Port Washington, gdyż lot powinien trwać pię ć

godzin, nie zaś dwie, jak to miał o miejsce w rzeczywistoś ci. Nastą pił a nie przewidywana

przerwa w podró ż y, wszystko zaś wskazywał o na to, ż e był o to awaryjne wodowanie.

Usiadł na podł odze i zaczą ł obmacywać się ostroż nie, usił ują c oszacować rozmiary

zniszczeń. Teraz wiedział już, po co w samolotach instaluje się pasy bezpieczeń stwa; z nosa

leciał a mu krew, gł owa bolał a jak wszyscy diabli, był posiniaczony dokł adnie na cał ym ciele,

ale wyglą dał o na to, ż e nic sobie nie zł amał. Otarł krew chusteczką i pomyś lał, ż e szczę ś cie

chyba jednak go nie opuś cił o.

Rzecz jasna, w luku bagaż owym nie był o okien, nie mó gł wię c stwierdzić, co dzieje się

na zewną trz. Przez dł uż szą chwilę siedział bez ruchu, pilnie nasł uchują c. Silniki milczał y, a na

pokł adzie maszyny panował a martwa cisza.

Potem rozległ się strzał.

Strzał y natychmiast skojarzył y mu się z gangsterami, skoro zaś samolot opanowali

gangsterzy, oznaczał o to, ż e zjawili się po Frankiego Gordina. Obecnoś ć bandytó w wią zał a

się takż e z paniką i zamieszaniem, co mogł o stworzyć Harry'emu szansę ucieczki.

Koniecznie musiał zorientować się w sytuacji.

Uchylił ostroż nie drzwi, ale nikogo nie zobaczył.

Wyszedł na wą ski korytarzyk i podkradł się do drzwi kabiny nawigacyjnej, po czym

zatrzymał się, pilnie nasł uchują c. Cisza.

Bezszelestnie nacisną ł klamkę, pchną ł lekko drzwi i zajrzał do ś rodka.

Kabina nawigacyjna był a zupeł nie pusta.

Wszedł do ś rodka, a nastę pnie stawiają c ostroż nie stopy zbliż ył się do krę conych

schodkó w. Z doł u dobiegał y podniesione mę skie gł osy, ale był y zbyt niewyraź ne, ż eby mó gł

odró ż nić poszczegó lne sł owa.

Klapa w podł odze był a otwarta. Nachyliwszy się nad okrą gł ym otworem stwierdził, ż e

do pomieszczenia w dziobie maszyny wpada dzienne ś wiatł o. Zewnę trzna klapa takż e został a

otwarta.

Spojrzawszy przez okno ujrzał duż ą motoró wkę przycumowaną do samolotu. Na

pokł adzie krzą tał się mę ż czyzna w gumowcach i nieprzemakalnym kombinezonie.

Harry uś wiadomił sobie, ż e staną ł przed ogromną szansą ucieczki. Oto niemal w

zasię gu jego rę ki znalazł a się szybka ł ó dź, któ rą mó gł by dotrzeć do jakiegoś bezludnego

miejsca na brzegu. Pilnował jej chyba tylko jeden czł owiek. Wystarczy, ż eby się go pozbył, a

ł ó dź bę dzie należ ał a do niego.

Usł yszał odgł os ostroż nego stą pnię cia.

Odwró cił się raptownie czują c, jak serce podchodzi mu do gardł a.

W drzwiach kabiny stał Percy Oxenford. Wyglą dał na ró wnie zdumionego jak Harry.

- Gdzie pan się schował? - wykrztusił chł opiec po dł uż szej chwili milczenia.

- Nieważ ne - odparł Harry. - Co tu się wł aś ciwie dzieje?

- Pan Luther okazał się hitlerowcem, któ ry chce zabrać profesora Hartmanna z

powrotem do Niemiec. Wynają ł gangsteró w, ż eby mu pomogli, i przywió zł im w walizce sto

tysię cy dolaró w!

- A niech to! - wykrzykną ł Harry, zapominają c o amerykań skim akcencie.

- Zabili pana Membury'ego, któ ry był policjantem ze Scotland Yardu.

A wię c jednak.

- Nic się nie stał o twojej siostrze?

- Jak do tej pory nic. Ale ci gangsterzy chcą zabrać ze sobą panią Lovesey, chyba

dlatego, ż e jest taka ł adna. Mam nadzieję, ż e Margaret nie wpadnie im w oko...

- Boż e, co za chryja... - mrukną ł Harry.

- Udał o mi się wymkną ć i wejś ć na gó rę przez klapę w suficie obok damskiej toalety.

- Po co?

- Po rewolwer agenta Fielda. Widział em, jak kapitan Baker go konfiskował. - Percy

otworzył szufladę w stoliku z mapami. Leż ał w niej niewielki rewolwer o kró tkiej lufie, idealna

broń do ukrycia pod marynarką. - Tak myś lał em. To policyjny colt 38. - Chł opak wyją ł go z

szuflady, otworzył fachowym ruchem i zakrę cił bę benkiem.

Harry pokrę cił gł ową.

- Nie wydaje mi się, ż eby to był dobry pomysł. Zabiją cię.

Zł apał chł opca za rę kę, wyrwał mu broń, wrzucił do szuflady i zamkną ł ją.

Z zewną trz dobiegł warkot silnika. Kiedy Harry i Percy wyjrzeli przez okno, zobaczyli

niewielki hydroplan krą ż ą cy nad Clipperem. Kto to mó gł być, do stu diabł ó w? Po chwili

samolot zniż ył lot, usiadł na falach, i zaczą ł zbliż ać się do nich.

- Co teraz? - zapytał Harry, ale nikt mu nie odpowiedział. Odwró cił się i przekonał, ż e

Percy znikną ł, a wraz z nim rewolwer z wysunię tej ponownie szuflady.

- Cholera!

Wypadł z kabiny, przebiegł obok lukó w bagaż owych, pod wież yczką nawigatora, po

czym otworzył drugie drzwi: Percy peł zł na czworakach ciasnym przejś ciem, zwę ż ają cym się i

zniż ają cym w miarę zbliż ania się do ogona. Widać tu był o konstrukcję samolotu - wsporniki,

wrę gi i cią gną ce się po podł odze kable. W chwilę potem Percy znikną ł w oś wietlonej

kwadratowej dziurze na koń cu przejś cia. Harry przypomniał sobie, ż e istotnie zauważ ył przy

drzwiach damskiej ł azienki przymocowaną na stał e do ś ciany drabinkę, ale nie zwró cił wtedy

na nią wię kszej uwagi.

Nie mó gł powstrzymać Percy'ego. Był o już za pó ź no.

Co prawda Margaret powiedział a mu, ż e w jej rodzinie wszyscy potrafią strzelać, ale

chł opak nie zdawał sobie chyba sprawy, ż e tym razem ma do czynienia z prawdziwymi

gangsterami, któ rzy zabiją go jak psa, jeś li tylko spró buje wejś ć im w drogę. Harry zdą ż ył

polubić niesfornego chł opca, lecz w tej chwili przede wszystkim miał na uwadze uczucia

Margaret. Nie chciał, by stracił a brata. Ale co mó gł zrobić, do kroć set?

Wró cił do kabiny nawigacyjnej i wyjrzał na zewną trz. Hydroplan wł aś nie cumował burta

w burtę z ł odzią. Widocznie ludzie z samolotu mieli zamiar przejś ć na pokł ad Clippera lub na

odwró t. Tak czy inaczej, lada chwila ktoś zjawi się w kabinie nawigacyjnej. Trzeba się szybko

wynosić. Cofną ł się do korytarzyka, pozostawiają c lekko uchylone drzwi, by sł yszeć wszystko,

co się bę dzie dział o.

Wkró tce potem ktoś wszedł po krę tych schodkach i znikną ł w pomieszczeniu

dziobowym. Kilka minut pó ź niej dwie lub trzy osoby przemierzył y tę samą drogę, tyle ż e w

odwrotnym kierunku. Czy ich przybycie oznaczał o pomoc, czy moż e posił ki dla gangsteró w?

Harry znowu musiał dział ać w ciemno.

Podkradł się do schodó w, zawahał przez chwilę, po czym postanowił zaryzykować i

zejś ć kilka stopni w dó ł.

Dotarł szy do zakrę tu oparł się na porę czy i wychylił ostroż nie gł owę. Kuchnia był a

pusta. A gdyby czł owiek, któ rego widział na ł odzi, postanowił wejś ć na pokł ad samolotu? Na

pewno go usł yszę i zdą ż ę schować się w toalecie - pomyś lał Harry. Ruszył powoli dalej,

zatrzymują c się na każ dym stopniu i nasł uchują c. Kiedy dotarł na sam dó ł, wreszcie usł yszał

czyjś gł os. Bez trudu rozpoznał amerykań ski akcent Toma Luthera z ledwo uchwytnymi

europejskimi naleciał oś ciami.

- Bogowie są po mojej stronie, Lovesey - mó wił Luther. - Zjawił eś się tym hydroplanem

w odpowiedniej chwili. Polecisz nim ze mną, z panem Vincinim i naszymi przyjació ł mi. Dzię ki

tobie uciekniemy przed kutrem Marynarki Wojennej, któ ry ś cią gną ł nam na kark ten cholerny

Deakin.

Sprawa był a jasna. Luther chciał zabrać Hartmanna i uciec hydroplanem.

Harry wspią ł się z powrotem po schodach. Był o mu ogromnie przykro na myś l o tym, ż e

nieszczę sny uczony znowu trafi w ł apy nazistó w, ale nie zamierzał temu przeciwdział ać - nie

czuł w sobie ani odrobiny powoł ania, by zostać bohaterem. Należ ał o się jednak w każ dej

chwili spodziewać, ż e Percy Oxenford palnie jakieś horrendalne gł upstwo, Harry zaś nie mó gł

stać z zał oż onymi rę kami i przyglą dać się bezczynnie, jak ginie brat Margaret. Ze wzglę du na

nią musiał koniecznie wkroczyć do akcji i spró bować pokrzyż ować plany gangsterom.

Zajrzał do pomieszczenia dziobowego, zobaczył linę przywią zaną do wspornika, i

doznał olś nienia. Już wiedział, w jaki sposó b wywoł ać zamieszanie, a przy okazji być moż e

pozbyć się któ regoś z bandytó w.

Przede wszystkim musiał odwią zać liny ł ą czą ce ł ó dź z samolotem.

Zszedł po drabince.

Serce walił o mu jak mł otem. Był ś miertelnie przeraż ony.

Nie zastanawiał się, co powie, jeś li ktoś go przył apie. Na pewno uda mu się coś

wymyś lić, jak zwykle.

Zgodnie z jego przypuszczeniami drugi koniec liny był uwią zany na pokł adzie ł odzi.

Harry szarpną ł zwisają cy koniec, rozwią zał wę zeł i rzucił linę na podł ogę.

Wyjrzawszy na zewną trz, ujrzał drugą linę ł ą czą cą dzió b ł odzi z dziobem Clippera.

Niech to szlag. Bę dzie musiał wyjś ć na platformę, ż eby ją odwią zać, a to oznaczał o, ż e niemal

na pewno zostanie dostrzeż ony. Był o jednak już za pó ź no na to, by się wycofać. Poza tym,

musiał się ś pieszyć. Percy lada chwila mó gł przystą pić do dział ania.

Wyskoczył na platformę. Lina był a umocowana do niewielkiego kabestanu. Szarpną ł za

dź wignię i zwolnił ją cał kowicie.

- Ejż e, co ty wyrabiasz? - krzykną ł ktoś z ł odzi.

Harry nie przerywał pracy. Miał nadzieję, ż e tamten nie jest uzbrojony. Wysuną ł

zwisają cą luź no linę i wrzucił ją do morza.

- Hej, ty!

Dopiero teraz podnió sł wzrok. Sternik stał na pokł adzie i wrzeszczał co sił w pł ucach.

Na szczę ś cie nie miał broni. Widzą c, co się dzieje, dał nura do kabiny i uruchomił silnik.

Teraz Harry'ego czekał o znacznie bardziej niebezpieczne zadanie.

Za kilka sekund gangsterzy zorientują się, ż e ich ł ó dź uwolnił a się z uwię zi. Bę dą

zdumieni i wystraszeni. Jeden z nich na pewno przybiegnie, by ją ponownie przywią zać, a

wó wczas...

Harry był zbyt przeraż ony, ż eby myś leć o tym, co powinien wtedy zrobić.

Wbiegł po drabinie na pokł ad nawigacyjny, przemkną ł przez kabinę i schował się za

drzwiami prowadzą cymi do lukó w bagaż owych.

Doskonale zdawał sobie sprawę, ż e taka zabawa z groź nymi przestę pcami moż e się

dla niego ź le zakoń czyć. O tym, jak ź le, wolał nawet nie myś leć.

Co najmniej przez minutę nic się nie dział o. Szybciej, do cholery! - poganiał ich w

myś lach, zaciskają c pię ś ci. Niech któ ryś wyjrzy przez okno i zobaczy, co się dzieje, zanim

zupeł nie stracę odwagę.

Wreszcie usł yszał cię ż kie, poś pieszne kroki, ktoś wbiegł po schodach i skierował się ku

dziobowi maszyny. Ku jego rozczarowaniu był y to kroki dwó ch ludzi. Nie przypuszczał, ż e

przyjdzie mu stawić czoł o dwó m bandytom naraz.

Kiedy nabrał pewnoś ci, ż e zdą ż yli już zejś ć do pomieszczenia dziobowego, wyjrzał

ostroż nie ze swojej kryjó wki. Kabina był a pusta. Podszedł do otwartej klapy i spojrzał w dó ł;

dwaj mę ż czyź ni z rewolwerami w dł oniach stali przy opuszczonej klapie. Nawet gdyby nie

mieli broni, natychmiast rozpoznał by w nich bandytó w. Jeden był nieduż y i koś cisty, o

paskudnej twarzy, drugi zaś liczył sobie na pewno nie wię cej niż osiemnaś cie lat.

Moż e powinienem wró cić i dobrze się schować... - przemknę ł o Harry'emu przez gł owę.

Sternik manewrował ł odzią, w dalszym cią gu poł ą czoną z mał ym hydroplanem. Jeś li

dwaj gangsterzy mieli ponownie umocować liny do kabestanu i wspornika, na pewno nie

zabiorą się do tego z rewolwerami w dł oniach. Harry czekał niecierpliwie, kiedy schowają

broń.

Sternik krzykną ł coś, czego Harry nie zrozumiał, i obaj bandyci wsunę li rewolwery do

kieszeni marynarek. Harry z duszą na ramieniu zszedł po drabince do pomieszczenia

dziobowego. Mę ż czyź ni starali się zł apać linę rzucaną im przez sternika ł odzi; skupili na tym

zadaniu cał ą uwagę, dzię ki czemu w pierwszej chwili w ogó le go nie zauważ yli. Wykorzystał to

i ruszył biegiem w kierunku platformy.

Brakował o mu jeszcze najwyż ej dwó ch krokó w, kiedy mł odszy gangster zł apał wreszcie

linę, starszy zaś, ten o zł ej twarzy, wykonał pó ł obrotu... i zobaczył Harry'ego. Bł yskawicznym

ruchem wsuną ł rę kę do kieszeni i wyszarpną ł broń dokł adnie w tej samej chwili, kiedy Harry

go dopadł.

Był pewien, ż e za chwilę umrze.

Rozpaczliwie, nie zastanawiają c się nad tym, co robi, kopną ł mę ż czyznę w kolano.

Padł strzał, ale niecelny. Bandyta zachwiał się, wypuś cił rewolwer z rę ki i chwycił się

rozpaczliwie swego towarzysza, któ ry natychmiast stracił ró wnowagę. Przez sekundę obaj

chwiali się na krawę dzi platformy, po czym runę li do wzburzonego morza.

Harry krzykną ł triumfalnie.

Gangsterzy skryli się pod wodą, a nastę pnie pojawili się, mł ó cą c ją rozpaczliwie rę kami

i nogami. Od razu był o widać, ż e ż aden z nich nie potrafi pł ywać.

- To za Clive'a Membury'ego, wy dranie! - rykną ł Harry.

Nie czekają c na odpowiedź, któ rej i tak by pewnie nie otrzymał, wpadł do wnę trza

maszyny, wspią ł się po drabinie, po czym zszedł na palcach po schodach. Musiał wiedzieć, co

się dzieje na pokł adzie pasaż erskim.

Na ostatnim stopniu zatrzymał się i nadstawił uszu.

 

* * *

Margaret sł yszał a bicie wł asnego serca.

 

Przypominał o jej ł oskot ogromnego bę bna, rytmiczny i tak donoś ny, ż e zastanawiał a

się, czy to moż liwe, by nikt poza nią nie zwró cił na to uwagi.

Bał a się tak, jak jeszcze nigdy w ż yciu. I ogromnie wstydził a się swego strachu.

Przeraził o ją awaryjne wodowanie, nagł e pojawienie się broni, niesamowity sposó b, w

jaki ludzie tacy jak Frankie Gordino, Tom Luther i inż ynier pokł adowy stawali się kimś zupeł nie

innym niż do tej pory, bezsensowna brutalnoś ć tych okropnych rzezimieszkó w w obrzydliwych

garniturach, a przede wszystkim leż ą ce nieruchomo na podł odze zwł oki Clive'a Membury'ego.

Był a tak wystraszona, ż e nie mogł a się poruszyć, i tego wł aś nie najbardziej się

wstydził a.

Od wielu lat opowiadał a o tym, jak bardzo pragnie walczyć z faszyzmem, a teraz

wreszcie nadarzył a się jej sposobnoś ć, by wprowadzić sł owa w czyn. Oto na jej oczach jeden

z faszystó w porywał profesora Hartmanna, by sprowadzić go z powrotem do Niemiec, a ona

nie mogł a nic zrobić, gdyż był a sparaliż owana strachem.


Поделиться с друзьями:

mylektsii.su - Мои Лекции - 2015-2024 год. (0.048 сек.)Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав Пожаловаться на материал